Parana/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Parana |
Podtytuł | Wspomnienia z podróży w roku 1914 |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań, Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W widłach rzecznych przy zbiegu Rio Negro i Iguassu znajduje się zupełnie niezamieszkana miejscowość, zwana z powodu czerwonawej gleby — Terra Vermelha. Obfitość stawów, porosłych trzciną i osoką, bezpośrednie sąsiedztwo dziewiczego lasu i rzeki — zapewniały mej pracy warunki tak korzystne, że postanowiłem osiąść tam na czas jakiś. Po powrocie tedy z Vera Guarany, odpocząwszy dni parę i uporządkowawszy przywiezione zbiory, rozpocząłem przygotowania do nowej wyprawy.
Zamierzałem osiedlić się w namiocie i, jak niegdyś na Iguassu, wystarczać sam sobie. Zebrałem przeto wszystkie niezbędne rzeczy: przedmioty kuchenne i dzbanek do wody, siekierę i łopatkę, przyrządy do preparowania, broń, amunicję i puszkę blaszaną z pewną ilością naftaliny do zabezpieczania gotowych już preparatów od pasorzytów, wreszcie — dostateczną ilość produktów spożywczych na cały czas pobytu: fiżonu, słoniny, cukru, soli i mąki kukurydzowej. W puszczy nie ma się wielkich potrzeb, wszystkie zapasy bez trudu dały się zapakować do dwóch koszyków tak zwanego kangaju, obciążającego jednego muła. Umówiłem się z mulnikiem, iż nietylko ma mnie zawieźć na miejsce, lecz po upływie dwóch tygodni stawić się znowu w umówionym punkcie, by zabrać pewien bagaż. Planowałem sobie, że jeśli materjał ptasi będzie na Terra Vermelha bogatszy, niż przypuszczałem, to zażądam od kabokla, by przyjechał po mnie raz jeszcze.
Nastąpiła dla mnie chwila nader męczącej pracy: trzeba było wyszukać odpowiednie miejsce do rozbicia namiotu i na miejsce to poprzenosić rzeczy. Zacieniony pagórek na skraju lasu z widokiem na Iguassu, która jest tu dosyć wąska i różni się niewiele od Rio Negro, nadawał się na ten cel znakomicie. Wyciąłem tedy kordelasem (faca)[2] ścieżynę od wzgórka do pozostawionych rzeczy i rozpocząłem przenoszenie pakunków. Dzień był niezmiernie upalny, na niebie ani jednej chmurki, słońce prażyło niemiłosiernie, gdyż trzcina i osoka, w których wyciąłem moją drożynę, nie dawały najmniejszego cienia, to też dźwiganie rzeczy zmęczyło mnie niewypowiedzianie. Pot występował tak obficie, iż ściekał strumieniem po twarzy, zalewając oczy. Nigdy jeszcze w życiu nie byłem tak strudzony: gdy wlokłem ostatni pakunek, czułem, że robię to resztkami sił i że za chwilę padnę. Dowlokłem się jednak i zdyszany, zziajany leżałem długo, chwytając piersiami powietrze, jak wyciągnięta z wody ryba. Wspomniałem wówczas pustynie afrykańskie i długi, nieprzeliczony szereg czarnych tragarzy, którzy również zziajani i spoceni, jak ja obecnie, dźwigają nietylko żywność, odzież i sprzęty „wielkiego pana“, lecz i własną jego osobę.
Odetchnąwszy nieco, przystąpiłem do dalszej, a niemniej uciążliwej pracy — rozbicia namiotu. Należało na równem lecz wzniesionem miejscu wkopać w ziemię dwa mocne, wysokie, zaostrzone u góry paliki, na nich przymocować żerdź, na której spoczywa całe sklepienie namiotu, poczem, przeciągnąwszy płótno, przymocować kołkami ścianki; wreszcie, gdy już namiot stanie, okopać go wkoło dosyć głębokim rowkiem i zrobić ściek dla wody. To ostatnie robi się na wypadek deszczu, by uchronić rzeczy i sprzęty od zalania. Gdy namiot był wreszcie gotów, przystąpiłem do sporządzenia sobie łóżka, gdyż po przygodach z ropuchą i skolopendrami w Santa Cruz postanowiłem nie sypiać na gołej ziemi. Budowa łóżka nie trwa zbyt długo: w głębi namiotu wbija się w ziemię cztery niewysokie kołki, do nich przytwierdza się dwie długie żerdzie, na tych kładzie się wpoprzek drobne gałązki, z wierzchu nieco mchu i liści — i już gotowe wspaniałe, iście królewskie łoże.
Zaspokoiwszy te dwie najpilniejsze potrzeby, zdążyłem jeszcze przed nadejściem nocy pomyśleć o ognisku: tuż przy wejściu do namiotu ułożyłem kilka potężnych pni i kłód, zgromadziłem duży zapas suchych łatwopalnych gałązek, i gdy ciemność zapadła — u mego namiotu buchał wesoły ogień i rozchodził się wonny dym z płonących kawałków kanelli, a wraz z nim ulatywał niepokój, jaki zazwyczaj zakrada się do duszy na pierwszym samotnym noclegu w nieznanem pustkowiu.
Nazajutrz krzątałem się przy wykończaniu czynności instalacyjnych — mianowicie z pniaków i korzeni drzew sporządzałem sobie niezbędne do pracy stołki i stolik — gdy nagle od strony rzeki doszło mię odległe, powtarzane kilkakrotnie klaskanie.
— Chega! entra![3] — wołałem do zbliżających się ceremonjalnych gości i pośpiesznie przysunąłem do ognia „banjak“ z wodą na „chimarâo“.
