Listy Monisi ***
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy Monisi *** |
Podtytuł | do Przyjaciółki swojej Karoliny |
Pochodzenie | Wybór powieści, opisów i opowiadań historycznych |
Redaktor | Piotr Chmielowski |
Wydawca | „Czytelnia Polska“ |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia C. K. Uniwersytetu Jagiellońskiego |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Wyjechałaś, droga Karolino i to na same ostatki: wielka szkoda! tak nam dobrze było razem! tak mi się długim tydzień od twego wyjazdu wydawał! Już teraz nie będę się tak wybornie, jak przy tobie bawić! Nie dobra twoja Mama, że zawsze w tej Litwie ma interesa. A właśnie jakby na złość, niezmiernie częste dziecinne bale, już były dwa w tym tygodniu. W ostatni wtorek będzie także u nas bal dziecinny, prawie cała Warszawa na niego zaproszona. Strój mi robią prześliczny, bo to będzie bal kostiumowy; będę ubrana za dawną Polkę, Władzio za Polaka i Emilka jak Krakowianka. Mama jeździ codzień do kupców i różne zwozi towary.
Jaka szkoda, że ciebie tu niema, miałybyśmy pewno jednakowe stroje... Tak mam temi balami głowę zajętą, że lekcye jeszcze gorzej niż zazwyczaj idą, a Ojcu znowu dzisiaj bardzo wiele książek przynieśli i mnie się niektóre dostały. Wiesz, że Ojciec chciałby koniecznie, żebym ja tyle umiała co on. Z jednych dzieł kazał mi treść wyciągnąć, z drugich wypisać niektóre wyjątki; nie wiem czy to potrafię i kiedy do tego czas znajdę? chyba koło Wielkanocy. Mam także nowych nut mnóstwo, których nie gram i dziesiątej części. Jednak zaczynam nabierać trochę więcej gustu do muzyki, od czasu jak panna D........ lekcye mi daje; ona tak pięknie gra sama, że zachęca, ale cóż kiedy to nie przychodzi bez wielkiej pracy, a ja do pracy nie stworzona. Panna D........ mówi, że chcąc dobrze grać, trzeba się kilka godzin na dzień wprawiać: dziękuję za tę łaskę! Wreszcie cóż nam pannom po muzyce? gramy jedynie żeby też grać i jak pójdę za mąż, będę zapraszać do siebie najsławniejszych artystów, będę ich słuchać; ale żebym miała sama się męczyć, tego potrzeby nie widzę. I z rysunkiem podobnież uczynię, bo i ten nie łatwo mi przychodzi! prawie zawsze metrowie wszystko za mnie robią: ja nie mam talentu i nic dziwnego! Bóg sprawiedliwy ubogim dał talenta, bogatym pieniądze. Jednak Mama życzy sobie koniecznie, żebym rysowała: mówi że to z czasem przyjdzie i dlatego prócz tych dwóch metrów, których miałam do miniatur i do drzew, jeszcze mi trzeciego do kwiatów przyjęła; to już ich będzie ogółem ośmiu: jeden do tańca, drugi do muzyki, trzeci do polskiego, czwarty do francuskiego, piąty do angielskiego języka, i trzech do rysunku. Wielkie szczęście, że nie wszyscy codzień przychodzą; bo nie wiem, jakbym sobie dała radę; często się też zdarza, osobliwie w zapusty, że bilet wziąwszy odchodzą: nie sposób wszystkiemu wystarczyć.
Jednak to moja Karolinko, wygodnie być bardzo bogatym; pamiętam, że jak u was był ten balik dziecinny, to i ty i siostry twoje i Mama byłyście niezmiernie zajęte; my zaś wcale nie. Już za trzy dni ma być ten wielki bal, tylu rzeczy, tyle strojów potrzeba: my o niczem nie wiemy. Tata się trochę kręci, sześć naszych kobiet szyje w garderobie; trudniejsze szczegóły robią u modniarek: marszałek i kamerdynerzy rozmaite rzeczy od kuprów znoszą. Mania gości przyjmuje, których zawsze mnóstwo bywa, a ja cały dzień z metrami, albo w salonie. Lecz nie pojmuję, dlaczego przy tem wszystkiem Mama i Tata niezmiernie są smutni, jeszcze bardziej jak przy was. Póki są goście to weseli, ale kiedy sami, to niech Bóg zachowa; dziś właśnie rano zastałam Mamę płaczącą, Tata chodził zamyślony po pokoju: chcąc ich rozerwać, pokazałam im śliczny szal tyftykowy, który jedna kobieta na sprzedaż przyniosła. Mama i patrzeć na niego nie chciała; Tata wyszedł i zamknął drzwi z trzaskiem; jednak po obiedzie przywołali kobietę, i Mama szal kupiła. Dali jej jakieś stare srebra brzydkie i pierścień brylantowy, okropny antyk. Mama powiada, że ten szal jak znaleziony taki tani; sześćdziesiąt dukatów rachowała go sobie ta kobieta, a ogromny, i prawie nowy. Często także, bardzo często, jacyś Ichmoście i jakieś Imoście się schodzą; Tata kiedy tylko może zmyka co tchu przed niemi; a choć czasem jest w domu, każe mówić, że go niema. Jedna kobieta osobliwie, codzień przychodzi: jak ją Tata zobaczy, zawsze zblednie, tak się zmiesza!... — Ach! żebyś wiedziała, jak Frani ładnie w krakowskim ubiorze? Emilce nie tak, bo śniada, i mnie dosyć do twarzy w moim kołpaczku; a co Władzio, to do zjedzenia w swoim polskim stroju: taki poważny, taki wspaniały! prawdziwie na wielkiego pana już wygląda. Nie zawstydzi naszego rodu. Nie każdyby dzieci swoje tak ubrać potrafił!
