Parana/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Parana |
Podtytuł | Wspomnienia z podróży w roku 1914 |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań, Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Była już późna wieczorna godzina, gdy Hohenstaufen trzykrotnem potężnem ryknięciem pożegnał Hamburg. Owa spóźniona pora zepsuła cały efekt odjazdu. W mroku nie było widać ni łez, ni bladości twarzy, ni innych zwykłych oznak pożegnalnego wzruszenia. Wesoła fanfara orkiestry, którą mieliśmy na pokładzie stłumiła resztki niepokoju, jaki zazwyczaj wzbiera w piersi w chwili rozstania, i śruby okrętowe poczęły działać — zrazu wolno, potem coraz szybciej, szybciej...
Dla mnie podróż zaczęła się od irytacji. Przepisy okrętowe wymagają, ażeby pasażer osobiście dopilnował ładowania swego bagażu, że zaś wśród ogólnego zgiełku i zamieszania nie mogłem dogadać się z nikim, musiałem dać za wygraną i zły poszedłem spać.
Nazajutrz obudziłem się z silnym bólem głowy, pomimo 56-u dni, spędzonych już poprzednio na morzu; początek tej podróży morskiej dał mi się mocno we znaki. Statek nasz — „stara łupina niemiecka“, jak go określił jeden z urzędników towarzystwa Hamburg-Amerika-Linie, kołysał się jak huśtawka, wiatr dął potężnie i deszcz co chwila ćwiczył pokład. Zegarek mój wskazywał dziesiątą rano: brudne, szaro-zielone fale rozbijały się z szumem o boki statku, za okrętem sunęły mewy tak uroczyście, iż rzekłbyś należą do policji pruskiej i z właściwem jej namaszczeniem pełnią swą powinność. Kołysanie statku, deszcz i wiatr wzmagały się z każdą chwilą, doczekawszy się więc posiłku, przypomniałem dobre, stare przysłowie niemieckie: „nach dem Essen soll man schlafen nicht vergessen.“
Pod wieczór zatrzymaliśmy się na pierwszy popas w Boulogne. Zabraliśmy stąd martwy i żywy towar — ten ostatni w postaci Turków i Arabów, tłumnie uciekających przed wojną, ażeby dostać się... na plantacje kawy w Sâo Paulo. Cichy i spokojny przed chwilą statek zalała fala ludzka, wrzeszcząca, klnąca, cuchnąca drzewem sandałowem i jakiemiś wschodniemi wonnościami. Natychmiast też utworzyło się koło nas piekiełko ludzkie, stanowiące jaskrawy kontrast ze spokojem pysznej, dziwnie błękitnej nocy na kanale La Manche. Na ciemno-szafirowej toni — tysiące drobnych światełek, w górze mirjady gwiazd, a cały przestwór przepojony jakimś mistycznym błękitem...
Dzień trzeci podróży mieliśmy burzliwy. Wiatr dął coraz silniej, biała „wełna“ coraz częściej i coraz liczniej jęła ukazywać się na powierzchni wód. Wraz ze wzmożonem kołysaniem się statku, wzmogła się i choroba morska, tak bezlitośnie dręcząca swoje ofiary, zdrowym zaś zdolna obrzydzić wszystko i wszystkich, tem bardziej, że nie okazała się dla nich tak względna, jak niegdyś dla Słowackiego, i uraczyła ich stokroć bliższemi i wstrętniejszemi objawami, niż „odgłos dalekiej po salonach czkawki.“ Zdrowych, co prawda, pozostało wkrótce niewielu, gdyż tylko ja i Niemiec-inżynier, udający się na plantacje trzciny cukrowej, zdołaliśmy oprzeć się zwycięsko owej istnej pladze morza.
W oddali, jak sina mgła, majaczyły brzegi Francji. Co chwila mijaliśmy statki, salutując niektóre z nich trzykrotnem opuszczeniem flagi. Wreszcie około g. 6-ej minęliśmy Brest i poczęliśmy oddalać się od lądu, kierując się światełkami latarni morskich.