— Bom dia! como vae?[4] — wszystkie sakramentalne frazesy wypowiedziane; goście usadowieni sztywno, jak na przyjęciu dworskiem, na improwizowanych zydlach; druga już kolejka „chimaronu“ na zakończeniu – i rozpoczęło się zwykłe wybadywanie. Ukazanie się moje w tem odludnem miejscu było dla kabokli tak zagadkowem zdarzeniem, że, otrzymawszy pocztą pantoflową raport, goście moi nie żałowali czasu ni fatygi, by przebyć łódką dosyć daleką przestrzeń i własnemi oczami ujrzeć to dziwowisko. Objaśniłem, jak umiałem, cel mego tu przybycia, mówiąc naturalnie, że skórki ptasie zbieram na lekarstwo; jedyny to bowiem sposób, aby trafić im do przekonania i uzasadnić celowość pracy. Inaczej sądziliby, że się im prawdy nie mówi, jeno pozorami zbierania okazów chce się pokryć jakieś czynności tajemnicze, a wielce podejrzane.
Nie wiem, czy na zachętę, czy jako przestrogę przed grożącem niebezpieczeństwem, jeden z mych gości rzucił od niechcenia.
— Tem aqui tigre preto[5].
— Na tygrysa — odrzekłem spokojnie — mam dobrą broń. Niech obawia się go ten, co broni nie posiada.
Odpowiedź moja widocznie zrobiła dobre wrażenie i uspokoiła kaboklów. Wypaliwszy cygaretki i życząc mi „dobrego zdrowia“, powrócili do łodzi.
Zaznaczę nawiasowo, że przez cały czas pobytu mego na Terra Vermelha nie spotkałem wcale jaguara, widziałem natomiast pumẹ, lecz drapieżnik ów zbyt jest tchórzliwy, by mógł wzbudzać niepokój. Na mój widok pierzchnął w popłochu, sadząc w olbrzymich skokach w głąb lasu.
Puma (Felis concolor) jest dosyć pospolita w lasach parańskich. Żyje i poluje nocą; zaś w ciągu dnia śpi w gęstwinie leśnej; w miejscach bezleśnych spotyka się dość rzadko, smuklejsza od jaguara — przewyższa go zręcznością i zwinnością i bez wysiłku wdrapuje się na drzewa. W przeciwieństwie do jaguara unika wody, aczkolwiek posiada umiejętność pływania. Żywi się ssakami leśnemi, jak paki, sarny i małpy. Zwłaszcza do tych ostatnich żywi szczególną predylekcję i, gdzie tylko znajduje się obfitość małp, tam na pewno przebywają i pumy; chwyta je zazwyczaj po długiej gonitwie śród konarów drzew. Puma nie wyrządza żadnych szkód w stadach koni lub bydła, natomiast w miejscowościach, gdzie hodują owce, staje się groźnym szkodnikiem, dostawszy się bowiem do stada, zabija pokolei sztukę za sztuką i wysysa krew, mięso pozostawiając nietknięte. W ten sposób drapieżnik może w ciągu jednej nocy zabić do 50 głów. Mieszkańcy opowiadają wiele historyi o sympatjach, jakie podobno puma żywi dla człowieka. Nie miałem sposobności przekonać się o tem, atoli nie słyszałem o żadnym akcie wrogim. Puma żyje samotnie z wyjątkiem pory godowej, która przypada w lutym lub marcu. W październiku są już małe — i wówczas zaczepiona, a zwłaszcza zraniona samica może stać się niebezpieczną.
Po odejściu kabokli postawiłem na ognisku fiżon i ruszyłem na oględziny nowych swych posiadłości. Niedaleko od rzeki znajdowały się dwa jeziorka. Jedno z nich było w połowie pokryte kwitnącemi roślinami wodnemi i z pewnej odległości robiło wrażenie ślicznej, usypanej kwieciem darninowej łączki. Widniały na niej smukłe postacie białych czapli królewskich (Ardea egretta) oraz można było dostrzec podobne z wyglądu, lecz o połowę mniejsze małe czaple białe (Leucophoyx candidissima); pośrodku kroczyły poważnie, zatrzymując się co chwila i bacznie obserwując horyzont, bociany brazylijskie (Jabiru mycteria), wreszcie z pośpiechem i zapałem pracowało stadko kaczek (Mareca sibilatrix), zanurzając co chwila głowy, by przeszperać dziobami korzonki roślin wodnych i pochwycić znajdujące się tam żyjątka.
Całą przestrzeń między jeziorkami i rzeką wypełniały trzcina i osoka: przeważały tu dwa gatunki taquary — zwykła mocno rozgałęziona Bambusa fortunata i kolczasta Bambusa spinosa. Posiadały one własnych mieszkańców pierzastych: zawzięcie opukiwał tu łodygi malutki dzięciołek Picumnus temmincki, wydzwaniając co chwila swą zwrotkę nader pięknym głosem niezwykłym wśród dzięciołów, posiadających naogół głosy krzykliwe i ostre. Jak dalece dzięciołek ów bywa pochłonięty pracą, mogłem przekonać się po strzale, którym zraniłem skrzydełko: po upadku na ziemię ptaszek zerwał się natychmiast, i, wlokąc za sobą opuszczone skrzydełko, niezwłocznie wdrapał się na łodygę, by podjąć znowu przerwane jej opukiwanie. Z głębi zarośli dolatywała mię dźwięczna nutka błotnego gatunku garncarza (Phacellodomus), zobaczyć jednak ptaszka było niełatwo, gdyż trzyma się uporczywie zarośli, niekiedy tylko ukazuje się na moment, poczem znika natychmiast, wyrzucając z gardziołka w błyskawicznem tempie całą kaskadę dźwięków. Jeszcze ostrożniejszą była malutka muchołówka, szaro zielona z podpalanemi bokami głowy (Euscarthmus gularis): ta, chwytając wlot muszki i komary, przelatujące między łodygami trzciny, pilnie baczyła, by nawet koniuszczka dziobka nie wychylić poza chroniącą ją osłonę roślinną. Natomiast gatunek mrówkołowa Formicivora ferruginea — zachowywał się zupełnie inaczej; na mój widok nie krył się lękliwie w głębi trzcin, lecz przeciwnie — wyśpiewując swe milutkie trele, zbliżał się coraz bardziej i wreszcie, dosięgłszy najbliższej od mej głowy gałązki, jął bacznie obserwować niewidzianego nigdy gościa.