Mama wzięła za 30 dukatów samych korali u jubilera, a co inne rzeczy kosztują? Ręczę, że nikt nie będzie tak suto jak my ubrany; nic dziwnego, bo też i bardzo mało będzie nam równych!... O szkoda! jeszcze raz szkoda! że ciebie tu niema! z tobą chętnie byłabym w parze; prawda, że masz majątek nie jednaki, ale urodzenie prawie takie samo, a wreszcie przyjaźń naszych Matek i nasza.. Bywaj zdrowa! przyszedł jak na złość ów metr od kwiatów; wielkąbym miała ochotę go odprawić i dać mu bilet, lecz pierwsza lekcya! wstydzę się. Bywaj więc zdrową, Kochana Karolino, pisuj do twojej Monisi.
Już tedy i po naszym balu. Sławny bal. Cała Warszawa ma dotąd cuda o nim prawić. Że było suto i wspaniale to nie sekret; do białego dnia tańcowali; ale nasze stroje wcale nie były najbogatsze: znajdowały się na nim dzieci daleko kosztowniej ubrane, i jeszcze jakie dzieci! A przed balem co się działo, to strach! Wystaw sobie, że nasz kucharz upił się, i nie wiem co porobił, ale całą kolacyę popsuł, najkosztowniejsze rzeczy, wszystko zmarnował. Tata musiał co tchu drugą kolacyę u Szowota obstalować, ledwie się podjął, i to za niezmierne pieniądze. Pożyczyli kilka zwierciadeł od kupców, dla większej salonów ozdoby, i chłopiec kredensowy, zawieszając stłukł największe. Kamerdyner Taty powiadał, że to na siedemdziesiąt dukatów szkoda. Bardzo rzecz piękna dawać bale, nawet koniecznie wypada takim panom jak my, ale ci się przyznam, moja Karolino, że to kłopot wielki. Biedna Mama tak się tym kucharzem, tem zwierciadłem zgryzła, a potem przystrajaniem stołów tak się umęczyła, że aż zesłabła; leżała całe poobiedzie, i dopiero wstała na dwie godziny przed balem. I co szczególnego! jeszcze nigdy tylu Ichmościów nie było jak w ten dzień! Tata który zawsze taki dobry, jednego z nich ze schodów zepchnąć kazał; musiał też to być warjat, bo historye wygadał na nas, że bale wydajemy. A jemu co do tego?.... Jak się goście zaczęli zjeżdżać, wszystko się uspokoiło i już było dobrze. Po Mamie nie znać było słabości, ani kłopotów, taka była ładna i uprzejma. Słyszałam mówiących, iż nikt jaszcze tej zimy takiego nie dał balu. Dzieci narachowałam do dwudziestu, starszych osób nie równie więcej; ja też tylko i Władzio cośmy trochę tańcowali. Emilka i Frania szczególnie raz mazurka poszły; bo się nie można było dzieciom przed słusznemi pannami, a osobliwie przed mężatkami do koła docisnąć. — Przynajmniej żeśmy mieli wyborny podwieczorek: ananasy, winogrona, wszelkie owoce, cukry, ciastka, lody; Frania się tak najadła, że jeszcze na żołądek słaba. Co kolacyi, to żadne z nas nie doczekało, a miał Szowot pysznie wystąpić; jak się tylko inne dzieci rozjechały, natychmiast Frania i Emilka spać poszły; ja, jako najstarsza, chciałam zostać z Władziem do końca, ale nie mogąc tańcować, usnęliśmy szczęśliwie na stołkach... lecz o czem zapominam.... Ach! żebyś wiedziała jaką ja miałam parę! Wystaw sobie, że na tym balu, obok najpierwszych w kraju osób, obok całej elegancyi, były cztery figury, których nikt nie znał. Ojciec, Matka, i dwoje dzieci, dziewczyna i chłopiec. One to były z nami w parze, i nierównie kosztowniej od nas ubrane. Pomimo tych wszystkich świecidełek i klejnotów, wszystko czworo okropnie wyglądali, bez żadnego tonu, bez żadnej edukacyi; każdy się o nich pytał i dziwiono się bardzo dowiedziawszy się o ich nazwisku. Tata zaś i Mama niesłychanie byli dla nich grzeczni; mnie i Władziowi kazali się zaprzyjaźnić z ich dziećmi, a nieznośne dzieci o samych pieniądzach gadały. Przyznam ci się, że mi bardzo było przykro, w takiej być parze. Już to prawdę mówiąc, jakiś nieszczęśliwy był ten bal; nietylko Frania, ale i Mama od niego słaba, a Tata okropnie zmizerniał. Mnie samej nadzwyczajnie smutno; może dlatego, że post, a najpewniej dlatego, że ciebie tu nie ma. — A kiedyż wrócicie? moja Karolino, donieś mi. Tęskno mi bardzo bez ciebie; nie mam nawet z kim otwarcie pomówić; Mama zawsze zatrudniona albo słaba; Władzio rad nie rad siedzi nad naukami. Frania i Kmilka jeszcze małe; wracajże prędko Karolino, do szczerze kochającej cię
