<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Chrostowski
Tytuł Parana
Podtytuł Wspomnienia z podróży w roku 1914
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WSTĘP.

Na schyłku roku Pańskiego 1843 były ułan Chłapowskiego, uczestnik powstania listopadowego, Józef Warszewicz wyemigrował do Ameryki. W ciągu lat dziesięciu (do r. 1853) gromadził tam i posyłał do Europy zbiory przyrodnicze: botaniczne i zoologiczne — z Peru, Boliwji, Kolumbji i t. d.
O życiu tego pierwszego w Ameryce Południowej polskiego podróżnika-naturalisty bardzo mało dostało się do wiadomości ogółu, aczkolwiek w krakowskim Ogrodzie Botanicznym znajduje się cały szereg żywych po nim pamiątek: wspaniałe storczyki, kanny, z których jedna nazwana na cześć jego Canna Warszewiczi, dalej Begonia Warszeniczi, Ribes Warszewiczi i wiele innych okazów botanicznych, zdobytych przez Warszewicza i dostarczonych do Krakowa.
Natomiast z zebranych przezeń okazów zoologicznych nie posiadamy, niestety, nic. W owym czasie Polska nie miała uczonych, którzy mogliby opracować naukowo zbiory zoologiczne z Południowej Ameryki i okoliczność ta była widocznie przyczyną, że zbiory Warszewicza, w większości ptaki, znalazły się na obczyźnie — przeważnie w Niemczech. O wielkiem uznaniu, jakiem w świecie naukowym cieszyła się praca Warszewicza, świadczy fakt, że cały szereg gatunków nazwano na jego cześć jego imieniem; znamy więc: Saucerottea warszewiczi (Cab. & Heine) — prześliczny koliberek złocisto-zielony z niebieskiemi skrzydełkami i ogonkiem, Lepidocolaptes warszewiczi (Cab. & Heine) — ptak z rodziny tęgosterów amerykańskich (Dendrocolaptidae), cały rudy, usypany plamkami, mającemi postać łez; wreszcie Dives warszewiczi (Cabanis) — wielki, cały czarny z niebieskawym połyskiem ptak z rodziny kacyków (Icteridae).
Zarazem atoli, jakby przez zemstę za to, że zbiory patrjoty-emigranta dostały się do rąk obcych, częstokroć Polsce wrogich, nazwisko jego w nazwach gatunków przekręcono w barbarzyński sposób: Warszewiezi, Warcewiczi, a nawet Warscewiezi...
W końcu lipca r. 1865 na pokładzie fregaty francuskiej „Amazone“ odpłynął do Ameryki Południowej drugi zkolei polski podróżnik-naturalista — Konstanty Jelski. O życiu jego mamy cały szereg zupełnie pewnych i dokładnych wiadomości. Wiemy, iż w r. 1863 proponowano mu objęcie katedry zoologji na uniwersytecie kijowskim; wiemy, że na tułaczkę pchnęły go, podobnie jak i Warszewicza, wypadki polityczne; wiemy, że, pracując w pracowni zoologicznej p. Deyrolle’a w Paryżu, powziął zamiar ekspedycji do Południowej Ameryki, na którą zresztą, również jak i Warszewicz, nie posiadał środków pieniężnych, tak, że nawet na przejazd z Paryża do Tulonu musiał wyjednać sobie u policji paryskiej „świadectwo niezamożności“, ażeby uzyskać zniżkę ceny biletu. Tak samo rzecz się miała z przejazdem przez ocean. Przygotowując się w Paryżu do podróży, i potem – zaraz po przyjeździe do Ameryki — starał się usilnie o zajęcie zarobkowe i umówił się z handlarzem paryskim E. Verreaux o dostarczanie na sprzedaż skórek ptasich, zaś z p. Deyrolle — o owady. Widocznie jednak widoki na zarobek z tych źródeł były zbyt niepewne, skoro niedoszły profesor zoologji uczuł się niezmiernie szczęśliwym, otrzymawszy przy szpitalu kajeńskim posadę ucznia aptekarskiego z płacą 1000 franków rocznie. Gdy zaś i to nie wystarczało, znalazł sobie dodatkowe zajęcie w postaci wykładów w szkołach kajeńskich z takąż płacą 1000 franków rocznie. Mimo jednak tych ciężkich warunków pobyt Jelskiego w Ameryce Południowej trwał długo — lat kilkanaście. Do końca roku 1869 badał Gujanę francuską, w szczególności poznał dokładnie okolice Kajenny, dalej St. George d’Oyapock, miasteczko nad rzeką Oyapock, stanowiące obecnie południową granicę Gujany francuskiej; dalej zbadał Montagne d’Argent, wreszcie czas dłuższy spędził nad rzeką Maroni (północna granica Gujany francuskiej), w szczególności w okolicach zakładu karnego St. Laurent du Maroni. W końcu roku 1869 przeniósł się do Peru, gdzie prowadził badania przeważnie w części środkowej kraju; głównemi terenami jego pracy były okolice Limy, Maraynioc’u, Amable Maria i t. d.