W nocy wiatr i fala wzmagały się i rosły coraz bardziej, a kiedy nazajutrz rano wyjrzałem na pokład, oczom moim przedstawił się niezmierny, jednostajny, posępnej ołowianej barwy przestwór zlewających się zupełnie na krańcach widnokręgu nieba i morza. Potworzyły się olbrzymie góry wodne o białych szczytach i, pędząc jedna za drugą, uderzały z wściekłością w boki statku, który pod temi razami pochylał się gwałtownie i z niezmierną trudnością posuwał się naprzód.
Tył statku, gdzie obrałem sobie stały punkt obserwacyjny, to zanurzał się w wodę poniżej poziomu morza, to znowu z błyskawiczną szybkością i głośnym warkotem śrub wylatywał w górę. Huśtawka taka mogłaby być nawet przyjemna, gdyby nie trwała zbyt długo. Kiedy jednak trwa doby całe, staje się rozrywką mniej ponętną, szczególniej wobec świadomości, że zabawy tej nie zdołalibyśmy przerwać nawet wtedy, gdyby „łupina“ nie wytrzymała naporu fali i pękła, co mogłoby zdarzyć się z łatwością, gdyż niedawno nasz Hohenstaufen nadwyrężył się tak silnie o skałę podwodną, że nieledwie cudem uniknął zatonięcia.
Mewy znikły. Poetyczne te ptaki do tego stopnia ożywiają monotonję podróży, że, nie widząc ich, uczuwamy dotkliwą pustkę. Nie oddalenie od lądu spowodowało ich nieobecność, lecz silna wichura. Czas jakiś widzieliśmy je w oddali, jak sunęły naprzód, walcząc z porywami wichru — wreszcie znikły nam z oczu, ustępując miejsca burzykom. Ciemnej barwy, o silnie zbudowanych skrzydłach ptaki te zdawały się igrać z burzliwą wichurą. Liczne grupy podróżnych obserwowały z rozkoszą ich lot wspaniały, śledziły pilnie, gdy z szybkością błyskawicy wzbijały się w górę ponad maszty, by następnie po dokonaniu w powietrzu przeróżnych ewolucyi, upaść nad powierzchnię wody i czas jakiś unosić się tuż ponad falą.
Wieczorem morze, niebo i strugi deszczu zlały się w jakiś chaos niepojęty, nieprzenikniony. Zbliżyliśmy się do Leixoes, lecz burzliwa pogoda nie pozwoliła nam wejść do portu, całą przeto noc błąkaliśmy się u brzegów, płynąc zaledwie cząstką pary. Bezwładny statek jeszcze bardziej podlegał wstrząśnieniom, to też noc tę zaliczyć muszę do najgorszych w ciągu całej podróży. Bezustanne gwałtowne przechylanie się naszego Hohenstaufena zmuszało nas do maglowania własnego łóżka, trzeba się było przytem trzymać poręczy, aby nie wypaść. Każdemu gwałtowniejszemu wstrząśnieniu towarzyszył brzęk tłuczących się naczyń. Co chwila nad głową rozlegał się łoskot ulewy lub tupot przebiegających marynarzy.
Blady, posępny dzień zastał nas przy wejściu do Laixoes. Dość długo wypadło nam tu czekać na pilota, który miał nas wprowadzić do zatoki. Ukazał się wreszcie z trudnością prujący fale maleńki parowczyk. Co żyło, wyległo na pokład, aby podziwiać zręczność, z jaką ów stateczek zwalczał rozhukany żywioł, grożący mu lada chwila zalaniem, oraz odwagę marynarzy portugalskich, ze spokojem, a nawet z lekceważeniem niebezpieczeństwa pełniących swą ciężką powinność. Pomimo niezmiernych wysiłków, rozhukane bałwany nie pozwoliły jednak pilotowi dostać się na nasz statek, kierował więc jego ruchami bądź z pomocą znaków, bądź krzykiem.