Już sześć tygodni nie pisałam do ciebie, droga Karolino, bom była bardzo chora. Wszyscyśmy mieli odrę; ja zaczęłam, najmocniej i najdłużej chorowałam: dotąd nawet biorę lekarstwa, kaszlę jeszcze, oczy mnie bolą i niezmierniem osłabiona. Kochana Mama! co też z nami miała biedy! ale panom to i o zdrowie łatwiej jak innym ludziom; dwóch doktorów codzień u nas po dwa razy bywało, trzymali nas jak w piecu, a cośmy lekarstw wyżyli, to nie do pojęcia: musieliśmy koniecznie ozdrowieć. Bardzo mi smutno post zszedł. Dopiero onegdaj w pierwsze święto Wielkanocne wyszłam do salonu; paradne było u nas święcone; mnóstwo ludzi! lecz cóż? kiedy były i owe nieszczęsne figury; a tak duszno, żem mocniejszego kaszlu dostała, i teraz Bóg wie, kiedy wyjadę na powietrze i w kościele będę. Dopiero to w słabości prawdziwie uczułam, jak źle, że ciebie tu niema! okropniem się nudziła; a żebyś wiedziała jakie dziwne i smutne słyszałam rzeczy? Kobiety nasze pilnując mnie, historye między sobą gadały. Myślały pewno, że ja śpię, a ja dobrze wszystko słyszałam. Mówiły że my jesteśmy prawie ubodzy; że nic nie mamy prócz długów po uszy: że jak Tata z Mamą dłużej tak wspaniale żyć będą, to wyjdziemy na gałganów. Poczciwa nasza bona aż płakała przy tej rozmowie. Niezmierniem się tem zmartwiła, alem o nic się ich nie wypytywała, bo wiesz że Mama zabrania wdawać się ze sługami; ułożyłam sobie, iż skoro wyzdrowieję, zaraz Mamy się zapytam? ale nie przyszło do tego; i wreszcie muszą to być bajki. Wszystko tak jest u nas, jak było dawniej: tyle służących, tyle koni, takie obiady, takie wieczory; metrowie już rozpoczęli lekcye, Mama się zawsze tak pięknie ubiera, Tata książki i obrazy skupuje.
Bajki więc kobiety kleciły: ale to pewna, że Mama i Tata coraz smutniejsi: zapewne z jakiej innej przyczyny, bo gdzieżby to być mogło, żebyśmy kiedy bogatymi być przestali. Żegnam cię, luba Karolinko, kończyć muszę; ćmi mi się w oczach: bywaj zdrowa. Dziękuję ci za twoje listy, były moją pociechą w słabości.
Znowu miesiąc upłynął, a jam do ciebie nie pisała. Nic nie wiesz, że od dwóch tygodni jesteśmy u siebie na wsi. Tak my dzieci osłabione byłyśmy po tej odrze, ja szczególniej, że się doktorowie suchót obawiać zaczęli, i kazali wyjechać ze mną na świeże powietrze. Mama natychmiast przywiozła nas tutaj; z samych doktorów namowy, zaprzestałam wszelkich lekarstw, chodzę tylko wiele; rano wstaję, piję mleko, znacznie do sił przychodzę, już nawet tyć zaczynam. Bardzo nam tu wesoło, chociaż na wsi, bo czas śliczny, i gości mnóstwo. Wiesz że nasza wieś niebardzo od Warszawy daleko, zjeżdżają się więc codziennie; i nawet ci Ichmoście przed którymi Ojciec radby uciec, tu do niego trafiają; ale mało co w domu siedzi. Nie wiem jak się to stało, żem do ciebie przez te dwa tygodnie nie pisała, bo na okazyach do Warszawy nie zbywa; codzień marszałek wysyła furę po kuchenne potrzeby, po pietruszki, szparagi, sałaty i t. p. rzeczy, bo tu nic niema. Ogrodnik Francuz nie dba o te drobiazgi. Ale za to bardzo ładnie: ogród angielski niezmiernie się rozkrzewił; nie poznałabyś klombów, takie gęste; teraz prawdziwy gaik w tem miejscu gdzie nasza kanapka prawie jeszcze cała i litery na drzewach znać dobrze. Szkoda tylko, że kanały które Ojciec kopać kazał, zarosły, a wiatr altankę chińską wywrócił, i ten most napowietrzny zerwał. Tu jakieś okropne muszą bywać wiatry, bo i stodoły, i obory, i chałupy się walą. Oranżerya śliczna, tysiące jest najrzadszych roślin i kwiatów. Do końca Czerwca tu zabawimy. Cieszę się niezmiernie; czas piękny, tak zielono: już bzy kwitną. Żadnych nie mam lekcyj, bo mi doktorowie odpocząć kazali; czytam tylko te książki, które mi Ojciec dał jeszcze w zapusty, i trochę więcej roboty robię; jednak ten kobierczyk jeszcze nie skończony; przyznam ci się, że nie lubię bawić się igłą: zdaje mi się zaraz żem sługa. Władzio także mniej się uczy, i bardzo z tego kontent; wiesz, że on nie chce przykładać się do niczego; mówi zawsze i słusznie: »Będę panem, będę bogatym, obejdę się bez nauki.« Bądź zdrowa, kochana Karolino. Kiedy też i tutaj te nieznośne figury trafiły, przyjechały; Mama mnie wołać każe, żebym się z ich dziećmi bawić przyszła. Muszę iść i ciebie porzucić.
Już też teraz nie własną, ale twoją winą nie pisałam tak długo do ciebie; może mnie już nic nie kochasz: jeszcze po odrze żadnego listu od ciebie nie odebrałam, a już trzeci piszę. To wcale nie pięknie. Za pokutę słów tylko kilka odemnie odbierzesz. My za trzy dni wracamy do Warszawy z całym taborem; zbliża się ten nieszczęśliwy św. Jan, który co rok wszystkich tylu kłopotów nabawia. Jakem dziś Mamie wspomniała, że już ten dzień blizki, tak zbladła, żem się aż przelękła. Ojciec od czterech dni w Warszawie, przez czas cały pobytu naszego na wsi, mało w domu gościł, jeździł ciągle, jak słyszałam po pieniądze. Obiecałam że mój list krótki będzie: dotrzymuję obietnicy, bo doprawdy że się gniewam.