I nietylko pierzastych obywateli posiadały zarośla trzcinowe: nieprzeliczona moc komarów i moskitów obrała tu sobie również schronisko i za nadejściem zrywała się chmurą, tnąc intruza niemiłosiernie w oczy i twarz. Z błyskawiczną szybkością i niesłychaną zręcznością przeskakiwały z łodygi na łodygę malutkie dydelfy, a w dole śród zwojów korzeni krzątały się drobne gatunki błotnych myszek.
Na przejrzystych falach Iguassu inne gatunki ptaków wiodły pracowity swój żywot. Stado kormoranów (Carbo vigua) ujawniało istotną maestrję przy połowie ryb: co chwila jeden z ptaków znikał pod wodą i po upływie dłuższego nieraz czasu wynurzał się z toni, trzymając prawie zawsze w dziobie pokaźną rybkę, z której połknięciem miewał nieraz wiele kłopotu. Na mój widok stado nie zerwało się, jeno ptaki zanurzyły się głębiej, tak iż z wody sterczały tylko prostopadle dzioby, i, w ten sposób płynąc, oddalało się coraz bardziej, aż wreszcie na zakręcie znikło mi z oczu. Na brzegu, w zacisznym, omywanym falą rzeczną zakątku, leniwie powyciągały się wydry, igrając zupełnie jak kociaki; to przewracały się na grzbiet i chwytały łapkami sąsiada, to znów błyskawicznie zwijały się w kłębek, parskając i mrucząc groźnie, jak nasze koty, tylko głosem daleko silniejszym. Wydra parańska (Lutra paranensis) spotyka się w Paranie jeszcze dosyć licznie. Żywi się wyłącznie rybami. Parokrotnie widziałem wynurzającą znienacka z wody okrągłą, ozdobioną białemi wąsami głowę wydry z dużą rybą w pysku. Jednakże nie gardzi i ptakami, i niejedna kaczka, drzemiąca nieopatrznie na rzece, została tak raptownie podchwycona za nogi i wciągnięta w głębinę, że ledwo zdołała krzyknąć. Życie całe spędza wydra w wodzie, na brzeg zaś wychodzi jedynie poto, by się przespać lub zabawić. Co do wyglądu i wielkości wydra parańska jest zupełnie podobna do europejskiej.
Zkolei wypadło zapoznać się z lasem. Las na Terra Vermelha, aczkolwiek nie ustępował co do bujności i gęstości puszczy na Chpigâo, posiadał jednak nieco inny charakter ze względu na dosyć niskie położenie i bliskie sąsiedztwo wód. Najliczniej występowały tu nieduże drzewka pao de leite[6] (Hevea brasiliensis), tak miękkie, że do zrąbania ich nie trzeba siekiery, przy nacięciu zaś występuje biały jak mleko lepki sok, który gęstnieje szybko na powietrzu, tworząc kauczukową masę. Dalej olbrzymie drzewo, podobne nieco do klonu — Cenipipo americana, zaś z pośród lian najbardziej rzucały się w oczy mięsiste liście filodendronu (Philodendron squamiferum) i podobnej, lecz z omszałą korą Caesalpinia coriaria.
Nad polankami leśnemi sunęły co chwila lotem ciężkim, poruszając leniwie skrzydłami, wielkie niebieskie motyle (Morpho), które na mój widok skręcały na bok, lub wzbijały się w górę. Nad brzegiem strumyka roiło się od przeróżnych drobnych motylków, między któremi wyróżniały się czarno żyłkowane motyle z rodzaju Papilio. Na najwidoczniejszem miejscu zwieszało się z gałęzi, niby czarna podłużna sakiewka z otworem pośrodku — gniazdo kacyka (Cacicus chrysopterus), a nieco dalej, wśród gałęzi nadwodnych — ogromne, okrągłe z występami, zlepione z masy roślinnej gniazdo os brazylijskich (Polybia.) Doświadczony podróżnik, ujrzawszy takie gniazdo, obchodzi je zdaleka, unikając wszelkiego hałasu, tym razem jednak zapomniałem o ostrożności i wystrzeliłem opodal. Na odgłos strzału natychmiast zaszumiało mi nad głową, i rój os rzucił się na zakłócającego ich spokój nieprzyjaciela. Zrozumiawszy co się święci, przykucnąłem za krzewem i pozostałem tak długą chwilę bez ruchu. Gromada rozgniewanych os może zaciąć człowieka na śmierć. Znane są wypadki śmierci pociętych przez osy koni, które w takich razach ratują się jedynie natychmiastowem zanurzeniem się w wodę. Obleciawszy kilkakrotnie sąsiednie drzewa i nie znalazłszy nigdzie sprawcy hałasu, osy wróciły do gniazda, a ja pośpieszyłem wydostać się z niebezpiecznego sąsiedztwa.
Z drzewa na drzewo z powagą i flegmą przenosiła się rodzina wyjców: stary brodaty patrjarcha zawieszał się na ogonie i, rozbujawszy się, chwytał gałąź sąsiedniego drzewa. Jak nakręcone automaty pozostali członkowie rodziny małpiej w tem samem miejscu i na tej samej gałęzi wykonywali pokolei te same ruchy. Obecność wyjców ucieszyła mię bardzo: będę mógł nasłuchać się dowoli ich oryginalnych koncertów. Jeszcze dalej, w głębinie ciemnego boru, ujrzałem gromadę czepiaków, małp, zwanych przez Brazyljan macaco[7] (Ateles); wpatrzywszy się baczniej w gęstwinę, dostrzegłem bystre, śledzące mię oczy, skręcające się wężowym ruchem ogony, poruszające się w zwinnych przegubach smukłe kształty tych niewielkich, ciemno zabarwionych małp. Ciekawość, jaka na mój widok ogarnęła te zwierzęta, była tak wielka, iż jęły spuszczać się coraz niżej po gałęziach, jakby w zamiarze przystąpienia na dany sygnał do generalnego ataku. Walka z seciną, chociażby niezbyt silnych, lecz niepomiernie zwinnych przeciwników nie uśmiechała mi się zbytnio, to też uważałem za właściwe rejterować pośpiesznie; czas jakiś małpy goniły za mną, nie dopuszczając się jednak żadnych nieprzyjacielskich wybryków, zwołując się tylko ustawicznie gwizdaniem.
