Piętnastoletni kapitan (Verne, 1917)/Tom I/Rozdział I


Piętnastoletni kapitan • Tom I
Rozdział I

Bryg Pilgrim. • Juliusz Verne
Rozdział II
Piętnastoletni kapitan
Tom I
Rozdział I

Bryg Pilgrim.
Juliusz Verne
Rozdział II
przekład anonimowy

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1917 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Dnia 2 lutego 1873 roku bryg Pilgrim znajdował się pod 43° 57’ stopniem szerokości południowej i 165° 19’ długości zachodniej południka Greenwich. Uzbrojony w San-Francisco na wielki połów w morzach południowych, był własnością Jakóba Weldon, bogatego armatora kalifornijskiego, który dowództwo jego poruczył już od lat kilku kapitanowi Hull. Pilgrim był najmniejszym, ale najlepszym ze statków flotylli, jaką Jakób Weldon wysyłał corocznie poza zatokę Behringa do mórz północnych i aż do oceanu południowego.

Statek ten płynął wybornie, zbudowany był dokładnie i zaopatrzony w wszelkie przyrządy, co dozwalało mu, choć z nieliczną osadą, zapuszczać się aż pod niezmierzone ławice lodu, znajdujące się na półkuli południowej. Kapitan Hull umiał kierować się wśród tych lodników, które podczas lata posuwają się prosto ku Nowej Zelandyi lub Przylądkowi Dobrej Nadziei. Wprawdzie chodziło tu tylko o góry lodowe mniejszych rozmiarów, osłabione już przez uderzenia i przepływ ciepłych wód, i które po większej części topnieją w łonie Oceanu Spokojnego i Atlantyckiego, wszelako przyznać trzeba, że kapitan Hull był znakomitym marynarzem.

Pod rozkazami jego i jednego z najwprawniejszych harponerów całej flotylli znajdowała się osada złożona z pięciu majtków i jednego nowicyusza. Było to trochę za mało dla połowu wielorybów, wymagającego dość znacznej liczby osób, do manewrowania łodziami podczas połowu, jakoteż do rozbierania schwytanych wielorybów. Pan Weldon jednak, tak samo jak inni armatorowie, dla oszczędności wysyłał z San-Francisco tylko osadę niezbędną do prowadzenia okrętu, wiedząc, iż w Nowej Zelandyi znajdzie harponerów i marynarzy wszelkich narodowości, wynajmujących się na porę połowu i dobrze wywiązujących się z przyjętych na siebie obowiązków. Po ukończonym połowie płacono im umówioną kwotę i odwożono na miejsce, gdzie oczekiwali do przyszłego roku, aby znów przyjąć służbę u wielorybników. W ten sposób połów wielorybów odbywał się znacznie mniejszym kosztem i stosunkowo większe przynosił zyski.

Bryg Pilgrim nie był w tym sezonie tak zaopatrzony w ładunek, jak w latach poprzednich. Połów wielorybów tak wielkie przybierał rozmiary, iż stawały się one coraz rzadsze, dlatego też wiele baryłek było pustych. Choć to był dopiero początek stycznia, czyli połowa lata w tych strefach południowych, kapitan Hull postanowił już opuścić miejsce połowu z powodu niesforności wynajętych majtków.

Pilgrimpopłynął zatem ku Nowej Zelandyi i tam wysadził na ląd wynajętych na porę połowu ludzi. Osada była bardzo z tego niezadowolona; do uzupełnienia ładunku brakowało jeszcze około 200 baryłek tranu; połów zatem był mniej pomyślny niż dawniej. Kapitan Hull był w złym humorze tak, jak dobry myśliwy, powracający po raz pierwszy z polowania z próżną torbą. Jego miłość własna była bardzo podrażniona, nie mógł darować nicponiom, których niesforne zachowanie się udaremniło wyprawę. Napróżno usiłował skompletować w Aukland nową osadę, wszyscy marynarze wyruszyli na innych okrętach; trzeba więc było zrzec się nadziei uzupełnienia ładunku i kapitan zamierzał odpłynąć z Aukland, gdy oznajmiono mu pasażerów pragnących wsiąść na jego statek.