Ach! moja Karolino! co się też wczoraj u nas działo! nie wiem doprawdy jak ci to opisać potrafię? Przyjechałyśmy tu około południa; okropny był nasz przyjazd, stanęliśmy przed naszym pałacem. Ojciec blady i pomieszany wyszedł naprzeciwko nas: »Toś się zminęła z moim posłańcem? biedna żono! powiedział do Mamy, wysadzając ją z karety, próżne są wszystkie moje zabiegi!« Dopiero wszedłszy do domu zrozumiałam, co te słowa Ojca znaczyły. Ach! cóżeśmy tam zobaczyli!.. Wystaw sobie te ogromne salony i pokoje tak pięknie umeblowane, zupełnie ogołocone i puste: dwa łóżka, stoliki drewniane i stół kuchenny, to w sypialnym pokoju stało. Owe kanapy, bióra, szafy mahoniowe, te bronzy, kolumny, alabastry, marmury, wszystko znikło; zwierciadła, obrazy, draperye pozdejmowane, same ćwieki i dziury w murze pozostawały. — Moje nawet rzeczy, ów ładny stoliczek, owa szafeczka od twojej Mamy, nic tego nie ma!.. Mama zobaczywszy te straszne pustki, oprzeć się aż o ścianę musiała, bo byłaby padła; my dzieci pytałyśmy się wszystkie: »Cóż się to znaczy?« — »Nie były te rzeczy nasze, odpowiedział nam Tata z okropnym uśmiechem, ci, do których należały, odebrali jako swoje!« »Jakto?« zawołałam zdziwiona. »Tak! tak! odebrali jako swoje! nic naturalniejszego!« I to mówiąc rozśmiał się jeszcze okropniej, i spojrzał na nas takiemi obłąkanemi oczyma, żeśmy się wszyscy zlękli. I Władzio i Franio i Emilka przytulili się do łóżek, poszłam i ja za niemi, a widząc że Mama płacze, i my płakali! Tata chodził szybkim krokiem po pokoju, i sam do siebie jakieś niewyraźne mówił słowa; to było okropnie, ale wnet inna scena nastąpiła. Zaczęli się schodzić Bóg wie nie jacy Ichmościowie: kupcy; modniarki, metrowie, rzemieślnicy, przekupki i inni; jedni prosili, drudzy wołali, żeby im Tata oddał ich pieniądze; byli i tacy, którzy nawet okropnie klęli, aż dreszcz przechodził słuchając. Jedna kobieta mnie niezmiernie rozczuliła (ta sama o której ci raz pisałam); przyszła do tego miejsca gdziem stała, zaczęła mnie całować w nogi, i mówić: »niech się panienka za inną wstawi. Rok temu pożyczyłam Wielmożnym państwu krwawo zebrano sześć tysięcy złotych; pan dał mi słowo i zapewnienie na piśmie, że na zawołanie moje odda mi tę sumę. Już od pół roku prawie codzień tu chodzę, i błagam go; jeżeli mi w trzech dniach nie odda, zginę! bo dworek z ogrodem trzymam na Gęsiej ulicy w arędzie, jak się nie wypłacę, wypędzi mnie właściciel, i z ośmiorgiem dzieci osiądę na bruku.« Płakała niezmiernie to mówiąc; i mnie tak serce ścisnęło, żem wyjść z pokoju musiała. We drzwiach spotkałam się z naszą szafarką: już wytrzymać nie mogąc, spytałam się jej: »Co się to znaczy? Kto tak wszystko pozabierał? Co to za ludzie?« — »Wierzyciele, odpowiedziała mi spokojnie, zwyczajnie jak na św. Jan, to prawie tak co rok bywa: czy panna nic pamięta? tą razą trochę gorzej, ale to nic nie szkodzi. Pan dostanie zkąd pieniędzy, odda im; nakupi mebli, obrazów, i będzie wszystko dobrze!« Pocieszyły mnie te jej słowa, i zeszłam na dół do ogródka.
Prawdę mówi szafarka, pomyślałam sobie; jak pamiętam, zawsze ten św. Jan okropny: ludzie różni się schodzą, chcą pieniędzy; Tata się gniewa, Mama płacze, przez czas jakiś nietyle sobie i nam sprawiają, nietyle rzeczy skupują, mniej bywa gości, ale potem wszystko wraca do dawnego porządku, i do samego Czerwca ani wzmianki o św. Janie. Pewno to samo i w tym roku będzie. Kiedym się tak pocieszyła, Władzio, Frania i Emilka przyszli do ogródka; z początku byliśmy smutni, ale ogródek taki ładny, tyle róż i innych kwiatów, żeśmy się rozweselili. Nabiegawszy się, wróciliśmy do pokoju. Już nie było nikogo z obcych. Tata nie miał obłąkanych oczów, Mama nie płakała, owszem jakiś wyraz szczególnej radości jaśniał na jej twarzy. »O! już pewno mają pieniądze!« szepnęłam do Władzia. Tata nam dał znak żebyśmy wyszli, i długo jeszcze z Mamą rozmawiał. Przyszedł potem pan T** ten prawnik; którego tak szacuje, naznosili mnóstwo papierów, pisali, radzili.
