<<< Dane tekstu >>>
Autor Klementyna Hoffmanowa
Tytuł Paweł Koczmara
Pochodzenie Wybór powieści, opisów i opowiadań historycznych
Redaktor Piotr Chmielowski
Wydawca „Czytelnia Polska“
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia C. K. Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Paweł Koczmara.


Niech nikt nie mówi, że w kmiecym stanie nie ma wyższych uczuć, żywego przywiązania; niech nikt nie utrzymuje że wszyscy włościanie panów swoich, jak tyranów nad sobą uważają, a najlepsze obejście z niemi obudza w nich tylko hardość i niewdzięczność. Inaczej częstokroć się dzieje — ale już przyjęty został między ludźmi ten dziwny obyczaj, iż więcej o złych czynach, niźli o cnotliwych mówimy. I dobrze, snadź, nie przeważył jeszcze występek na ziemi, kiedy więcej podziwienia sprawia i wrażenia czyni; snadź pospolitszą od niego jest cnota, kiedy mało kogo zastanawia....
W jednej z najmilszych wiosek województwa lubelskiego mieszka dziedzic, pełen dobroci i rozsądku; on włościan swoich jest razem Ojcem i Panem; nie psuje ich zbyteczną łagodnością i pobłażaniem (z których to zwykle hardość i niewdzięczność kmiotków wynika), ale utrzymuje ich w przyzwoitej karności, wzbudza w nich szacunek dla siebie, i przywiązanie, rzetelnym sprawiedliwości wymiarem; bo ten jest sposób jedyny, ale bardzo trudny, utrzymania w właściwym obrębie i pozyskania serc i starszych i dzieci i prostaków i oświeceńszych. Ten dziedzic kilka lat temu, mocno zachorował; przywołany lekarz oświadczył, że choroba jego bardzo niebezpieczna, i gwałtowny tylko ratunek i wielkie starania wyratować go od śmierci mogą; osiadł więc już przy łóżku chorego, a uważając pilnie na postęp choroby, stosownie do niego zmieniał lekarstwa, moc ich podwajał, a w jak najlepszem ich sporządzeniu i najrychlejszem dostarczaniu, całą nadzieję uleczenia zakładał.
Z Lublina, jako z miejsca gdzie dobre są apteki, umyślono wszystkie przywozić lekarstwa; a ponieważ Lublin o cztery mile od tej wioski odległy, dzień i noc w dwóch karczmach przy drodze, czekały stójki, czyli chłopi na koniach; jeden drugiemu podawał przepis lekarza, albo już zrobione lekarstwo: i tak prędzej dochodziły miejsca swego przeznaczenia i ratunek był śpieszniejszy. Właśnie w dniu trzecim choroby, kiedy walczyła dzielnie śmierć z życiem, kiedy sam lekarz wątpił, czy nie ona zwycięży, i całą swą sztukę na ostatni jakiś zaradczy środek wysilił, przepis jego dostał się do rąk kmiotka Pawła Koczmary, na którego kolej stójki na ten dzień przypadała. Paweł Koczmara był jednym z uboższych owej wioski gospodarzy, ojciec sześciorga drobnych dzieci; całym prawie majątkiem jego był koń, którego kupił źrebakiem, a który wyrósł na bardzo pięknego rumaka. Strzegł go też jak oka w głowie, i kochał niemal jakby siódme dziecię; już mu za niego pan sąsiedniej wioski dawał 30 dukatów, a on chciał równo sześćset złotych, żeby mieć po setku dla każdego z dziatek. Zadziwił się nie jeden, gdy Paweł Koczmara na tym koniu na stójkę wyjechał, ale każdy dobre serce jego pochwalił; on zaś z rąk samej pani przepis odebrawszy z zaleceniem najprędszego sprawienia się, przy kilkakrotnem tych słów powtórzeniu: życie pana od pośpiechu zależy — pędem wiatru ruszył. Dojeżdża wnet do karczmy, gdzie pierwsza stójka czekała, i patrzy na swego rumaka: »Jeszcze wcale niespieniony, powiedział sam w sobie; zdrowo mu będzie, niech się do drugiej przegoni«. I ruszył nie zatrzymując się wcale. Przyjeżdża na drugą, stawa u karczemnej stajni, przygląda się troskliwie czekającemu koniowi; nędzny mu się wydaje: »Coś wasza klacz, panie kumie nie tęgo patrzy, a życie pańskie od pośpiechu zależy«. — »Cóż ja temu winien, odpowie tamten, że nie mam tęgiego rumaka. Ale przecież i moja nie taka znowu lichota; da Pan Bóg, w godzinę, to i do Lublina zabieży«. — W godzinę! powtórzy Koczmara, ja na moim gniadoszu byłbym tu za godzinę.... Ej! wysapał się trocha, panie kumie.... napaście tu dobrze waszą klaczkę, a ja jeszcze do Lublina ruszę«. I ścisnął rumaka kolanami i ruszył. Ledwie dobijała godzina, kiedy gospodarz dosypujący sieczki klaczy swojej, usłyszał z daleka prędkie stąpanie konia »To mi zuch! krzyknął, już wraca!« a odprowadzając klacz od żłobu, wsiadł na nią co tchu, i wyjechał naprzeciw Koczmary.