Interesy zmuszały niekiedy Jakóba Weldon odbywać podróż do Nowej Zelandyi, tym razem towarzyszyli mu żona, synek i kuzyn Benedykt. Mieli oni z nim wracać do San-Francisco, ale na nieszczęście przed samym wyjazdem mały Janek poważnie zachorował. Ojciec nie mógł pozostać skutkiem bardzo ważnych interesów, opuścił więc Aukland, pozostawiając żonę i synka pod opieką kuzyna Benedykta.

Od owego czasu upłynęło trzy miesiące; Janek odzyskał zdrowie zupełnie i tak długie rozłączenie dotkliwie im się dawało uczuć. Pani Weldon pragnęła wracać jak najprędzej, gdy wtem dano jej znać, iż Pilgrim wpływa do portu. Wiadomość ta ucieszyła ją niezmiernie, zaraz też oznajmiła kapitanowi Hull, iż chce na jego statku powrócić do San-Francisco wraz z synem, kuzynem Benedyktem oraz starą murzynką Nany, która od wielu lat służyła u niej.

Mieli więc przebyć trzy tysiące mil morskich na statku żaglowym, ale statkiem tym dowodził wytrawny marynarz, kapitan Hull, który utrzymywał go we wzorowym porządku; przytem czas był bardzo piękny.

Kapitan oddał pani Weldon swoją kajutę, chcąc jej udogodnić w miarę możności odbycie uciążliwej podróży, mogącej trwać czterdzieści do pięćdziesięciu dni, a może nawet jeszcze dłużej z powodu, iż Pilgrim winien był złożyć swój ładunek w Valparaiso w Chili. Pani Weldon nie obawiała się niewygód; była to osoba odważna, nie lękająca się morza. Miała lat trzydzieści, była zdrowa, silnie zbudowana i przyzwyczajona do długotrwałych morskich podróży, gdyż niejednokrotnie odbywała je z mężem. Nie wahała się też ani chwili wsiąść na statek, który nie zapewniał jej wprawdzie wygód, do jakich była przyzwyczajona, ale natomiast był mocny, szybki i kierowany przez sumiennego i doświadczonego kapitana.

Kuzyn Benedykt miał być nieodstępnym towarzyszem podróży. Był to sobie poczciwy człeczyna, ale choć już dobrze pełnoletni, bo liczył około lat pięćdziesięciu, nie byłoby można zostawić go samemu sobie. Raczej długi niż wysoki, raczej chudy niż szczupły, twarz miał wychudłą i wyciągniętą, głowę wielką, gęstymi pokrytą włosami. Nie tylko najbliższa jego rodzina, lecz wszyscy znajomi nazywali go zawsze »kuzynem Benedyktem«; zdawało się, iż nie wie, co ma robić ze swojemi dłu-giemi rękami i nogami, i że w najzwyklejszych okolicznościach życiowych nie potrafiłby sobie radzić. Nie był nikomu natrętnym lub przykrym, ale częstokroć nudnym zarówno dla innych, jak i dla siebie. Wogóle jednak był bardzo zgodny i łatwy w pożyciu, niewymagający, zadowalający się wszystkiem. Gdyby mu nie podano obiadu lub śniadania, pewnieby o tem zapomniał. Był niewrażliwy zarówno na upał, jak i na zimno; słowem zdawał się raczej należeć do królestwa roślinnego niż do zwierzęcego. Porównać go można było do drzewa nie dającego owoców, ani cienia, ale miał zato bardzo dobre serce.

Takim był właśnie kuzyn Benedykt; nigdy nikomu nic złego nie zrobił, czyniłby nawet dobrze, gdyby do tego był zdolny; lubiano go też pomimo tej jego niezaradności, a pani Weldon uważała go jakby za starszego brata swego małego Janka. Pomimo to, kuzyn Benedykt nie był ani leniwym, ani próżniakiem; owszem pracował bezustannie, jedyna jego namiętność »historya naturalna« pochłaniała wszystkie chwile jego życia. Ale może niewłaściwie powiedzieliśmy »historya naturalna«, gdyż wiadomo, iż nauka ta dzieli się na cztery działy, mianowicie: zoologię, botanikę, mineralogię i geologię, a kuzyn Benedykt nie zajmował się ani zoologią, ani botaniką, ani mineralogią, ani wreszcie geologią.

Więc czemże właściwie?