Mama wyszła do nas i powiedziała: że pojutrze raniuteńko pojedziemy do Krakowa. Nie wiem wcale po co tam pojedziemy? ale wiem że się cieszę, bo wszelkie podróże bardzo lubię; a wreszcie ani sposobu tu mieszkać, póki Tata nie wymebluje domu na nowo: teraz niema na czem siedzieć, i ja ten list piszę do ciebie na kuchennym stole. Tak cebula śmierdzi, że ledwie wytrzymać mogę.. Ale, ale przepraszam, żem się gniewała na ciebie, kochana Karolino: zaległy wasze listy na poczcie, dwa razem oddała mi Mama. Już cię nigdy posądzać nie będę, i skoro staniemy w Krakowie, donieść ci o tem nieomieszkam.
Miesiąc minął, a jam do ciebie nie pisała; bo nie wiem doprawdy jak i pisać, nie mam tyle śmiałości: nie wiem wreszcie, czy zechcesz jeszcze żyć ze mną w przyjaźni?... Ach! moja Karolino! jakżem nieszczęśliwa; cały nasz dom shańbiony, spodlony! Oj! nie bajki, ale szczerą prawdę kobiety nasze mówiły, kiedy ja chorowałam na odrę; tak w samej rzeczy... O Boże! jakże ja te słowa napisać potrafię?... tak, wyszliśmy na gałgany. Wystaw sobie, że już nic nie mamy, to jest tylko tyle, że nie żebrzemy po ulicach. Tego jedynie brakuje... Ojciec z Mamą zrzekli się wszystkiego dla panów wierzycieli, wsie, pałace, srebra, klejnoty przedali, wszystkich ludzi odprawili. Stoimy tu w Krakowie na przedmieściu, w maleńkim dworku jak szewcy; mamy jednę służącą, jednego lokaja i kucharkę: aż mi się źle robi... Ekwipaża żadnego! i już tak zawsze będzie, jużeśmy bez nadziei!... Czy uwierzysz? Mama sama spiżarnią trzyma, sama się z kucharką rachuje, mnie każe się czasem wyręczać, do piwnicy chodzić, i inne równie podłe czynić usługi; oddała mi bieliznę Frani i Emilki.. mnie? i ja muszę ją rachować, naprawiać, pończochy cerować! Doprawdy żebym sto razy umrzeć wolała. My, których rachowali między pierwszych panów Polski, ja której zawsze słudzy i metrowie mówili, że będę miała przynajmniej milion posagu, i pójde za jakiego księcia, ja, mam chodzić do piwnicy, pończochy cerować? To zniewaga, to hańba, to nieszczęście! Żebym przynajmniej wiedziała dlaczego się to stało? kiedy przez tyle lat byliśmy bogaci, jakżeż się tak odrazu wszystko urwać mogło? wszak nas nikt nie okradł? pogorzeli nie było. A co mnie więcej jeszcze zastanawia? Mama nierównie teraz zdrowsza i weselsza, tak rano wstaje, i tak pracuje i nic jej nie szkodzi. Czasem sumienie mnie trochę gryzie, że jej niechętnie pomagam; ale gdy ją widzę swobodną, krzątającą się około gospodarstwa, jak gdyby do niego stworzoną była, żałuję tylko że i ja tak obojętnej nie mam duszy!... Frania i Emilka także nic tej okropnej zmiany nie czują, prawda, że jedna ma sześć, druga siedm lat, a ja prawie tyle co one obiedwie razem. Jeden Władzio, który zupełnie moje uczucia dzieli i rozumie; skoro się zejdziemy i jesteśmy sami, płaczemy gorzko. Władziowi najwięcej o to idzie, że ród od tak dawna w Polsce świetny, plamimy zupełnie; on powiada, i słusznie mówi, że gdyby powstali nasi dziadowie z grobu, a obaczyli naszą zniewagę, umarliby drugi raz ze wstydu. Ciekawam bardzo, jak Tata tę hańbę znosi; Tata, który nam zawsze tyle o sławie naszych poprzedników mówił! Jeszcze go tu nie ma! jeszcze w Warszawie te śliczne interesa układa. Dopiero za parę tygodni się obiecuje. Nie ma do czego się spieszyć. Żebym sto lat żyła, nigdy nie pojmę jak można było dobrowolnie z bogactwa przyjść do ubóstwa, z takich honorów do takiej zniewagi? W co my się teraz obrócimy? ja w głowę zachodzę; jak tu patrzeć na ludzi, na panów? Czy był kto odemnie nieszczęśliwszy? Ach Boże! dobry Boże! zlituj się! a ty Karolino nie pogardzaj mną, tak jak ja sobą pogardzam. Nie wiem czybym twoję pogardę zniosła, choć widzę, że zniosę wszystko, kiedy żyć mogę w takiem upodleniu.
Żebyś wiedziała, co się z twoją Monisią zrobiło? ale nie będę o niczem mówić przed czasem; wolę wszystko porządkiem opisać, powiem ci tylko:
»Ciesz się! już nie żyję w upodleniu!« Ach! moja jedyna! jakich ja mam rodziców! jaka ta Mama dobra! a jak ja i Władzio byliśmy nierozsądni! ale zapominam o obiecanym porządku, przystępuję do niego.
Trzeba ci najprzód wiedzieć, że Mama dawniej w Warszawie i na wsi, tak była zawsze zajęta, że nie miała czasu czytywać listów, które ja do ciebie pisywałam.
