Paweł Fertig
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Paweł Fertig |
Pochodzenie | Wybór nowel |
Wydawca | Drukarnia A. T. Jezierskiego |
Data wyd. | 1904 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józefa Anc |
Źródło | skany na Commons |
Indeks stron |
Wszyscy go znali w Hisaryi. Chodził on na spotkanie przyjeżdżających gości aż do starej rzymskiej fortecznej bramy na „Kamili”, witając ich radośnie podskokami i wesołemi żarcikami. Rozweselał on ich i później jak umiał. Wszyscy więc znali Pawła Fertiga, lubili go i dawali mu napiwki.
Paweł Fertig był chłopcem ośmnasto lub dwudziestoletnim. Głupkowaty, pół-waryat, nieszkodliwy, narwany, często dowcipny, zawsze wesół w swojem obszarpanem ubraniu, wzbudzający litość swoją powierzchownością. Na jego nieumytej, ściągłej twarzy błyszczało dwoje czarnych wielkich oczu, w których jaśniała ciągła, niczem niespowodowana radość. Bez powodu wesół, żartobliwy, zawsze gotów do powiedzenia czegoś oryginalnego, niespodzianego, głupiego, lub bardzo głębokiego; zawsze gotów do usługi, do spełnienia, cokolwieby mu kazano, aby zauważyć to, czego sobie nie życzono, aby sprawić niespodziankę i rozśmieszyć — stał on się ulubieńcem gości w kąpielach hisaryjskich, jego chłopięce paplaniny, jego niesłychane gawędy, kryjące często jadowitą ironię, zabawiały i krążyły z ust do ust, ożywiały zebrania i rozmowy...
Szczególnym przedmiotem jego przytyków były kobiety młode i piękne, a dla wietrznic Paweł był szczególniej niebezpiecznym... On zwietrzył i wydobywał na jaw wszystkie czułe hisarskie idylle, które miały pozostać tajemnicą, a które jego prostoduszny, plotkarski język oddawał na pastwę domyślnym umysłom...
Paweł Fertig pochodził z miasteczka S..., gdzie miał tylko matkę, ostatnią nędzarkę, która go oddała na pastwę losu; miał także brata, który gdzieś się zapodział. Paweł Fertig zresztą żył z napiwków, otrzymywanych za skakanie i rozweselanie gości hisaryjskich; nosił im bieliznę kąpielową, chodził pieszo za różnemi sprawunkami do Karłowa, witał nowoprzybywających gości na „Kamilach” i odprowadzał tam odjeżdżających; biegał, posługiwał, śpiewał, wywijał kozły, stawał dęba (t. j. chodził na rękach z nogami do góry), a miedziaki, półfrankówki, a często i franki padały do jego czapki.
Paweł Fertig posiadał szczególny dar naśladowania biegu pociągu. Zawoławszy „fertig!” (w czasach rumelijskich tym wyrazem niemieckim konduktorzy zastępowali dzisiejsze „gotów!”) świstał przez palce i puszczał się w ruch naprzód powolny, potem coraz szybszy, wydając ustami odgłosy „szuh szuh, szuh, szuh!” naśladujące sapanie lokomotywy. Potem stopniowo bieg i szum zmniejszał się i pociąg przybywał na stacyę... Żaden powóz z gośćmi nie opuszczał Hisaryi bez pożegnania przez Pawła, który w chwili, gdy konie ruszały z miejsca, nadstawiał czapkę, wołając swoje ulubione „fertig!”
Oto dlaczego Pawła nazywano „Fertig”.
Lecz przy tych ciągłych napiwkach Paweł chodził zawsze obdarty, bosy, głodny, a nie wydawał na nic ani grosza. Jego poszarpane ubranie pochodziło z jałmużny, a głód zaspakajał skąpemi okruchami z cudzych stołów; sypiał na skraju wsi w szałasie skleconym z kołków, blach, deszczułek i kukurudzianki, a czasami pod drzwiami sklepów, owinięty w obszarpaną siermięgę, bez potrzeb, bez troski, wychudzony, brudny, zadowolony, jak filozof-cynik. Dziwiono się jego oszczędności i jego cygańskiemu życiu. Niektórzy myśleli, że on gdzieś zaszywa pieniądze, albo je zakopuje w ziemi, to wszystko jednak było przypuszczeniem, a dla wszystkich było zagadką, gdzie on je podziewa.
Często go zaczepiano i zapytywano o to.
— Fertig! co robisz z pieniędzmi, czy je chowasz dla przyszłej żony? gdzie skrywasz?
— Tam, do Pana Boga posyłam napoleony!... Hej! niech żyje królestwo szwajcarskie. Fertig!
Imię Szwajcaryi stanowiło cały zapas jego pojęć o wszechświatowej geografii. W głowie jego imię to łączyło się z pojęciem o wszystkiem, co piękne, szlachetne, uczone na świecie.
— Gdy przechodziła jaka piękna dziewczyna lub pani, wołał: oto prawdziwa Szwajcarka! ach, ach, jaka pani piękna!... co wywoływało rumieniec na twarzy przechodzącej.
Miałem i ja zaszczyt być dobrze widzianym przez Pawła, który dlatego nazywał i mnie „Szwajcarem”. Obdarzał on mnie tym tytułem zawsze, kiedy, nadstawiając czapkę, przechodził obok mnie... Lecz często podczas głupstw i szaleństw, któremi nas zabawiał, opanowywał mnie mimowolny smutek. Ten dwudziestoletni chłopiec, półgłówek, umysłowo upośledzony od natury, popychadło i pośmiewisko próżniaków i nicponiów, stawał przedemną, jak przykra zagadka niewyjaśniona, jak wyrzut wesołości, wywołanej największem nieszczęściem, mogącem uderzyć w duszę ludzką. A ta biedna, chora dusza Pawła zatraciła na zawsze swą równowagę, będąc pozbawioną podpory w rozumie, bez świetlanych promieni, pogrążona w mroku, była zdolną do śmiania się i wzbudzania śmiechu, który nie dozwalał objawić się współczuciu.
