<<< Dane tekstu >>>
Autor Friedrich Hölderlin
Tytuł Patmos
Podtytuł Landgrafowi Homburga
Pochodzenie Poeta i świat
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1932
Druk „Monolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Napierski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tomik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PATMOS.
Landgrafowi Homburga.

Bliski jest
I do ujęcia trudny jest Bóg.
Lecz gdzie jest niebezpieczeństwo, wzrasta
Także to, co ocala.
Mroki zamieszkują
Orły, i bez trwogi stąpają
Synowie Alp ponad otchłanią
Na mostach lekko wzniesionych.
Tedy, skoro spiętrzone są wokół
Wierzchołki czasu
I najukochańsi mieszkają w pobliżu, słabnący
Na górach, najbardziej rozdzielonych oddalą,
O, daj wody niewinnej,
Skrzydlisk użycz-że nam, najwierniejszym, wspomóż
Na tamtą stronę przejść oraz zpowrotem nawrócić.

Tak rzekłem, i oto mnie uprowadził
Szybciej, niźlim przypuszczał,
I w dal, gdziem nigdy nie sądził,
Iż wkroczę, genjusz jakowyś
Z domu mego własnego. Lśniły zmierzchowo
W pół-zmroku, kiedym tak kroczył,
Bór cienisty
I tęskniące potoki
Ojczyzny; nigdym nie zaznał tych krain.
Lecz w świeżym już blasku niebawem

Tajemniczo
W złotawym dymie rozkwitło,
Wyrosło, o, jak szybko,
Wraz z krokami słońca,
Pachnąc tysiącem szczytów.
Ku mnie, o, Azjo, rozwarta przede mną, i, oślepiony, szukałem
Czegoś, com znał, gdyż nienawykłem
Do tych ulic przestronnych, skąd
Opada stromo z Tmolusa
Paktol, zdobiony złotem,
I Messogis się dźwiga i Taurus,
A, w kręgu rozkwieconych ogrodów,
Cichy płomień. Ale na świetle
Kwitnie wysoko srebrzysty śnieg,
I, świadek nieśmiertelnego życia,
Na niedostępnych murach,
Wzrasta pradawny bluszcz, a wspierane
Są kolumnami żywemi, cedrami oraz wawrzynem,
Dostojne,
Niby przez bogów wzniesione, pałace.

Ale wokół bram Azji,
Wijąc się tam i sam,
W niepewnej morskiej dolinie, szumi
Wiele gościńców bez cienia.
Lecz znajome są wyspy żeglarzom.
A, żem posłyszał,
Iż jedna, w pobliżu leżąca,
To Patmos,
Tedym wielce zapragnął,
Tam-oto zażyć gościny i tam-to
Do ciemnej zbliżyć się groty.
Gdyż, nie jak Cypros,

Obfity w strugi, ani
Inni jakowy ostrów,
Wspaniale nie dźwiga się Patmos.

Ale gościnny
W każdem uboższem domostwie
Jest jednak.
Tak, kiedy korab rozbiwszy, lub skargę wznoszący
O domowe ognisko, albo
Przyjaciela, z którym skazano go na rozłąkę,
Zbliża się kto
Z obcych, chętnie go wysłucha; a jego dzieci,
Głosy gajów gorących,
I tam, gdzie piaszczyste wybrzeże opada i rozdwaja się
Pól płaszczyzna, brzmienia tych głosów
Nasłuchuję go i miłujący odzywa się oddźwięk
Skargom owego męża. Tak piastował
Ongi ulubionego bóstwu
Zwida, który w błogiej młodości
Odszedł
Wraz z Najwyższego synem, nierozdzielny; albowiem
Ów, dźwigający burze, miłował prostotę
Ucznia, a ten baczny mąż
Pilnie oglądał oblicze Boga,
Kiedy u tajemnicy szczepu winnego
Wespół siedzieli porą wieczerzy,
I, w wielkiej swej duszy przeczuwający zgon,
Wypowiedział-to Pan i ostatnia miłość; nigdy bowiem podówczas
Dość wypowiedzieć nie zdołał o słów dobroci
I rozweselać niemi, gdy widział przed sobą
Zagniewanie świata.
Gdyż wszystko jest dobre. Poczem zmarł. Wiele-by trzeba

Rzec o tem. I dojrzeli go jeszcze, jak spoglądał zwycięsko,
Przyjacioły, przy końcu, gdy był najbardziej radosny.

Lecz, ożałobieni, zasmucali się nad nim, gdy oto
Wieczór już zapadł, zdumieni,
Gdyż w duszach postanowili to, co wielkie, mężowie,
A przecie miłowali pod słońcem
Życie i opuścić nie chcieli
Oblicza Pana
Oraz ojczyzny. Wszczepione
Było to w nich, jak płomień w żelazo, a u boku ich
Kroczył cień miłowany.
Tedy zesłał im
Ducha, zaprawdę
Zatrząsł się dom i gromy Boga,
Hucząc zdala,
Toczyły się ponad przeczuwającemi głowami,
Gdy, zadumani kamiennie, zgromadzeni byli
Heroje śmierci,
Teraz oto, kiedy rozstając się,
Raz jeszcze im się pojawił.
Gdy oto zgasło słońce dnia,
Królewskie, i złamało
Promieniejące-prosto
Berło, cierpiąc bosko, nieprzymuszone;
Albowiem powrócić miało
O wyznaczonym czasie. Straszliwe-by potem
Było i nagle urwane, niewierne
Dzieło człowieka, a stało się radością
Od teraz oto
Zamieszkać w miłującej nocy i zachować
W oczach naiwnych niezachwiane

Otchłanie mądrości. A zielenią się
W głębi na stokach gór żywe zarówno obrazy.