Co do plonów jego pracy, los był dlań łaskawszy, niż dla Warszewicza, przynajmniej bowiem część jego zbiorów mogła już być opracowana w Polsce, a mianowicie zbiory z dziedziny fauny ptasiej, których większość opracował Władysław Taczanowski. Cały szereg gatunków o nazwach naukowych, połączonych z imieniem Jelskiego, świadczy wymownie o wielkiej doniosłości jego pracy w Gujanie i Peru. Znamy tedy: malutkiego dzięciołka z rodzaju Picumnus — (rodzaj właściwy Południowej Ameryce) — Picumnus jelskii; dwa gatunki pięknie zabarwionych kolibrów: Thalurania jelskii i Metallura jelskii; Upucerthia jelskii — ptak z rodziny garncarzy amerykańskich (Furnariidae); Ochtoeca jelskii — muchołówka amerykańska z rodziny Tyrannidae; wreszcie tangary: Iridosornis jelskii, Spodiornis jelskii i t. d.
Atoli ani Warszewicz, ani Jelski nie zdołali uwieńczyć pracy swego życia; nie przekazali potomnym tej jedynej trwałej spuścizny, jaką pozostawić może uczony badacz: w wyniku swych podróży nie wydali żadnego dzieła naukowego. Zbiory same przez się stanowią tylko materjał do badań, ulegający nadto po pewnym czasie zniszczeniu, zaś trwałym wkładem do dorobku kulturalnego narodu jest i pozostanie jedynie dzieło naukowe, oparte na zebranym materjale i uzupełnione własnemi, poczynionemi na miejscu spostrzeżeniami.
Wszakże obwiniać z tego powodu naszych podróżników nie należy. Prawdopodobnie zawiniła tu raczej obojętność ogółu przeciętnej inteligencji polskiej, która nie doceniała i nie docenia dotychczas doniosłości przyrodniczej pracy polskiej w krainach egzotycznych. Obojętność ta obarczyła ich brzemieniem nad siły, ustawiczną troską o zdobywanie środków materjalnych do prowadzenia badań, co oczywiście musiało odbić się w sposób fatalny na rezultatach pracy. Gdyby Jelski czas, poświęcony na pracę zarobkową w aptece, mógł zużyć właściwie na studja nad literaturą przyrodniczą, odnoszącą się do badanego przezeń kraju, gdyby potrzeby Warszewicza były zaspokojone — bylibyśmy niewątpliwie bogatsi o cały szereg niezmiernie ciekawych prac naukowych.

A jednakże w osobach tych tułaczów i wygnańców, mimo najcięższych warunków materjalnych i psychicznych, wśród których działać im wypadło, przyrodnicza myśl polska dowiodła, że nie da się zakuć w ciasne ramki tych lub owych granic politycznych czy geograficznych, jeno z niezmierną siłą żywotną wyrywała się za ocean, dążąc do tej krainy, tak mało jeszcze znanej, a stanowiącej ziemię obiecaną dla wszystkich naturalistów świata, i zdobyła przebojem poczesne miejsce
Domek autora z jego poprzedniego pobytu.
w dziedzinie badań przyrodniczych. W historji tych badań, obok głośnych nazwisk badaczy Ameryki Południowej: Johann‘a Natterer‘a, Alcide‘a d‘Orbigny‘ego, Auguste‘a de Saint Hilaire, hr. F. de Castelnau, księcia Maximiliana Wied‘a, Johann‘a Baptysty Spix‘a, George‘a Heinrich‘a von Langsdorff‘a, Emila Barlett‘a, i innych figurować będą nazwiska polskie: Józefa Warszewicza i Konstantego Jelskiego.

Praca przyrodnicza autora notatek niniejszych ma poniekąd znaczenie łącznika między tymi, co już odeszli, i tymi, co przyjść mają. Podróżom moim do Parany tę tylko przypisuję wartość, iż ciągłość przyrodniczej pracy polskiej w Ameryce Południowej nie została przerwaną.
Dokoła takiej pracy w dziewiczych puszczach Ameryki Południowej snuły się moje marzenia już w latach dziecięcych, lecz warunki, wśród których toczyło się życie, przez czas długi wznosiły przeszkody nie do zwalczenia. A jednak tęsknota badacza, stanowiąca przekleństwo, lecz zarazem i wielką radość życia, kapitulować mi nie pozwoliła.