Oto całkiem i wyłącznie zajmował się entomologią, czyli nauką o owadach. Jej poświęcił wszystkie dni i noce, bo we śnie nawet marzył o najrozmaitszych owadach. Trudno byłoby porachować niezliczoną ilość szpilek wpiętych w jego rękawy, klapy, kołnierz od surduta, w kamizelkę i w podszewkę od kapelusza. Gdy powracał z jakiejś naukowej wycieczki, kapelusz jego zamieniał się w szafkę z okazami, tak był najeżony owadami przypiętymi szpilkami.

Aby szczegółowo opisać tego oryginała, dodać jeszcze musimy, iż tylko ze względu na swą ukochaną entomologię udał się z państwem Weldon w daleką podróż, do Nowej Zelandyi. Wzbogacił tu zbiory swoje nader rzadkimi okazami i chciałby jak najspieszniej powrócić do San-Francisco, aby je móc rozgatunkować i umieścić w odpowiednich przegrodach. Jak tylko pani Weldon zdecydowała się wracać do Ameryki na pokładzie Pilgrima, kuzyn Benedykt zgodził się z największą ochotą jej towarzyszyć, chociaż w trudnych okolicznościach pani Weldon nie mogła liczyć na jego radę, pomoc lub opiekę. Szczęściem w tym razie nie było się czego obawiać, gdyż podróż morska podczas tak pięknej pory roku i na pokładzie dobrego statku pod dowództwem wytrawnego kapitana, żadnego nie przedstawiała niebezpieczeństwa.

Podczas trzydniowego wypoczynku Pilgrima w Waitemata pani Weldon szybko przygotowała wszystko do podróży, nie chcąc dłużej zatrzymywać statku w porcie, odprawiła też miejscowych służących.

Kuzyn Benedykt zapakował w odpowiednio urządzone pudło cały swój szacowny zbiór owadów, w którym między innemi było kilka okazów nowych kąsawców z oczami umieszczonemi ponad głową, które do tej pory, jak przypuszczano, znajdować się miały tylko w Nowej Kaledonii. Zwracano uwagę kuzyna Benedykta na rodzaj jadowitego pająka, zwanego »Katipo«, którego ukąszenie często śmierć sprowadza, ale ponieważ pająki żadnej nie przedstawiały wartości w oczach naszego zbieracza, nie chciał umieścić »Katipo« w swojej kolekcyi, której główną ozdobę stanowił duży kąsawiec nowo-zelandzki.

Aby się zapewnić od nieprzewidzianych wypadków, kuzyn Benedykt ubezpieczył swój zbiór, który uważał za stokroć cenniejszy niż cały ładunek Pilgrima; opłacił dość znaczną sumę asekuracyjną, co uskuteczniwszy, odetchnął dopiero swobodniej.

Przed podniesieniem kotwicy, gdy już pani Weldon z towarzyszami podróży była na pokładzie, kapitan Hull zbliżył się do niej i rzekł:

– Łaskawa pani, wszak jedynie z własnej woli i na własną odpowiedzialność zostajesz pasażerką Pilgrima?

– Dlaczego zadajesz mi, kapitanie, to pytanie?

– Ponieważ w tym względzie żadnych od małżonka pani nie otrzymałem rozkazów i naturalnie bryg Pilgrim nie zapewni pani wygód, jakie znaleźć można na okrętach urządzonych do przewozu pasażerów.

– Gdyby mąż mój był tutaj, czy wahałby się odpłynąć na pokładzie Pilgrima wraz ze mną i synkiem swoim?

– Nie, pani – odrzekł kapitan – nie wahałby się pewnie. Pilgrim jest dobrym statkiem, i choć teraz wyprawa nam się nie udała, jestem przekonany, jak tylko marynarz nim być może, o jego trwałości i mocy. Boję się tylko wziąć na siebie odpowiedzialność za to, iż pozbawioną będziesz pani wygód, do jakich jesteś przyzwyczajoną.

– Jeśli o to tylko chodzi, możesz być zupełnie spokojnym, kapitanie; umiem się zastosować w każdem położeniu i na nic narzekać nie będę. Możemy zatem ruszyć w drogę.

Kapitan bezzwłocznie wydał rozkaz i statek zwolna wypłynął z portu, zwracając się ku wybrzeżom amerykańskim.

W trzy dni po odpłynięciu, skutkiem silnych wiatrów wschodnich, dnia 2 lutego, kapitan Hull znajdował się pod wyższym niżby był pragnął stopniem szerokości i w położeniu marynarza, któryby raczej zamierzał opłynąć przylądek Horn, niż płynąć najprostszą drogą do nowego lądu.