Kiedy pieczętowała swój list do twojej Mamy, ja mój przynosiłam, i kładła go w kopertę nie czytając. Ale w Krakowie wszystko inaczej się dzieje. Mama na wszystko ma czas, sama zatrudnień moich dogląda, sama lekcye mi daje, a kiedym jej trzy dni temu list mój do ciebie przyniosła, otworzyła go i do czytania się zabrała. Pojmiesz łatwo co się ze mną działo, gdym to zobaczyła. Uciekłam do drugiego pokoju, a zasłoniwszy sobie oczy, siadłam w kąciku, drżąc cała jak listek. Wkrótce Mama mnie zawołała; ledwiem znalazła siłę do wstania, poszłam jak na śmierć; Mama kazała przyjść i Władziowi, zamknęła drzwi na klucz, i mówiła do nas te słowa:
»Dzieci moje! oddawna widzę z boleścią jak nierozsądnie stan nasz obecny znosicie: wasze skargi i narzekania już nieraz obiły się o moje uszy, i serce ciężko zraniły; jednak nie sądziłam nigdy, aby wasz nierozsądek do tego posuwał się stopnia, jak się z listu Monisi dowiaduję. Pochlebiam sobie, że młodość i niewiadomość wasza, jedyną jest tego zaślepienia przyczyną, i dlatego serce moje przed wami otworzę, postępek Ojca waszego usprawiedliwię. — Chcielibyście wiedzieć dlaczegośmy z bogactwa do ubóstwa dobrowolnie przyszli? powiem wam. Dawne nasze bogactwo było mniemane i niesłuszne«. — »Jakże to być może?« krzyknęliśmy oboje z Władziem. — Tak jest! odpowiedziała poważnie Mama, przekonacie się o tej prawdzie; posłuchajcie tylko całej naszej historyi.
Jam się urodziła z bardzo majętnych napozór rodziców; jedynaczką będąc, odebrałam wychowanie książęce, i wzrosłam w mniemaniu, że wielką będę panią. O takowe zdarzenie w Polsce nietrudno; znalazłam więc męża będącego zupełnie w podobnych okolicznościach, i skorośmy się pobrali, zaczęliśmy szumieć. Przepychowi ekwipażów, liberyi, pokojów, stołu naszego, wszyscy się dziwili, a my mniemaliśmy, że tak nam żyć koniecznie wypada. Lecz gdy po śmierci rodziców odziedziczyliśmy cały majątek, okazał się obciążony długami, a przeto nasz sposób życia przenoszący dochody. Wypadało wtenczas spuścić z pańskiego tonu, stosować wydatki do przychodów; ale tę sztukę rzadko kto zna w Polsce, i my jej nie znali...
Ulegając narodowej słabości, wiedliśmy dalej równie szumne życie, nie przewidując jego skutków. Nie ubył ani jeden służący z przedpokoju, ani jeden koń ze stajni, nie odprawiliśmy Francuza kucharza, ciągle bywały u nas bale, uczty; utrzymywał się zbytek niesłychany w ubiorze moim, w edukacyi waszej, w całym obchodzie domowym. — Patrzyłyście na niego, dzieci moje; lecz żadne z was go nie widziało, nie domyślałyście się, ile ten zbytek pieniędzy, ile łez kosztował! Nie pojmuję dotąd, jakeśmy mogli żyć tak długo w takowym położeniu? jakeśmy mogli spoczynkiem, swobodą, a nawet honorem mniemane bogactwo opłacać; bo wkrótce przyszło do tego, iż z pożyczonych pieniędzy, albo na kredyt większą część roku żyliśmy; a przy największych zbytkach, czasem w domu na obiad nie było. Trwało to lat kilka, długów coraz przybywało; każdy święty Jan nabawiał nas niepojętej trwogi, każdy co rok był okropniejszy, a skoro minął, z szczególną ślepotą, zapominaliśmy o następującym. Lecz nareszcie tegoroczny przeszedł wszystkie; już nas bowiem ogłoszono za bankrutów, i ktokolwiek miał co u nas, gwałtem chciał odebrać. W ten dzień pamiętny, w którym weszłam do ogołoconego przez wierzycieli domu, nasłuchawszy się ich skarg, przekleństw i obelg, kiedym sama z Ojcem waszym została, kiedy nie odpowiadał na pytania moje, a z wielkiej rozpaczy od rozumu odchodzić się zdawał, rzuciłam mu się do nóg i zawołałam: »Jestże jeszcze jaka ofiara, któraby nas mogła wyrwać z tej toni? mów! wszystko uczynić jestem gotowa!« »Czy doprawdy? rzekł zdziwiony podnosząc mnie«. — »Widzę cię w rozpaczy, widzę cię blizkim szaleństwa, odpowiedziałam z boleścią jakże wątpić możesz?« Na te słowa obłąkane oczy Ojca waszego błysnęły radością i powiedział »Tak! jest ofiara, któraby nas wyprowadziła z tej niedoli; jam dotąd najwięcej dla ciebie nie miał odwagi jej uczynienia, lecz jeśli ty mi dopomożesz, znajdę dostateczną siłę. Jeszcze teraz jest czas na nią, za rok już byłoby zapóźno!« — Mów, cóż mam czynić? wołałam na mego; jakaż to ofiara. — »Większa nierównie od ofiary życia, powiedział; jesteśmy zniszczeni, długi nasze zrównały się prawie z ogromnym niegdyś majątkiem, trzeba więc w oczach całego kraju przyznać się do naszego ubóstwa, trzeba się pozbyć tych pałaców, tych wsi, które od kilkuset lat do rodu naszego należą!« — »A będziesz-że wtedy wesół i swobodny?« spytałam się. »Będę, odpowiedział, gdyż ten jest sposób jedyny ocalenia mego honoru; a wiesz co droższego prawdziwemu Polakowi: honor czy majątek? Jeśli teraz tego sposobu nie użyjemy, wkrótce moje imię okryję hańbą, stracę na zawsze dobrą sławę i spokojność sumienia, i zapewne nie przeżyję tego ciosu.. — »Czyń więc, co tylko zechcesz, mówiłam, ja na wszystko z radością przystanę. Ja najwinniejsza moim zbytkiem, mojemi strojami, a nadewszystko niedbalstwem, nie wglądaniem w domowe sprawy: zginął nasz majątek; godnam kary: żądam jej nawet!