Czy się czuł szczęśliwym, czy nieszczęśliwym? Czy oprócz bezwiednych skłonności do grubych żartów, czy oprócz nizkich objawów zwierzęcej chciwości, istniały w głębi tej duszy wyższe, ludzkie uczucia? To było niewiadomem. Prawdopodobnie te uczucia nie istniały. Czy cierpiał on świadomością swego położenia — bo ta świadomość zdaje się istniała? Lecz on był zawsze wesół! Był zawsze wesół i skazany na wieczne błaznowanie i pajacowstwo, dając pokarm ludzkiemu śmiechowi i rozrywce, by zarabiać napiwek, z którego nawet nie korzystał..
Zdarzyło się jednak coś, co rzuciło jasne światło na tę zagadkową duszę i co podniosło Pawła w moich oczach.
Pewnego razu, paląc papierosa, stałem w drzwiach kawiarni, utkwiwszy oczy w starożytne mury, które rysowały na niebie poszarpane przez czas zarysy, zkąd wiał na mnie duch minionych wieków i posiwiałej starożytności.
Nagle usłyszałem głos Pawła pełen wesołości i śmiechu.
— Kogo szukasz, Pawle?
— Ciebie, ale się oglądam, czy nie ma tu kogo drugiego.
— A to dlaczego?
— Aby nie było tutaj jakiej głupiej głowy...
— Nie lękaj się, tu są tylko dwaj „Szwajcarzy”, ty i ja — rzekłem, uśmiechając się.
Paweł zaczął czegoś szukać w zanadrzu.
— Czy umiesz ty pisać à la franca (po europejsku, przyp. tłóm.), czy tak? — i wyciągnął siną kopertę bez adresu.
— Co to za list?
— Do królestwa szwajcarskiego. Marsz! — i podskoczył.
Podał mi kopertę.
— Napisz tutaj à la franca imię mojego brata.
— Dobrze, a dokąd ma iść ten list?
— Do królestwa szwajcarskiego. Kaleka Matin napisał go wewnątrz, ale na wierzchu on nie umie — ot kapuściana głowa...
— A! do Szwajcaryi? Czy tam jest twój brat? — rzekłem, i nagle rozjaśniło mi się, dlaczego Szwajcarya tak wysoko stała w biednym mózgu Pawła. — A w jakiem mieście?
— Pisz Fryburg!
Spełniłem jego żądanie i napisałem adres po francusku, dziwiąc się, jak może Paweł pamiętać i tak poprawnie go wymawiać.
— A! prawdziwy jesteś Szwajcar! — pochwalił mnie.
— Co tam robi twój brat?
— A no, uczy się w szkole.
— Czego on się tam uczy?
— Doktorstwa.
— To bardzo dobrze.
— W tym roku skończy swoje doktorstwo i powróci tutaj, ażeby ludzi leczyć. Każdego chorego będzie leczył...
I Paweł, wywróciwszy dwa kozły, chwycił list, chcąc odejść.
— Czekaj, dokąd się śpieszysz, Pawle?
Wskazał mi kawiarnię z przeciwka. Przed nią na werandzie siedziała gromadka kobiet i mężczyzn.
— Idę tam, aby puścić w ruch pociąg do Filipopola. Fertig. — I jego blade lice uśmiechało się szczęściem, a w oczach błyszczała radosna niecierpliwość.
— Co posyłasz bratu? Czy pozdrowienia?
— Pozdrowienia, lecz same pozdrowienia to nic nie warte...
— A kto pomaga bratu?
— A?
— Czy twój brat ma pieniądze?
— Ale gdzie tam!
— Otrzymał może stypendyum?
— A co to jest?
— Czy skarb mu daje pieniądze?
— Pan Bóg.
— Jak to Pan Bóg?
— Nie Pan Bóg, ale to tak, jakby!...
Popatrzyłem na niego zdumiony, a on zawołał: Fertig!
— Pawle, dlaczego nie odpowiadasz po ludzku, po co udajesz głupiego? — zburczałem go.
— Czyż ci nie powiadam? Fertig, Fertig, Fertig!... Szuh, szuh, szuh, szuh!... I pobiegł do towarzystwa z przeciwka.
Wieczorem zobaczyłem się z kupcem Matinem, krewnym Pawła. Zapytałem go, czy dobrze zrozumiałem bałamutne gadaniny Pawła. Matin nie chciał z początku nic mówić, lecz w końcu zdecydował się:
— On się będzie gniewał, bo mi zalecił zachować tajemnicę, aby nie zawstydzać brata swego; lecz panu ja to powiem. W rzeczywistości od dwóch już lat utrzymuje brata swego z żebraniny, jak pan widzi... Starszy brat jego miał wpierw swoje pieniądze, lecz gdy się wyczerpały, musiałby był przerwać swoją naukę... Gdy się o tem dowiedział Paweł, rzekł: „tak być nie może! musi dokończyć, co zaczął!” Nie wydaje szeląga, wszystko tam posyła. Męczy się, skacze od rana do wieczora, a wszystko dlatego, aby zrobić brata człowiekiem... Braterska miłość, panie. Bzik, ale więcej sumienny od tych, którzy mają całą świadomość swoich obowiązków...
Te słowa Matina zostały zagłuszone grzmiącemi oklaskami i śmiechem, pochodzącym z sąsiedniej kawiarni, gdzie Paweł Fertig przewracał szalone kozły, chodząc na rękach z bosemi nogami do góry...