Przy wejściu do portu natknęliśmy się na rozbity parowiec angielski, który niebacznie zbyt blisko podsunął się do brzegu.
W porcie było względnie spokojnie: burzliwe fale rozbijały się z szumem o kamienną ścianę, wyrzucając wysoko płaty białej jak śnieg piany, lecz do nas dochodziło zaledwie słabe ich kołysanie. Staliśmy tu parę godzin. Jak zwykle w portach, obległa nas natychmiast cała armja przekupniów wszelkiego rodzaju, darła się na pokład, otaczała statek wieńcem łodzi — i rozpoczął się hałaśliwy targ. Żórawie okrętowe ze zgrzytem i piskiem ciągnęły towary z wielkich i ciężkich barek na statek. Uciekłem wreszcie aż na górny pokład. Tu cicho było i spokojnie. W oddali widniały małe, przeważnie piętrowe domki amfiteatralnie położonego miasta. Ponad niemi rozciągała się szeroka wstęga iglastego lasu, wyżej zaś w niebiesko-burą mgłę spowite drzemały góry. U dołu, w przystani, wrzało życie: co chwila przebiegały wagony tramwaju elektrycznego, pędziły zaprzężone w kilka koni lub mułów wehikuły. Niedaleko od nas stała stara fregata portugalska. Grano pobudkę.
Stolica Portugalji Lizbona odległa jest od portu Leixoes zaledwie o parę godzin drogi, że zaś postój naszego statku trwał tu znacznie dłużej, więc, pomimo fatalnej pogody, wybraliśmy się na zwiedzenie miasta. Przechodzi wszelkie pojęcie, do jakiego stopnia kosmopolityczny pokost zatarł indywidualność wielkich miast! Przechodząc ulice Lizbony, miałem wrażenie, że znajduję się w Paryżu, Berlinie lub Wiedniu: te same twarze, domy, ubiory, te same sklepy i wystawy, tramwaje i automobile. Zaledwie drobne, wymagające baczniejszej uwagi cechy pozwalają nam orjentować się, że jesteśmy w Portugalji: a więc południowa roślinność na klombach i trawnikach, oryginalne, z kawałków marmuru ułożone chodniki, wreszcie zaś sami mieszkańcy — mali, szczupli, nader ruchliwi i ożywieni. Do oryginalności Lizbony zaliczyć także należy małe balkoniki, umieszczone przy prawie każdem oknie, zazwyczaj gustownie udekorowane żywemi kwiatami i piękniejszemi od nich czarnookiemi mieszkankami miasta.
Po dziesiątej wracałem na statek. Otoczył mię rój sprzedających pocztówki chłopców, zaś jeden z nich tak błagalnym głosem prosił — „pora comer, patron, pora comer!“ — (dla chleba, panie, dla chleba), iż żal mi się go zrobiło i nabyłem za kilka rejsów portugalskich albumik widoków Lizbony.
Tymczasem wiatr ucichł zupełnie. Jakiś parowiec pruł gładką jak tafla szklana toń zatoki, mirjady świateł i światełek Lizbony gasły w oddali.
Nazajutrz około południa opuściliśmy port. Pogoda była pyszna. Dymy kominów okrętowych wznosiły się w górę słupami. Lekka mgła przysłoniła ląd i, w miarę naszego oddalania się od brzegu, gęstniała coraz bardziej. Wreszcie ląd przybrał postać obłoku, który stawał się coraz błękitniejszy i bardziej prześwietlony — aż rozwiał się zupełnie. Straciliśmy z oczu Europę. Czy nadługo? czy nie na zawsze? — pytania te można było czytać w twarzach podróżnych, z wyrazem głębokiej zadumy zwróconych w stronę znikającego lądu.
Jeszcze chwila — i szerokie fale Atlantyku zakołysały statkiem zupełnie inaczej, niż wody Europy. Powiał wiatr dziwnie ożywczy, łagodny a potężny. — Rozpoczęła się druga, przyjemniejsza część podróży.