« — »Obojeśmy winni! rzekł wasz Ojciec z dobrocią, a męztwo które dziś okazujesz gładzi twoją winę... Ale biedne dzieci nasze! dodał kryjąc łzy dobywające mu się z oczów. Zapłakałam gorzko na to wspomnienie, i słowa odpowiedzi wyrzec nie mogłam!« »Byłby sposób, mówił dalej, ocalenia dla nich części jednej majątku, możnaby okazać w sądzie jakie szczególne dla nich, rodziców naszych zapisy; lecz wstręt czuję do takowego postępku: byłby on z krzywdą naszego honoru i sumienia« — »Ach! to nie dopuszczaj się go! krzyknęłam odzyskując mowę; niech nasze dzieci nic nie mają, ale niechaj na nich zemsty nieba nikt nie wyzywa; nic im nie zostawmy — lecz niech się pamięci rodziców nie wstydzą!« — Uściskał mnie wasz Ojciec gdym te słowa wyrzekła, i odtąd niezmienne uczyniliśmy postanowienie. Zacny i biegły prawnik, przyjaciel nasz prawdziwy, przywołany został; on wskazał najlepsze sposoby do spełnienia jego. Mogę śmiało powiedzieć, że pierwsza na wszelkie nastawałam ofiary, bo żadnej nie upatruję zasługi. Możeż być trudną jaka ofiara dla żony, kiedy idzie o ocalenie honoru jej męża?... Po ścisłem przejrzeniu długów naszych, okazało się, że wypłaciwszy je rzetelnie i uczciwie, zaledwie nam kilka tysięcy złotych rocznej intraty pozostanie. Żadne z nas tem się nie ulękło; mało ludzi i tyle ma swego! Obraliśmy Kraków na siedlisko, jako miejsce gdzie swobodnie, przyjemnie i małym kosztem żyć można. Zamieniliśmy dobrowolnie bogactwo nasze w ubóstwo, i wymagała tego sprawiedliwość sama. Bo jakież mieliśmy prawo cudze trwonić dobro?
Ten majątek już nie był naszym, był on wierzycieli, którzy dobytek swój w nasze i w rodziców ręce, w dobrej wierze złożyli. Wy tę zmianę, ten postępek równie słuszny jak konieczny, zniewagą, hańbą, nieszczęściem zowiecie! a wiecież wy, dzieci moje, co to jest prawdziwie zniewagą, hańbą, nieszczęściem? Oto kiedy wasz Ojciec bogatym będąc w oczach waszych i w oczach świata, pożyczył od kogo pieniędzy, dał słowo honoru, że odda na dzień naznaczony, i zawód uczynił: to było zniewagą. Kiedy na zaspokojenie potrzeb domowych, i tego zbytku, do któregośmy nawykli, na ogromne procenta brał pieniądze, oszustów zachęcał, kiedy pierwszego lichwiarza w dom swój przyjmował, pochlebiał mu, wam się z jego dziećmi zaprzyjaźniać kazał; to trzeba było zwać hańbą.
A kiedy schodzili się wierzyciele, kiedy który z nich jak wtenczas ta udowa, ze łzami się domagali własnych pieniędzy; kiedy nasz nierząd poczciwych ludzi w nędzę pogrążał, kiedy rzemieślnik klął, że mu zatrzymujemy nagrodę krwawej jego pracy, na nas i na dzieci nasze gniewu wzywał Boga: to było nieszczęściem. Lecz dziś, kiedy sumienie, honor waszego Ojca zupełnie są czyste, kiedy zachował dobrą sławę u ludzi; kiedy niczyjej łaski nie potrzebujemy, kiedy nikt nam nie złorzeczy: w prawdziwej chwale, w szczęściu żyjemy! Gdyby nawet powstali pradziadowie nasi, nie bój się Władziu, nie pomarliby drugi raz ze wstydu; wiedzą oni, że nie ubóstwo ale niecnota rodziny upadła i hańbi. Miliony liczył ten lichwiarz, a czemuż Monisiu wstręt miałaś z córką jego być w parze? Honor nieskażony to zaszczyt prawdziwy!
Z takim zapałem wyrzekła Mama to słowa, iż ten zapał do serc nas obojga przeszedł. Zdawało mi się, żem dotąd ślepą była, tak mi się nagle otworzyły oczy! pojęłam w jednej chwili i potrzebę i wielkość ofiary rodziców naszych, i tak byłam upokorzona, żem zaledwie nogi Mamy całować śmiała. »O Mamo! wołałam wraz z Władziem, daruj, przebacz! nie gardź dziećmi, które tak niegodne rodziców swoich się okazały«... Więcej nie mogliśmy mówić, bo nam łzy mowę przerwały. Podniosła nas Mama, uściskała serdecznie i powiedziała: — »Nie pogardzam wami, moje dzieci, wszak i ja zbłądziłam!... a wreszcie w iem, że przyjdzie czas, w którym więcej się chlubić będziecie z tego czynu Ojca waszego, jak gdyby wam miliony zostawił.« — »O Mamo! zawołałam, już ten czas przyszedł, jużem się przekonała że nierównie więcej znaczy cnota od bogactwa!« — »Wiem także mówiła jeszcze Mama, że będziecie nam słodzić zubożenie nasze, że cnoty wasze i zalety jeszcze uzacnią piękne imię, które nosicie. Nie jest to żadną sztuką po rodzicach odziedziczyć majątek i godności, ale dojść do nich uczciwą pracą i cnotliwem życiem, to jest chlubą, to prawdziwem do dobrej sławy prawem. Tego się po tobie mój Władziu spodziewam. — Dotąd przeszkodą ci było w naukach przekonanie że bogatym będziesz, i przejąłeś się tem fałszywem zdaniem; że wielki pan niczego nie potrzebuje; pamiętaj iż teraz wszystko samemu sobie winien być musisz; pamiętaj i pracuj: ćwicz się w cnotach i w nauce. Ty zaś, córko moja, dodała obracając się ku mnie, wkładaj się w zatrudnienia właściwe płci twojej; staraj się być rządną, pracowitą, pielęgnuj i rozwijaj te drobne zawiązki nauki i talentów, które z takim kosztem nabyłaś, a nie wątpię, że jakiekolwiek Bóg ci przeznaczenie gotuje, będziesz zawsze rodziców pociechą«. To powiedziawszy uściskała nas Mama raz jeszcze i długo z nami rozmawiała o tem jak sobie teraz postępować mamy.