Syt wrażeń skierowałem się wreszcie ku „domowi“. Na skraju lasu zauważyłem ciekawą ptaszynę — koliberka Chlorostilbon aureiventris. Cały zielony o metalicznym połysku i z czerwonym dzióbkiem maleńki ów ptaszek dostrzegł mię również i nietylko nie uląkł się mego widoku, lecz zadowolony najwidoczniej, że mu się tak przyglądają, jął wykonywać przeróżne kokieteryjne ruchy: to przeciągał się na gałązce, to figlarnie poruszał główką, to znów prężył skrzydełka, zerkając wciąż na mnie bystrem oczkiem.
Dobrnąłem wreszcie do namiotu, zmęczony borykaniem się z bujną roślinnością. Umieściwszy ostrożnie pod muślinową siatką kijek z przywiązanemi za języki zdobytemi ptaszkami, pobiegłem czem prędzej do ogniska. Fiżon, choć niedoglądany, był już prawie gotów, po krótkiej tedy krzątaninie przystąpiłem w skupieniu ducha do spożywania darów bożych. Wtrącę nawiasem, że nigdy i nigdzie na świecie jadło tak mi nie smakowało, jak w puszczy przyrządzone własnoręcznie. Zapewne ożywcze, pełne ozonu powietrze leśne wpływało na zaostrzenie apetytu, nie był również bez wpływu i ciągły ruch na świeżem powietrzu i wysiłek fizyczny, największą atoli rolę przypisuję czynnikom psychicznym, przekształcającym skromny nad wyraz, pośpiesznie przyrządzony posiłek we wspaniałą ucztę, zdolną zadowolić najbardziej wybredne podniebienie wykwintnego smakosza. Posiliwszy się, zabrałem się znowu do pracy, teraz jednak już w domu — nad zdobyczami przedobiedniej wyprawy.
Preparowanie ptaków w zwykłych, codziennych warunkach pracowni nie należy do zajęć przyjemnych; wszakże gdy pracownią staje się zaciszny zakątek olbrzymiej puszczy, gdy zajęcie urozmaicają dochodzące zewsząd głosy ptasie, gdy wreszcie zdajesz sobie sprawę, że każdy preparat — to maleńka lecz nieraz bardzo ważna cegiełka w budowie przyszłej twej pracy naukowej, — wówczas nabiera ono uroku: suche i mechaniczne napozór zajęcie przybiera wszystkie cechy doniosłej pracy twórczej, która nietylko daje zadowolenie, lecz jest powodem żywej, wielkiej nieraz radości.
Pod wieczór odwiedzili mię niezbyt mili goście — moskity. Owe drobniutkie, ledwo dostrzegalne owady chmarami obsiadają twarz, znajdując szczególną przyjemność w zakłócaniu spokoju podczas pracy. Wytrzymały jestem na tego rodzaju dolegliwości i traktuję je poniekąd jako nieodzowne ciernie, by życie na puszczy nie było zbyt rozkoszne, lub jako kroplę niezbędnej goryczy, by nie było nadmiaru słodyczy. Jednakowoż musiałem uciec do namiotu, zwłaszcza, że do moskitów przyłączyła się jeszcze chmara komarów i poczęła wyśpiewywać swe żałosne pieśni tuż nad mem uchem. Po chwili garść wonnego ziela, kilka głowni z ogniska i gęste kłęby dymu wyparły nieproszonych gości i mogłem już bez przeszkody kończyć pracę.
Zapadła noc i srebrzyste światło księżyca przyodziało wspaniałą roślinność, otaczającą mój namiot, w czarodziejską, widmową szatę. Ciemne głębie leśne zamieniły się w jakieś otchłanie tajemnicze; dochodzące z nich głosy nabrały akcentów rozpaczy i zgrzytów potępionych. Ten potężny, wstrząsający nokturn puszczy brazylijskiej wywoływał w duszy nastrój, graniczący z uczuciem leku i zgrozy. Ostatnim zasłyszanym jego akordem, zanim sen skleił mi znużone powieki, był potężny okrzyk puhacza, okrzyk zdumienia na widok samotnego człowieka u samotnego ogniska.
Gdy poczęły rozbrzmiewać poranne pieśni ptaków, byłem już na stanowisku u jeziorka. Za punkt obserwacyjny obrałem sobie rozłożyste konary pochylonej nad wodą wierzby. W niewielkiej odległości rysowała się na wodzie smukła, nieruchoma postać siwej czapelki (Butorides striata), która, pilnie śledząc ruchy ryb, najmniejszem poruszeniem nie zdradzała swej obecności. Widocznie atoli niebardzo udawały jej się łowy, gdyż po upływie pewnego czasu, uznawszy widocznie trud swój za bezowocny, zerwała się z głośnym okrzykiem: uu — haa! i usiadła w pobliżu mnie na gałęzi. Jeden rzut bystrego spojrzenia — i cała jej postać przybrała wyraz najwyższego zdumienia, połączonego z lękiem i ciekawością. Nasyciwszy ciekawość i uznawszy widocznie za wskazane odsunąć się ode mnie na przyzwoitą odległość, z ponownym okrzykiem uu — haa! przeniosła się na odleglejsze drzewo i stąd poddawała mię dalszej obserwacji.