Ostatnią stację na starym lądzie mieliśmy w Funchalu. Przecudnej barwy morze, zgrabne, zielono malowane łódki, domki, ogrody, hotele na stokach wzgórz, odzianych w podzwrotnikową roślinność — oto garść wspomnień z Madery. Staliśmy tu niedługo. Obok nas dymił jakiś mały parowiec; jego kapitan i sternik w jednej osobie z niezmierną troskliwością rozkładał swe własnoręcznie przed chwilą wyprane majtki, bacząc, aby nie przypaliły się od komina. Gromady mew kołysały się na wodzie, podrzucane przez fale. Morze mieniło się bezustannie, przelewając barwy od seledynowo-zielonej aż do ciemnego szafiru. Ciszę otoczenia przerywały ostre krzyki przewoźników i przekupniów, porozumiewających się zepsutą portugalszczyzną. Na pokładzie było gwarno: przekupnie pomarańcz mieli targ ożywiony. Jedząc soczyste, bez śladu cierpkości, niezmiernie aromatyczne, gdyż świeżo z drzewa zerwane owoce, byliśmy zdumieni, jak dalece różnią się one smakiem od zwykłych, importowanych w stanie niezupełnie dojrzałym do Europy. Prawdopodobnie jednak i gatunek odgrywa tu znaczną rolę. Gromada chłopców, przybyłych na łódkach, otaczała nas dokoła, popisując się umiejętnością nurkowania: rzucane z pokładu drobne miedziane monety chwytali pod wodą ze zręcznością i szybkością nadzwyczajną.
Mieliśmy teraz przed sobą 12 dni jazdy bez przerwy. Ten okres podróży rozpoczął się nad wyraz przyjemnie. Męczące kołysanie statku ustało prawie zupełnie. Od strony Afryki ciągnął wilgotny, przesycony morską solą powiew; za statkiem słał się jasny szlak, w którym to zapalały się, to gasły drobne iskierki, lub nawet całe snopy światła. Owo zjawisko fosforescencji powodują różne drobne żyjątka morskie, w szczególności Bacillus phosphorescens, których własności wydawania światła podnieca wzburzenie wody przez płynący statek; gdy zaś przez pole świetlane przesuwają się większe istoty, jak meduzy, ryby i t. d., wytryskają wówczas całe fontanny niebieskawo-zielonego światła. Ciemna lecz gwiaździsta noc działała rozmarzająco: z każdego zakątka statku dochodziły śpiewy lub dźwięki gitary.
Życie okrętowe poczęło zwolna przybierać pewne określone formy, zarysowały się sympatje i antypatje, jęły tworzyć się kółka i krążyć ploteczki. A wiedzieć należy, iż na statku więcej niż gdzie indziej przestrzega się konwenansów, że baczy się pilnie, aby swej godności nie uchybić przez pospolitowanie się, przez obcowanie z „warstwami niższemi“. Dochodzi do tego, iż posiadacz zmiętego i brudnego kołnierzyka traktuje zgóry towarzysza, pozbawionego tej ozdoby.
W świecie kobiecym wyróżniły się szczególniej dwie osoby. Tęga, przystojna blondyna, nieokreślonej narodowości i stanowiska, mówiąca wszystkiemi językami i kokietująca wszystkich pokolei w sposób cokolwiek napastliwy. Widomym znakiem jej łaski było powierzenie w opiekę szczęśliwemu wybrańcowi faworyta-pieska, przyczem zaznaczyć należy, iż faworyt nader często zmieniał opiekunów. Nie wszyscy jednak mężczyźni zdolni byli ocenić ów zaszczyt. Jeden z marynarzy na pytanie, czem jest zajęty, odpowiedział ze złością:
— Teraz, panie, jestem psim stróżem.