Chcąc zapewnić sobie możność pracy w ciągu dłuższego czasu, ułożyłem plan na podstawie tych danych, jakie udało mi się znaleźć w literaturze podróżniczej. Plan ów polegał na tem, aby osiąść wśród puszczy brazylijskiej i, zdobywając własną pracą na ziemi środki do życia, prowadzić badania przyrodnicze. Główną nadzieję pokładałem na utrzymywaniu pasieki, która powinna była dostarczyć mi funduszów na zakup pomocy, niezbędnych do prowadzenia badań, a mianowicie broni, amunicji, literatury specjalnej i t. p.
Czyż mogłem wątpić o powodzeniu swego planu, czytając w dziełku przyrodnika, oddawna osiadłego w Paranie, następujący ustęp, poświęcony pszczelnictwu: „Nigdzie na świecie pszczelnictwo nie ma tak szczęśliwych warunków, jak w Paranie. Łagodny klimat, bogata, różnorodna roślinność sprawiają, że pszczoły pracują tu bez przerwy rok cały. Niestety, pomimo świetnych warunków i dodatnich rezultatów, jakie i teraz niektórzy osadnicy otrzymują, pszczelnictwo nie jest dostatecznie rozwinięte. W wielu wypadkach na przeszkodzie stoi brak znajomości rzeczy, brak tu zupełnie fachowców.“
Ażeby tedy należycie być przygotowanym, przestudjowałem w r. 1908/9 pszczelnictwo na kursach pszczelniczo-ogrodniczych w Warszawie, wykonałem własnoręcznie dla wprawy kilka ulów najnowszego systemu, zakupiłem wszystkie niezbędne narzędzia, jak wirówkę, praskę do sztucznych plastrów i t. p. tudzież całą bibljoteczkę odpowiednich książek, — i w lutym r. 1910 ruszyłem w świat.
Po długiej i wysoce męczącej, bo przeszło 4 miesiące trwającej podróży, znalazłem się nad rzeką Iguassu na własnym kawałku ziemi, właściwie szczerego lasu, w zupełnem pustkowiu. Rozpoczęło się surowe życie osadnika: rąbanie drzew, palenie wyciętych połaci leśnych, uprawa sposobem miejscowym czarnej fasoli, kukurydzy i warzyw miejscowych, jak: bataty, mandjoka. Nie zapomniałem również i o warzywach naszych: obok domu, w ogródku poczesne miejsce zajmowały kalafjory, rzodkiewka, pomidory, kapusta, opodal, na tle bujnej roślinności zwrotnikowej, rysowały się ule Dadan‘a, a wesoły brzęk pszczół zlewał się w harmonijną całość ze szczebiotem ptactwa. Praca na ziemi pochłaniała mi czas całkowicie. Tylko w niedzielę pozwalałem sobie wyruszyć ze strzelbą na wyprawę myśliwsko-przyrodniczą do boru lub na rozlegle błonia, widniejące na drugim brzegu Iguassu.
Kto nigdy nie znajdował się w podobnych warunkach, ten nie zdoła zrozumieć i ocenić, jak wiele zadowolenia dać może takie życie samotnika na łonie natury i w ciągłem bezpośredniem z nią obcowaniu, jak wielki stanowi ono wypoczynek dla nerwów człowieka, który przekona się tu ze zdziwieniem, iż mocnych zębów i ostrych pazurów potrzeba mu stokroć bardziej środowisku kulturalnem, niż w dziewiczej puszczy.
Gdy jednak zebrałem plony mej pracy, spotkał mię przykry zawód: okazało się, że pomimo największych wysiłków nie starczą one na zaspokojenie nawet najniezbędniejszych potrzeb życiowych. Wszystkiego wyprodukować nie można, a na zakup soli, tłuszczów i t. p. pieniędzy nie było. Jeszcze dotkliwszy zawód sprawiły mi pszczoły: oto cena miodu była tak niska, że nie opłacała nawet kosztów przewozu do większych miast, na miejscu zaś na miód nie było zupełnie popytu. Gdy zaś zkolei oceniłem rezultaty swej pracy przyrodniczej, musiałem przyznać, że życie Robinzona, jakkolwiek posiada urok niezmierny, ma przecież tę ujemną stronę, że marnuje bardzo wiele czasu, który w innych warunkach produkcyjniej mógłby być zużyty. Surowe życie osadnika, własnoręczna praca na ziemi, oraz zupełna samotność i brak środków na nabycie materjałów pomocniczych złożyło się na to, że kolekcje nie należały do licznych.