Jednak straszliwe jest, kiedy tu i ówdzie
Bóg nieskończenie rozprasza to, co jest żywe.
Gdyż to już znaczy porzucić oblicze
Druha drogiego
I w dal poza turnie się wspiąć
Samemu, gdzie, rozpoznany dwojako,
W jeden głos zestrojony niebiański był duch; a nie był on zwiastowany, lecz porwał
Za kudły, obecny,
Kiedy znagła,
Uchodząc w dal, wstecz spojrzał ku nim Bóg,
I, przysięgający,
Aby je ujął, jakby związani
Linami złotemi, odtąd
Zło nazywając imieniem, dłonie sobie podali.

Ale, gdy umrze niebawem
Ów, któremu piękno
Najbardziej wierne było,
Iż sama postać jego
Cudem była i owi wszyscy niebiańscy
Ukazywali nań, a, kiedy wieczną zagadką będąc wzajem dla siebie,
Nie mogący wzajem ująć się,
Którzy żyli pospołu
W pamięci; a duch nietylko piasek,
Albo wierzby unosi z sobą i świątynie
Porywa, kiedy rozwiewa się
Cześć pół-boga i jego bliskich,
A nawet Najwyższy odwraca oblicze,

Że nigdzie niepodobna ujrzeć w niebiosach
Ani na ziemi zielonej
Tego, co jest nieśmiertelne: cóżże to jest?

To rzut siewcy, kiedy szuflą podbiera pszenicę
I ku klarowności dorzuca, kołysząc ją ponad klepiskiem.
Plewy do stóp się sypią, ale
Przy końcu wyłuska się ziarno.
A nie szkoda, jeśli conieco
Zatraca się i z wieści
Przebrzmiewa żywy dźwięk:
Albowiem dzieło boskie jest podobne naszemu.
Nie pragnie wszystkiego naraz dokonać Najwyższy.
Wprawdzie szyb dźwiga żelazo
A rozżarzone żywice Etna;
Tedy miałbym dostatek,
By ukształtować obraz i podobnym ujrzeć
Takiego, jakim był, Chrystusa.

Jeśli jednak jakowyś samby siebie rozniecił,
I, przemawiając smutnie, po drodze, gdy jestem bezbronny,
Gdyby mnie napadł, iżbym się zdumiał i zapragnął
Naśladować ten obraz Boga, ja, rab —
W gniewie widziałem raz jeden
Widzialnego Pana niebiosów: nie, iżbym miał być czemś, lecz
Bym się pouczył. Są dobrotliwi oni, ale najbardziej im nienawistne
Jest, dopóki władają, to, co fałszywe, a wtedy
Wśród ludzi to, co jest ludzkie, już jest bez znaczenia.
Gdyż nie oni to rządzą, ale on rządzi,
Los śmiertelny, i przeobraża ich dzieło
Samo z siebie i spiesznie skłania je ku zakończeniu.
Kiedy bowiem wyżej wznosi się niebiański

Wchód triumfalny, nazwany jest słońcu równy
Przez silnych — weselący się syn Najwyższego.

On, hasło; a tutaj
Skłania się w dół berło śpiewu.
Gdyż nic pospolite nie jest. Wskrzesza
Z martwych umarłych, co nie są jeszcze w niewoli
U rubaszności. Ale czeka wiele
Oczu lękliwych,
By ujrzeć światło. Niechętnie
Zakwitnąć muszą na ostrym promieniu,
Aczkolwiek odwaga dzierży złote wędzidło.
Lecz, jeśli kiedy
Zapomniana od wzdymających się powiek
Świata,
Cicho lśniąca opada moc z świętego pisma, niechże,
Radujący się łaską, ćwiczą się
W cichem wejrzeniu.

A, jeśli teraz niebiańscy,
Tak, jak w to wierzę, miłują mnie,
Ileż bardziej ciebie;
Bowiem wiem jedno,
Że wola Ojca przedwiecznego
Wiele tobie oznacza. Cichy jest jego znak
Na piorunującem niebie. A jeden, a któryś, pod nim
Całe swe życie stoi; gdyż jeszcze żyje Chrystus.

A bohatery — to Jego synowie,
Wywodzący się z Niego i litery święte
Z Niego, a błyskawicę tę
Po dziś dzień objaśniają wszystkie czyny ziemi,

Gonitwa niepowstrzymana. A on jest przy tem, gdyż dzieła Jego
Są mu świadome od samego początku.
Za długo, za długo już
Niewidzialna jest cześć niebiańskich.
Gdyż niemal-że wieść nas muszą
Za palce i haniebnie
Serce wydziera nam jakowaś potęga.
Wszelkiej bowiem ofiary pragnie każdy z niebiańskich.
A, gdy zaniedbano jakiej, to
Nigdy nie zaowocowało dobrem.
Służyliśmy matce ziemi
I służyliśmy potąd słonecznemu światłu,
Niewiedzący. Lecz Ojciec, co włada nad wszystkiem,
Najbardziej pragnie, miłując, iżby strzeżono
Utrwalonej litery i to, co ma przetrwać,
Wyłożono, jak trzeba. W ślad za tem śpiew kroczy Germanów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Friedrich Hölderlin i tłumacza: Stefan Marek Eiger.