Od taj chwili, droga Karolino, zupełnie inną jestem; miałabym ci jeszcze z godzinę co pisać o tej mojej odmianie; ale już i tak list ogromny: kończę go. Chciałabym żebyś się dowiedziała jak najprędzej o szczęściu mojem, chciałabym żeby ten list uprzedził odpowiedź twoję na mój ostatni, który Mama na pocztę posłała, bo mnie pewno za niego łajać będziesz. Ale łaj, to nic nie szkodzi: czuję jakem winną była.
Odebrałam w ten moment list twój, kochana Karolino, przyjeżdżacie tu, przyjeżdżacie umyślnie dla nas. Ach! jakie to szczęście! jaka dobroć! a jak ją cenić umiemy. Będziesz więc naocznym świadkiem swobody naszej, zupełnego przeistoczenia się twojej Monisi, w sercu jej nawet znajdziesz odmianę, bo teraz nierównie więcej i ciebie i wszystkich kocha. Żebyś wiedziała z jaką pilnością ja się teraz uczę, jak żałuję chwil straconych. Ach! jakże ciemną byłam!
Ale kiedy masz przyjechać, nie będę ci napróżno opisywać tego co się u nas dzieję: powiem tylko, że wierzyciele w rozmaite korzystne wchodzą układy i że pan T*** ma nadzieję, że daleko znaczniejszą część majątku naszego ocali, niżeli się z razu spodziewał. Ojciec tak zdrów i wesół jak nigdy nie był. Mama opowiedziała mu wszystko; już ze mną nie jak z dzieckiem się obchodzi; obiecał, że ile mu czasu od domowych zatrudnień zostanie, tyle będzie ze mną czytywał różne piękne dzieła, bo bibliotekę prawie całą zachował. Bywaj zdrowa! jak to miło napisać te słowa: Do rychłego zobaczenia.
W tydzień po odebraniu tego listu, przyjechała Karolina z Matką do Krakowa: ledwie poznała Monisię. Zajęta robotą, gospodarstwem, małemi siostrami, kilka tylko godzin naukom i talentom poświęcić może; przez to samo więcej smaku w nich znajduje, a zatem znaczne postępy czyni: pracuje sama, pracuje szczerze, i więcej korzysta, jak kiedy ośmiu metrów miała. Uleczona zupełnie z dawnych uprzedzeń, okazuje zalety i cnoty, których nikt w niej nie zgadywał, póki się bogatą mieniła. Władzio po odbytem nieźle egzaminie, już zaczął chodzić do szkół, i z takim zapałem się uczy, że zapewne na przyszły rok wielu bogatych paniczów prześcignie. Frania i Emilka zupełnie szczęśliwe, bo mają ogródek, krowę, gołębie, kurczęta; pozbawione cukrów, korzennych potraw i pieszczot babskich, nierównie są zdrowsze i grzeczniejsze. Rodzice ich z łatwością nadspodziewaną do mierności przywykli, i ta zmiana tak znaczna ich bytu, w połowie nie jest im tak przykrą, jak się obawiali. Obiad przez prostą kucharkę sporządzony, nie jest wprawdzie wykwintny, ale swoboda umysłu dodaje im apetytu: a wiemy z dawna, że to kucharz najlepszy. Sprzęty w pokojach stojące nie są paradne ale miłe: bo wiedzą że komornik nie przyjdzie ich zabierać; z jedną służącą i z jednym lokajem nie jest tak paradnie jak wtenczas kiedy sześć kobiet uwijało się w garderobie, marszałek stał za stołem, dwóch kamerdynerów roznosiło półmiski, i czterech lokajów drzemało w przedpokoju; ale daleko w domu spokojniej i ciszej, i ów jeden lokaj regularnie płacony i nie spuszczając się na drugich, lepiej prawie usługuje, od tamtych sześciu niepłatnych próżniaków. — Bolały ich z początku nogi chodząc po Krakowskim bruku: ale już uznali, że przechadzka daleko musi być od przejażdżki zdrowsza, bo nigdy obojgu za czasów największej ich świetności, tak zdrowie nie służyło jak teraz. Nie dając uczt i balów, nie miewają wielu gości; ale za to sami życzliwi, sami zacni ludzie ich odwiedzają, i dla każdego są w domu, przed nikim uciekać nie mają potrzeby. Szacunek zaś zyskali sobie powszechny, wszyscy cenią ich ofiarę; i przy kilku tysiącach dochodu, daleko więcej są poważani, lepszą mają u ludzi sławę, jak kiedy krocie corocznie trwonili.