»Panu Bogu dzięki, wołał tamten z daleka, aptekarz duchem zrobił lekarstwa, mam wszystkie; jedźcież z niemi co żywo, bracie; ale czy mi się zdaje, klacz wasza coś utyka«. »Ponoć, prawda, odpowie tamten, a to kiego wyrwała licha, dodał z gniewem zsiadając. Tam do kata, podkowę zgubiła! czy złe nadało? Ale tu jest kowal, w chwilce temu zaradzi«. — »A życie pańskie od pośpiechu zależy! powtórzył poczciwy Koczmara; ja tej przewłoki nie ścierpię. Jeszcze mój rumak bokami nie robi — niech rusza«. — I ruszył. — Niedaleko będąc ostatniej stójki, tak mówi sam w sobie: Już jeno półtorej milki do doma, a koń każdy do swego żłobu ochoczo wraca! Mnie się tam we dworze spodziewają, tylem już drogi ujechał, a oni o tem i wiedzieć nie będą, — ciekawym też przytem okrutnie, jak się tam nasze panisko miewa?....« a nie myśląc więcej, minął stójkę, i ruszył raz jeszcze. Kiedy już zobaczył z daleka dwór murowany, i wystawił sobie konającego pana, klasnął na konia już nieco zwolniałym idącego krokiem, pogłaskał go, przemówił do niego; ścisnął tęgo kolanami i koń jakby nowym zagrzany ogniem, ruszył. W jednej chwili stanął na podwórcu; ale zaledwie stanął, zaledwie zdziwiona tak prędkiem przybyciem jego pani, z radością lekarstwo odebrawszy, pobiegła do męża pokoju, dzielny rumak padł, a okrutnie bokami kilka minut porobiwszy, szyję wyciągnął, oczy zamknął i żyć przestał.... Wyrazy żalu i litości zbiegłych domowych, wnet słyszeć się dały; Paweł Koczmara stał sam w milczeniu nad swoim koniem bez życia, ale nareszcie zawołał: »Jużci dobry i sprawiedliwy pan wart więcej, jak nieme, choćby najurodziwsze bydlę.... Jeśli Bogu się tak spodobało i mimo mój pośpiech pan zamrze, to przy onej większej stracie, ta małą mi się wyda, a jeśli zaś Bóg dobry da, że mu te leki życie i zdrowie przywrócą, bierz tam licho i drugiego takiego konia, gdybym go jeno miał....« Z takiem sercem przywiezione lekarstwo, jakże pomódz nie miało?.... Pomogło...., sprawiło więcej pożądany, niźli spodziewany skutek. Wnet życie śmierć zwalczyło — w krótkim czasie dziedzic do zdrowia powracać zaczął. Do łez go rozrzewnił postępek Pawła Koczmary; kazał go przywołać do siebie, dziękował mu jako zbawcy swemu; chciał mu darować sześćset złotych, ale poczciwy kmiotek podziękował, mówiąc: »Niech mi Wielmożny Pan tej krzywdy nie robi, co z serca wyszło, worek nie zapłaci«. Lecz właśnie jarmark w Łęczny nadchodził już zupełnie zdrów dziedzic pojechał do tego miasteczka, a z największem staraniem dobrawszy takiego samego dla Koczmary rumaka, sam mu go do chaty odprowadził. — Cieszył się odzyskanym koniem przywiązany rolnik, ale może więcej jeszcze go cieszyła czerstwa twarz pana, nadobny uśmiech dziękującej mu pani, i wesołe koło Ojca rumianych paniątek pląsy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Klementyna Hoffmanowa, Piotr Chmielowski.