Drugą wybitną, a bardziej pociągającą postacią było młodziutkie dziewczę arabskie. Była to urodzona bałamutka, a czarne, palące jej oczy działały na mężczyzn na podobieństwo prądu elektrycznego. Każdy bezwiednie prostował się, podkręcał wąsa i rzucał czułe spojrzenia. Najbardziej pogrążonym okazał się młody i bardzo przystojny Brazyljanin. Ten godzinami całemi wpatrywał się w Arabkę. Próbowano zawiązać z dziewczyną rozmowę, lecz prowadzona na migi nie kleiła się jakoś, widocznie Arabowie i Brazyljanie nie posiadają zdolności lingwistycznych.
Inaczej rzecz miała się z warszawianką. Jechała pewna urodziwa niewiasta, jak sądziliśmy, w zamiarach matrymonjalnych. Wiadomo nam było, że włada tylko językiem polskim; w podobnem, jak ona, położeniu był i pewien Hiszpan, gdyż mógł wypowiedzieć się również tylko w ojczystym języku. Pewnego pięknego wieczoru spotykam w zacisznym zakątku pokładu gruchającą parę, do uszu mych dochodzą wyraźnie dźwięki mowy, nie mogę tylko rozpoznać, w jakim języku prowadzi rozmowę warszawianka z Hiszpanem. Później miałem sposobność widzieć raz jeszcze ową niewiastę, w zacisznym ogródku, pod cieniem rozłożystej akacji w Kurytybie: tym razem dyskutowała z zapałem z przystojnym Brazyljaninem. Bajeczne zdolności lingwistyczne!
Na wysokości wysp Kanaryjskich podróżni wyletnili się, każdy włożył coś białego — jeśli nie całe ubranie, to choć buty lub spodnie. Wyspy Zielonego Przylądka przemknęły w oddali, jak ostro zarysowane chmury. Od czasu do czasu z toni wysuwał się ciemny grzbiet rekina (Carcharias glaucus); widok jego ponurej postaci działał na podróżnych w sposób tak podniecający, że dobywszy rewolwerów rozpoczynali bezcelową kanonadę, dopóki kapitan nie wdał się w tę sprawę i nie przyaresztował broni, tak skutecznej w walce z rekinami. Czasami też widzieliśmy stada delfinów (Delphinus delphis), które koziołkowały, płynąc na wyścigi ze statkiem. Coraz częściej nad powierzchnią wody sunęły gromady ryb latających, czyniąc niekiedy wrażenie padającego poziomo gradu. Ryby te (Exocoetus volitans) wielkości dużego śledzia (około 30 ctm, długości), o srebrzystej łusce, posiadają silnie rozwinięte płetwy piersiowe i mogą nietylko utrzymać się czas jakiś nad powierzchnią morza, lecz nawet nieco zmieniać kierunek obranego lotu. Zauważyłem jednak, że lecąc, nie wznoszą się ponad nadbiegające fale, jeno przerzynają je, posuwając się dalej.
Nocami silnie fosforyzowały fale. Gorąco działa widocznie ogłupiająco: rozmowa nie kleiła się, nie wychodząc swą treścią poza obręb jedzenia i pogody. Gdy wyczerpał się ów jedyny temat, interlokutorzy rozchodzili się, aby poruszyć go znów z kim innym.
W pobliżu równika wjechaliśmy w pas dżdżysty: jął padać deszcz i temperatura ochłodziła się znacznie. Przydługa podróż poczęła już dawać się we znaki. To, co nas przedtem interesowało, a więc „ronda“, t. j. oględziny wszystkich ubikacyj okrętowych przez ciało oficerskie, koncerty wieczorne i ranne, wreszcie wspólna kąpiel na przodzie okrętu — przejadło się już bardzo. Natomiast drobne, lecz nieoczekiwane zajścia, jak np. bójka między emigrantami, nabierały znaczenia doniosłych faktów.
Inny, zupełnie odrębny świat tworzyli „podpokładowcy” („Zwischendeckpassagiere“ — w gwarze marynarzy niemieckich). W wyobraźni naszej zachodnia Europa kojarzy się z pojęciem ładu, porządku i ludzkiego traktowania maluczkich. Stosunki okrętowe w jaskrawej są z tem pojęciem sprzeczności. Jadąc w r. 1910 na okręcie „Columbia“, miałem sposobność zaznajomić się z wszelkiemi historyjkami okrętowemi, gdyż na okręcie nikt z załogi nie umiał się porozumieć z emigrantami i z konieczności musiałem służyć za tłumacza.