Wypadło tedy zmienić plan, właściwie ułożyć inny, zapewniający posiadanie dostatecznych środków materjalnych, i w tym celu trzeba było powrócić czasowo do Europy. Atoli przed wyjazdem zapragnąłem zobaczyć więcej brazylijskiego świata, niż to mogłem uczynić z okienka mej chatki nad Iguassu. Powierzywszy więc dobytek bezdomnemu osadnikowi i pożegnawszy z ciężkiem sercem jedynych towarzyszów samotności — kotka i psa — ruszyłem na północ w kierunku rzeki Ivahy, która pociągała mię oddawna. Przeszło trzy miesiące trwała wycieczka, a nie była zbyt wygodną: wraz z towarzyszem podróży nocowaliśmy na gołej ziemi, za pokarm mieliśmy fasolę i co się upolować dało; upał, pragnienie, a nawet głód dokuczały nam stale. A jednak ta podróż piesza niezatarte pozostawiła wspomnienia! Odbywszy jeszcze wycieczkę parowcem w górę Iguassu, do Porto Uniâo da Victoria, przystąpiłem po powrocie do domu do likwidacji pierwszego mego „podróżniczo-naukowego“ przedsięwzięcia.
Wracałem do Polski z nadzieją, że uda mi się zainteresować kogoś z możnych świata tego i uzyskać pomoc. Niestety, sprawę przyjmowano gorzej niż obojętnie, nietylko pomocy ale nawet życzliwego poparcia nie udało mi się zdobyć. Jedynie słynny uczony bawarski Karol Hellmayr zainteresował się mą pracą, przyrzekł poparcie, a nawet pomoc ze strony Akademji w Monachjum. Z tą jedynie obietnicą wyruszyłem w roku 1913 po raz drugi za ocean. W początkach wiodło mi się nieźle: zdobyłem całe serje ptaków nader rzadkich, a bardzo mało znanych, co doskonale usposobiło do mej pracy K. Hellmayra. Niestety, wybuch wojny pokrzyżował me plany. Wypadki wojenne przerwały wszelką łączność z Monachjum i na żadną już pomoc liczyć nie mogłem, gdyż nawet znajomi w Londynie, których zdołałem zainteresować, nie uważali za możliwe uzyskanie jej podczas wojny. Wypadło zatem wracać ponownie do Europy. Przeżywałem znowu tak ciężkie chwile, jak kiedyś nad brzegami Iguassu w przeddzień odjazdu.
Wkrótce atoli, zrazu mglisto i nieśmiało, a potem coraz jaśniej i pewniej, poczęła rosnąć we mnie nadzieja, że może uda mi się wziąć czynny udział w walce o niepodległość Polski; zdawna wierzyłem, że ojczyzny nie można wyżebrać w przedpokojach potentatów świata, ani ją wyszachrować za zielonym stołem obrad. Rozumiałem, że jedynie nieubłagana walka orężna z przemożnymi wrogami może nam zwrócić to, czego brak tak boleśnie odczuwać się dawał Polakom wszędzie, na całej kuli ziemskiej i ołowiem ciężył nawet nam, bezdomnym wygnańcom — własną państwowość. Szczęśliwe urzeczywistnienie tych pragnień i nadziei wynagrodziło mi przerwę w umiłowanej pracy.
Szkic niniejszy jest wierną opowieścią mej drugiej wyprawy do Brazylji. Jadąc, nie przypuszczałem, iż wypadnie mi kiedyś opisywać mą podróż, to też nie dążyłem bynajmniej do ogarnięcia całości bujnego życia tego zakątka Południowej Ameryki. Jedynem mojem zadaniem było zbadać możliwie dokładnie faunę ptasią Parany, i w tym przeto kierunku skupiona była cała moja uwaga. Obawiałem się nawet zbytnio ją rozpraszać na rzeczy, nie należące do zakresu badań specjalnych. To też czytelnik nie znajdzie tu bynajmniej wyczerpującego opisu kraju, jego fauny, flory i człowieka. Dominującą rolę w mych opowiadaniach grają ptaki — przedmiot mych studjów specjalnych, przedstawiciele zaś innych grup świata zwierzęcego, a także rośliny i człowiek występują tu tylko o tyle, o ile narzuciły mi się w bezpośredniem zetknięciu.
Wreszcie pragnę zaznaczyć, iż, wspominając o Warszewiczu i Jelskim, nie zamierzałem dawać szkicu podróży polskich do Ameryki Południowej. Pominąłem przeto wyprawy, które bądź w innych warunkach się odbyły, bądź inne zadania miały na celu. Do takich należą znane podróże: pp. Jana Sztolcmana, prof. J. Siemiradzkiego, Jana Kalinowskiego i szereg innych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Chrostowski.