Więcej zręczności w łowieniu ryb ujawnił duży zimorodek (Chloroceryle amazona): usadowiwszy się na gałązce w najbliższem mojem sąsiedztwie, pilnie wypatrywał, co się dzieje w wodzie — by nagle w pewnym momencie rzucić się do wody z głośnym pluskiem, niby kamień ciśnięty silną ręką. Chwila — i z wody wynurza się połyskująca ciemnozielona postać ptaka z pokaźną rybą w silnym dziobie i pośpiesznie wędruje na drugą stronę jeziorka, by tam w spokoju spożyć zdobycz. Wkrótce rozlega się wesoły, energiczny okrzyk i szczęśliwy łowiec zjawia się znowu na swem poprzedniem stanowisku.
Szum i świst skrzydeł oraz głośny plusk wody oznajmił nowych przybyszów: to żądne również smacznej strawy rybnej kaczki drzewne (Erismatura). Czas pewien, nie poruszając się wcale, z ostrożnością właściwą kaczkom, pilnie badały wzrokiem otoczenie, gotowe za najmniejszą oznaką niebezpieczeństwa porwać się z wody. Atoli przegląd snać wypadł pomyślnie, gdyż wkrótce pośpiesznie i pracowicie poczęły przezorne ptaki zanurzać się w wodę.
Obserwując życie ptaków wśród nieskrępowanej niczem swobody, starając się przeniknąć w najskrytsze tajniki ich bytu, przekonywałem się, jak dalece każda odmienna forma posiada właściwą sobie fizjonomję duchową, wyrażającą się w głosie, ruchach, sposobie reagowania na czynniki zewnętrzne i t. d. Zdumiewałem się wtedy jałowości spostrzeżeń podróżników angielskich, jak Kerr, Hamilton, Forster i inni, którzy najczęściej o zdobytych przez siebie okazach nie byli w stanie powiedzieć nic poza określeniem „pospolity“, lub „rzadki“, dodając niekiedy, iż w sposobie życia dana forma nie różni się niczem od poprzedniej. Widocznie wystarczało im w zupełności samo zdobycie okazu, natomiast życie ptaków interesowało ich niewiele. Co do siebie, przyznać muszę, iż większość czasu na wycieczkach poświęcałem właśnie obserwacji z możliwie najbardziej ukrytego zakątka, ażeby poznać życie ptaków w warunkach zupełnej swobody. To też o każdej formie, którą miałem sposobność napotkać, miałbym wiele do powiedzenia i pisząc mam się wciąż na baczności, aby nie przeładować opowiadania nadmiarem szczegółów.
Gdy opuściłem jeziorko i przeniosłem się do lasu, ujrzałem na wstępie pochód wielkich, drapieżnych mrówek (Eciton). Pochód taki rozciąga się na setki metrów: jak bystry strumyk płynie czarna armja mrówek, niszcząc po drodze wszystko, co żyje. Nietylko owady i drobne kręgowce padają ofiarą najeźdźców; znane są przykłady śmierci dużych zwierząt, pozbawionych możności ucieczki: naprzykład z pewnego psa, pozostawionego na uwięzi, znaleziono jedynie oczyszczony dokładnie przez mrówki szkielet.
Z mrówkami miałem na Terra Vermelha inną jeszcze, tym razem dosyć przykrą przygodę. Na gałęziach wysokiego cedru spostrzegłem ciekawy okaz tangara (Orchesticus abeillei). Po strzale ptak spadając uwiązł w widełkach gałązek i zawisł w powietrzu. Wdrapawszy się na drzewo, by dostać zabitego ptaka, uczułem nagle silny, palący ból w ręku, za którym nastąpił drugi, trzeci już po całem ciele — i, jak ogniem prażony, jąłem zsuwać się błyskawicznie na dół. Stanąwszy na ziemi, pozdejmowałem odzież, by uwolnić się od zjadliwych napastnic, i wówczas dopiero spostrzegłem, że na gałęziach drzewa bujają się słynne wiszące ogródki, utworzone ze znoszonych przez mrówki (Camponotus femoratus) drobnych cząsteczek ziemi, spowitych następnie w usypane barwnem kwieciem rośliny ananasowate (Bromeliaceae). Dostępu do swych ogródków mrówki bronią z zaciekłością i tylko szybkości ruchów zawdzięczać mogłem, że nie zostałem dotkliwiej poszwankowany.
Powracając obładowany zdobyczą, zabitą na ciągu mrówek, spotkałem znowu rodzinę wyjców (Alouatta coraya), składającą się z 5-u członków. Teraz rodzina spożywała w skupieniu jakieś roślinne dary boże; przewodził jak zwykle długobrody patrjarcha, a samice i zabarwione rudawo młode naśladowały jego ruchy. Dłuższą chwilę obserwowałem ciekawe te zwierzęta, których potężne koncerty pamiętałem z czasów pierwszego pobytu w Brazylji. Tu, widocznie niepłoszone, spoglądały na mnie obojętnym wzrokiem, nie wykazując nawet wrodzonej małpom ciekawości. Inaczej zupełnie zachowywały się w Vera Guarany, gdzie jadalne ich mięso było poszukiwane. Ja sam kilkakrotnie raczyłem się ich pieczenią, posiadającą, co prawda, pewien niemiły odór. Dość smaczne mięso byłoby niezłą potrawą, gdyby nie kości, żywo przypominające kości ludzkie.