Powodem drobnych zajść były zawsze: brudy, brutalne obejście się załogi, ciasnota pomieszczenia i klasyczne jadło o wyglądzie i smaku pomyj, bardzo, jak sądzę, odpowiednie dla nierogacizny. A jednakże lwią część zarobku statkom osobowym dają właśnie ci, tak pomiatani przez załogę, podpokładowcy. Na pasażerach I-ej i II-ej klasy, z powodu wielkich kosztów utrzymania, kompanje okrętowe mało zarabiają, czasami nawet zmuszone są dopłacać.
Pewnego poranku poruszyło się wszystko. Na twarzach widać ciekawość i ożywienie, podnoszą się do oczu lunety i lornetki.
— Co się stało?
— Okręt!
Rzeczywiście na krańcu widnokręgu ukazał się parowiec, lecz jakiś nieczuły: nietylko nie wywiesił flagi, lecz nawet powiewanie chustkami zostawił bez odpowiedzi.
Nazajutrz odbyły się uroczystości „neptunowe“. Na specjalnie na ten cel wzniesionej estradzie zasiadł Neptun z małżonką w asystencji pastora, pisarza i dwóch czarnych policjantów. Nowicjuszów golono olbrzymią brzytwą, następnie zaś „chrzczono“ ich w głębokiej i obszernej kadzi. „Ochrzczonym“ wydawano patenty na przejazd równika.
Wieczorem w salonie klasy I-ej odbył się bal kostjumowy – panie wystąpiły w ubiorach marynarzy. Statek nasz zatrzymał się właśnie u brzegów wyspy Fernandes Noronha, lecz ciemna noc pozwoliła dojrzeć tylko śpiczaste kontury jakichś wyniosłości — zresztą cicho było wokół i pusto. Na gwałtowne kilkakrotne gwizdanie naszego okrętu ukazała się wreszcie duża łódź: marynarze w bieli, pasażerowie również biało ubrani — wynurzyli się z mroku jak duchy. Wyspa ta ma być podobno bajecznie piękna, to też żałowaliśmy bardzo, że tak niefortunnie wypadł nam postój.
Na drugi dzień bawiono się jeszcze. Urządzono wyścigi panien (premjum stanowił wachlarz), pogoń ich za chłopcami (premjum — jabłko) i t. d. Wieczorem zaś obserwowaliśmy wspaniały tropikalny zachód słońca. Opuściwszy się tuż nad powierzchnię morza, słońce przysłoniło się chmurką, z poza której wysyłało ostatnie promienie, kąpiąc je w ciemnoszafirowej toni. Gromady obłoków różowych, zielonych, sinych — tworzyły fantastyczne grupy na tle cichego błękitu.
Nadszedł wreszcie ostatni dzień podróży przez Atlantyk, nazajutrz bowiem mieliśmy już stanąć w porcie brazylijskim Bahja. Dzień ów spędziliśmy na oczekiwaniu i wyglądaniu ziemi. Po trzech tygodniach podróży morskiej czuliśmy istny głód zielonej roślinności. Brakło nam czegoś bardziej stałego, niż wiecznie falujące wody, oraz pewniejszego oparcia dla nóg, niż ustawicznie kołyszący się pokład. Dnia tego upał dokuczał nam bardzo, morze przybrało barwę bladą, niebo zaś, prawie białe, przysłoniło się lekką mgłą: promienie słońca, odbijając się od powierzchni morza, prażyły niemiłosiernie. Nic dziwnego — wszak przebywaliśmy najgorętszy pas na kuli ziemskiej. Wieczorem rozległ się okrzyk „Land“ — lecz ziemię ujrzeliśmy dopiero nazajutrz o świtaniu.