Obserwując poważne i stateczne ruchy wyjców, usłyszałem tuż obok siebie dźwięki jakby skocznej muzyki, Szczególny ów głos słyszałem już nieraz w wielkich lasach i wiedziałem, że wydaje go gatunek niebieskich, o wydłużonych środkowych sterówkach gorzyków (Chiroxyphia caudata), jednakże ptaszki te zachowują taką ostrożność podczas swych uroczystości, że nigdy nie udało mi się zajść ich niespodziewanie: za najmniejszym szmerem lub trzaśnięciem ukrytej w trawie gałązki — rozlegał się natychmiast chrapliwy sygnał prowodyra, i gromadka pierzchała w rozmaite strony, dając znak o sobie tylko często powtarzaną płaczliwą nutką. Tym razem atoli stało się inaczej: wśród gęstwiny krzewów ujrzałem na szerokim powalonym pniu dużą gromadę tych ptaszków. Muzykanci skuleni nieco trzymali się na zboczach pnia, zaś na środku tańczyło kilka par ptaszków, poruszając się miarowo w takt dźwięków. Taniec polegał na rytmicznem wznoszeniu się i opadaniu obracających się dokoła siebie tancerzy. Co pewien czas następowała pauza, którą oznajmiał głos dyrygenta, poczem na jego sygnał znowu rozpoczynano tany. Ruchy ptaków były tak powabne, miękkie i elastyczne, — całość tak harmonijna, że dłuższy czas pozostawałem bez ruchu, by nic nie stracić z tego, tak niezwykłego nawet w Brazylji widoku. Przypomniałem sobie wtedy słowa pewnego kabokla, że chciałby mieć tylko gromadkę grających i tańczących gorzyków, by obwozić je po świecie i dawać z niemi przedstawienie, wówczas bowiem stałby się na pewno bardzo bogaty.
Przechodząc w powrotnej drodze przez lasek, okalający Iguassu, ujrzałem bardzo ciekawego ptaszka z rodziny brodaczy — Nonnula. Ptaki te tak są rzadkie, że najbogatsze muzea na świecie posiadają je zaledwie w pojedyńczych egzemplarzach, zaś w Paranie nikomu przede mną nie udało się zdobyć żadnego okazu. Ptaszek siedząc na niskiej gałązce niewysokiego drzewka, zachowywał się apatycznie i milcząco. Spostrzegłszy mię, począł wpatrywać się z obojętną ciekawością, nie zdradzając najmniejszego lęku i nie zmieniając wcale nieruchomej postawy. Rzecz szczególna, że gatunek ten spotkałem jedynie nad Iguassu, a nie widywałem nigdy nad Rio Negro, aczkolwiek charakter roślinny brzegów obu tych rzek w zwiedzanych przeze mnie punktach nie różnił się prawie wcale.
Dnia tego zdobycz moja była tak obfitą, że nie zdołałem spreparować doraźnie wszystkich okazów, musiałem przeto część zabezpieczyć od zepsucia, zaś nazajutrz pracowałem nad ich preparowaniem prawie do południa.
W ten sposób zbiory moje rosły i powiększały się szybko. Z prawdziwem zadowoleniem stwierdziłem, iż obrany sposób prowadzenia badań był w zupełności wykonalny i posiadał tę olbrzymią zaletę, iż nie wymagał zbyt wielkich nakładów pieniężnych... A jednak obecność pomocnika, naprzykład wychowanego w brazylijskich lasach chłopca, mogłaby powiększyć ogromnie wydajność mej pracy, lecz przyjęcie jego trzeba było uzależnić od zapewnienia sobie z Europy niezbędnych na ten cel funduszów. Oczekiwałem pieniędzy, obiecanych mi w chwili wyjazdu do Brazylji. Wyjeżdżając z Antonio Olyntho, prosiłem nauczyciela, który już przybył na miejsce i zakwaterował się w domku, by w razie nadejścia listów z Europy przesyłał mi je niezwłocznie przez posłańca.
Atoli nie nadchodziły żadne wieści i samotność moją przerywały jedynie wizyty ptaków. Szczególną ciekawość w stosunku do mej osoby ujawniał gatunek niebieskiej sroki brazylijskiej (Cyanocorax chrysops). Ptaki te nie poprzestawały na obserwowaniu mych czynności z gałęzi bliskich drzew. Częstokroć, siedząc w namiocie, słyszałem przyciszone ich głosy i nieraz w przecięciu płótna ukazywała się ostrożnie niebieska głowa z błękitnemi brwiami, opatrzona potężnym dziobem. Niekiedy przez uchylone płótno namiotu wpadał do wnętrza koliber ('Leucochloris albicollis) i, zawisnąwszy na chwilę w powietrzu, lustrował bacznie, co się u mnie dzieje, — poczem, wydając w locie dźwięk, zupełnie podobny do brzęku dużego chrząszcza, powracał na pobliską gałązkę i długi czas wyśpiewywał donośnym, jak na tak drobną ptaszynę, głosem: „Oj tsi-tsi-tsii, oj tsi-tsi-tsii!
Pewnego dnia nerwy moje, reagujące bardzo czule na wszelkie nastroje puszczy, wyczuły wielki niepokój w przyrodzie. Praca dnia tego nie kleiła mi się wcale: w lesie, na jeziorkach i na rzece było jakoś dziwnie pusto, napotykane ptaszki były szczególnie strwożone i niespokojne... W popołudniowych godzinach ozwały się liczne głosy sarakury (Aramides saracura): gdzieś z krzewów, rosnących na brzegach Iguassu, polały się przeciągłe, rozgłośne dźwięki i płynęły w dal wśród wilgotnej atmosfery ponad falami wód. Po trzykroć powtarzał się ów śpiew, oznajmiający, według spostrzeżeń mieszkańców, nadejście deszczu lub burzy. Zaledwie przebrzmiały ostatnie echa śpiewu sarakury, z głębin leśnych polały się nowe kaskady dźwięków, tym razem potężnych i groźnych.
Las zahuczał... Zdawało się, że gromada potworów z zamierzchłych epok geologicznych stacza tu w lesie rozpaczliwą, śmiertelną walkę. Grzmiący ryk, chichot złowrogi, przeciągłe, przejmujące wycie, straszliwy wrzask konających, — wszystko to zlało się w jedną potężną i dreszczem zgrozy przejmującą melodję. Głosy rosły i potężniały, dosięgały kulminacyjnego punktu — i zwolna cichły, zamierały, zlewając się z szumem puszczy.
— To wyjce! — rzekłem do siebie.
Koncert wyjców — to nie chaos dźwięków, to nie zbiorowisko poszczególnych wrzasków; posiada on swoją melodję, surową wprawdzie i dziką, lecz tak przedziwnie zharmonizowaną z nastrojem puszczy, iż słuchając przestajesz zdawać sobie sprawę, że to głosy zwierząt, i sądzisz, że to puszcza sama wypowiada swoje uczucia potężną falą dźwięków.
Koncert wyjców trwał długo, zapowiadając nieomylnie nadejście burzy. Nienapróżno twierdzą kabokle, że sarakura może omylić się w swych przepowiedniach, lecz wyjce nigdy: (Saracura nâo é Deus, bugiu — si!)[8]
Zacząłem pośpiesznie czynić niezbędne przygotowania, by móc stawić czoło nadciągającej nawałnicy, której gwałtowność i siłę poznałem już w Vera Guarany. Były wszak wówczas momenty, że obawiałem się, by gwałtowna wichura nie zmiotła mego domku z wyniosłego wzgórza i nie rzuciła go wraz ze mną w spienione nurty Iguassu. Obecnie najwięcej troski przyczyniał mi namiot. Przedewszystkiem sprawdziłem wytrzymałość jego rusztowań — palików i żerdzi, umocniłem rozluzowane kołki, naciągnąłem do sztywności płótno ścianek i wziąłem się do oczyszczania i poszerzania ścieku dla wody. Następnie wypadało zabezpieczyć ognisko od zalania, gdyż rozpalanie po deszczu jest uciążliwe i trudne. Ułożyłem tedy co najtęższe kłody w taki sposób, by woda ściekała, nie dostając się do paleniska. Wreszcie zająłem się zabezpieczenia rzeczy od zmoczenia na wypadek, gdyby ścianki namiotu rozmiękły i przepuszczały deszcz, lub gdyby, co gorsza, woda przepełniła rowek i dostała się do namiotu. Poukładałem przeto cały swój inwentarz na grubych kawałkach drzewa i starannie otuliłem blaszankę z preparatami, tudzież broń i amunicję.
Wraz z nadejściem nocy nadciągnęła burza. Ogromne krople deszczu zabębniły ponuro w ścianki namiotu, silny powiew wiatru wstrząsnął wierzchołkami drzew przy odgłosie odległego grzmotu — i chwila ciszy złowrogiej, głuchej, przygnębiającej... Wtem wśród świstu, chichotu i głuchego trzasku rozdarła ciemności oślepiająca błyskawica. Potężny huk grzmotu wstrząsnął powietrzem, zawrzasły przerażone małpy.
— Piorun uderzył w pobliskie drzewo — pomyślałem wśród ogłuszającego łoskotu.
Na ten jakby sygnał rozdarły się upusty niebieskie. Deszczem tego nazwać nie można — istne potoki wody spływały z chmur na ziemię. Wicher dął już z siłą huraganu i z taką wściekłością wstrząsał borem, że waliły się nietylko gałęzie pinjorów: w coraz rzadszych przerwach między grzmotami wyraźnie słychać było jęk i głuchy łoskot padających olbrzymów leśnych, wyrywanych z korzeniami. Błyskawice zlały się w jedno złowrogo migocące i oślepiające światło.
— To burza tropikalna w całej swej majestatycznej grozie.
Krople deszczu z taką siłą uderzały w ścianki namiotu, że wewnątrz począł mżyć drobniutki deszczyk, żerdzie i paliki gięły się, trzeszczały i groziły upadkiem. Jak ptak na gałęzi, smagany nawałnicą, trzyma się jej kurczowo i czuje, że w każdej chwili może być wraz z nią strącony w ciemną przepaść, tak i ja w swym namiocie, który lada chwila mógł być porwany przez huragan i rzucony wraz ze mną gdzieś w nurty rzeki, — zadawałem sobie wciąż trwożliwe pytanie:
— Czy namiot oprze się, czy zdołam przetrzymać tę szaloną burzę?
Niebezpieczeństwo wzmogło się jeszcze: tuż obok usłyszałem szum pędzącej wody. Wprawdzie starannie okopałem namiot, lecz praca nie była obliczona na takie potoki wody, które rwały i znosiły wszelkie zapory.
— Czy potok nie zmyje namiotu i nie poniesie go wraz ze mną?
Długo chwiałem się między zwątpieniem i nadzieją — aż wreszcie burza powoli zaczęła ucichać i wkrótce dobroczynny sen ukoił lęki i zgrozę.
Gdy po niespokojnej nocy wyjrzałem z namiotu, jaśniał przecudny poranek. Owionęło mnie powietrze, pełne odżywczych woni. Słońce wstawało właśnie ze snu i zewsząd rozlegały się tak radosne głosy ptaków, jakie słyszeć można tylko po burzy. Puszcza weseliła się i radowała i nastrój słoneczny opanował wszystkie stworzenia.
Ja wszakże niemało miałem zmartwień: pomimo starannych zabezpieczeń stos przemókł zupełnie i ognisko wygasło — pod kłodami znalazłem tylko nieco błota, żar w popielisku wymyła woda. Niełatwo było zaradzić złemu, gdyż wszystko dokoła było mokre, zaś zaledwie kilka zapałek miałem w zapasie. Atoli doświadczony podróżnik potrafi sobie poradzić: wyszukałem cienkie smolne i łatwo palne gałązki, ułożyłem je w stos poprzecznemi warstwami, aby dym obejmował je wszystkie i stopniowo suszył, wreszcie odszukałem kilka skrawków suchego papieru i — potarłem zapałkę... Niestety zwilgotniałe zapałki nie zapalały się: odrzucałem jedną po drugiej... Dopiero ostatnia ku wielkiej mej radości nie zawiodła, płomień pochwycił papier, gałązki poczęły dymić, trzeszczeć i wreszcie zajęły się płomieniem.
— Niech żyje ogień — zawołałem z radością.
Jeszcze chwila i raczyłem się gorącym chimaronem.
Gdy przesuszyłem przemokłe i zwilgotniałe rzeczy i przywróciłem ład w swem „obejściu“, wybrałem się jak zwykle do lasu. Nie mogłem poznać tak dobrze mi znanych ścieżek i polanek: wszędzie piętrzyły się olbrzymie zwały — straszliwy obraz zniszczenia. Padające olbrzymy zgniotły i zdruzgotały młode drzewka, gdzie niegdzie olbrzymie drzewo zawisło w powietrzu na lianach, które pod niezmiernym ciężarem usuwały się i rwały zwolna, poczem następował upadek ze straszliwym łoskotem. Nie było dziś bezpiecznie chodzić po lesie! Nadto wszystkie przejścia były zatarasowane, a gdym przedzierał się przez gęstwinę, obfita rosa zlewała mię od stóp do głowy. To też nie zabawiwszy tu długo, wracałem pośpiesznie przemoknięty do nitki, by osuszyć się u ogniska.
Słońce wskazywało już południe, gdy doleciał mię dawno niesłyszany odgłos klaskania — to posłaniec z Antonio Olyntho oznajmiał swoje przybycie. Wybiegłem na spotkanie, przyprowadziłem go do namiotu i posadziłem u ogniska, by pokrzepił się „chimaronem“, poczem ze zrozumiałą niecierpliwością rozerwałem kopertę przyniesionego listu.
Dziwne wieści! wprost nie do wiary! Oto, co pisał znajomy:
„Staruszka Europa zabawia się w wojnę. Francja i Niemcy wzięły się już za łby. Rosja i Austrja gotują się do walki. Zupełnie możliwe, że pożar wojenny ogarnie też Anglję i Włochy. Niech pan przyjeżdża natychmiast: ważne sprawy muszą być niezwłocznie omówione.“
Sam ten dźwięk „wojna“ posiada jakiś dziwny, magiczny urok. Działa, jak odległy głos trąbki bojowej na starego wojennego rumaka. To burza wśród ludzkości, po której nastąpić musi wzmożone życie. Zguba jednych daje możność rozwoju i szczęścia innym.
Należało wracać. Wprawdzie materjał ornitologiczny na Terra Vermelha nie został jeszcze w zupełności wyzyskany, czułem jednak, że w dotychczasowej mej pracy nastąpił przełom i zapewne zajdzie dłuższa, na nieokreślony przeciąg czasu, przerwa. Ta myśl nabawiała mię niepokoju.
Poleciłem posłańcowi, by w powrotnej drodze nakazał memu mulnikowi zjawić się raniutko po mnie, sam zaś rozpocząłem pakowanie zbiorów, broni i rzeczy. Cały nawał myśli cisnął się do głowy, lecz tak chaotycznie, że nie wiedziałem — smucić się, czy radować. Nie mogłem jeszcze zdać sobie jasno sprawy z następstw, jakie otrzymane wieści pociągnąć muszą za sobą w stosunku do mojej pracy.
Szarawo było jeszcze, gdy na miejscu zwiniętego już namiotu powstał przygnębiający obraz, jakim jest zawsze zniszczona i opuszczona siedziba ludzka. Ranek był pochmurny — i znowu, jak niegdyś na Affonso Penna, łzawy nastrój przyrody odpowiadał memu pożegnalnemu nastrojowi. Przykrości, niepowodzenia, niebezpieczeństwa zatarły się już w pamięci, pozostało jeno wspomnienie jasnych chwil, radości i powodzenia, które tak mocno związały mię z tym kącikiem na skraju lasu, w widłach Iguassu i Rio Negro.
Znowu klaskanie, tym razem bliskie: mulnikowi mojemu udało się bliżej przyprowadzić muły, nie będzie przeto pracy z przenoszeniem i ładowaniem pakunków. Gdy zasiedliśmy u ogniska, by pokrzepić się na drogę „chimaronem“, kaboklo zapytał z ogromną ciekawością:
— É tigre aqui?[9]
— Si! mosquitos e pernelongas![10]
Odpowiedź, jak widziałem, przypadła mu ogromnie do gustu. Gdy wędrowaliśmy w kierunku Antonio Olyntho i zwyczajem tutejszym towarzysz mój zdawał relację wszystkim spotykanym po drodze kaboklom, słyszałem, jak cytował dosłownie moją odpowiedź.
Urośnie znów legenda o dziwnym „estrangeiro“[11] — który nie czuł lęku przed tygrysami, lecz za takowe uważał niewinne owady, moskity i komary.
Zbliżamy się już do Antonio Olyntho. Słyszę głosy, niesłyszane oddawna. Gromadka czarnych kacyków (Aaptus chopi) obsiadła suche drzewo, których wznosi się mnóstwo na uprawnych polach, jako pozostałość z dawniej rosnących tu borów. Każdy z ptaków nuci swą piosenkę innym głosem, co w całości sprawia wrażenie niedobranego chóru. Gdy w Paranie zbliżamy się do miejsc zamieszkałych, prawie zawsze wita nas ten dziwny koncert. Ptaki te, całe czarne, wielkości szpaka, trzymają się wyłącznie w sąsiedztwie siedzib ludzkich, gdzie nie są prześladowane, ani nawet niepokojone, natomiast w puszczy i wogóle w miejscach odludnych nie widziałem ich nigdy.
Wkrótce stanęliśmy u wrót mej dawnej siedziby w Antonio Olyntho.
- ↑ Wym. Terra Wermelja — czerwona ziemia.
- ↑ Wym. faka.
- ↑ Wym. szega, entra — chodź, wejdź.
- ↑ Wym. bą dia, komo waj — dzień dobry, jak się masz.
- ↑ Wym. teń aki tigre preto — jest tu czarny tygrys.
- ↑ Wym. pau de lejte — drzewo mleczne.
- ↑ Wym. makako.
- ↑ Wym. sarakura ną e Deus, bużiu — si.
- ↑ e tigre aki — czy jest tu tygrys.
- ↑ Wym. Si! moskitos i pernelongas — tak! moskity i komary.
- ↑ Wym. estranżejro — cudzoziemiec.