Piętnastoletni kapitan (Verne, 1917)/Tom I/Rozdział III
←Rozdział II | Piętnastoletni kapitan Tom I Rozdział III Rozbity statek. Juliusz Verne |
Rozdział IV→ |
przekład anonimowy Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1917 r.
|
Cała osada zbiegła się, usłyszawszy okrzyk Dicka. Nie będący na służbie wyszli na pokład; kapitan Hull skierował się ku przodowi statku.
Pani Weldon, Nany, nawet obojętny na wszystko kuzyn Benedykt, wybiegli na pomost, aby zobaczyć rozbity statek.
Tylko Negoro nie opuścił zajmowanego stanowiska w kuchni i z całej załogi on jeden okazał się zupełnie obojętnym wobec tego wypadku.
Wszyscy wpatrywali się z całą uwagą w pływający po morzu przedmiot, kołysany przez fale w odległości trzech mil morskich od Pilgrima.
– Co to być może? – zapytał jeden z majtków.
– Pewnie jakaś wielka porzucona łódź odrzekł drugi.
– A może w tej łodzi znajdują się nieszczęśliwi rozbitki – dodała pani Weldon.
– Dowiemy się wkrótce, ale zdaje mi się, że nie jest to łódź, lecz przewrócone pudło statku – zauważył kapitan.
– Być może, iż to jakieś morskie zwierzę – wtrącił kuzyn Benedykt – jakiś niezwykły potwór.
– Nie zdaje mi się – powiedział Dick.
– Więc, jak sądzisz, co to być może? – zapytała pani Weldon.
– Przewrócone pudło statku, jak to powiedział kapitan. Zdaje mi się nawet, iż rozpoznaję jego spód błyszczący.
– W istocie… masz słuszność… rzekł kapitan, a zwracając się do sternika, dodał:
– Bolton, staraj się tak kierować naszym brygiem, abyśmy jak najbliżej podpłynęli do rozbitego statku.
– Słucham, kapitanie – odrzekł sternik.
– Powtarzam – rzekł kuzyn Benedykt – iż to żaden statek, lecz niezawodnie jakiś zwierz potworny.
– W takim razie musiałby to być chyba mosiężny wieloryb – zauważył kapitan, gdyż widzę wyraźnie jak błyszczy na słońcu.
– A potem – dodała pani Weldon – przyznasz kuzynie, iż ów wieloryb chyba byłby już martwy, gdyż nie porusza się zupełnie.
– Ależ kuzynko – odrzekł, upierając się przy swojem zdaniu – alboż to raz widziano wieloryby śpiące na powierzchni wody?
– To prawda – powiedział kapitan – ale tym razem nie jest to wieloryb, lecz przewrócony statek.
– Zobaczymy, kto ma słuszność – odparł kuzyn Benedykt, który zresztą oddałby wszystkie wieloryby mórz północnych i południowych za jeden rzadki okaz owadu.
– Boltonie, steruj! steruj! – wołał kapitan Hull – steruj i nie zbliżaj się nazbyt blizko do rozbitego statku. Trzymaj się w odległości stu dwudziestu sążni. Wprawdzie nie zrobilibyśmy wielkiej krzywdy strzaskanemu statkowi, ale nasz Pilgrim mógłby ucierpieć skutkiem zerknięcia się z nim.
Bryg znajdował się jeszcze na przestrzeni milowej od przewróconego pudła statku; majtkowie przyglądali mu się ciekawie.
A może znajduje się tam cenny jakiś ładunek, który zdołają przenieść na Pilgrima, a wówczas staliby się właścicielami trzeciej części uratowanych przedmiotów. Jeśli więc ładunek nie zatonął, osada może zrobić dobry interes, co byłoby bardzo pożądanem wynagrodzeniem za nieudany połów.
Po upływie kwadransa Pilgrim znajdował się już zaledwie o pół mili od rozbitego statku. Wyraźnie już było można rozpoznać tył prawego boku. Przechylony był aż do parapetu, tak, że prawie niepodobnaby utrzymać się na pokładzie. Masztów wcale nie było widać. Z przodu prawego boku widniała szeroka dziura.
– Statek ten uległ uderzeniu! – zawołał Dick.
– Niewątpliwie odrzekł kapitan – i trudno pojąć, jak się to stać mogło, iż zupełnie nie zatonął.
– Jeśli inny jaki okręt uderzył o ten statek i stał się powodem zatonięcia, to zapewnie przyjął na swój pokład osadę – rzekła pani Weldon.
– Takby przynajmniej być powinno – odpowiedział kapitan – ale może osada zmuszona była szukać ratunku na swoich szalupach, jeśli okręt, który uderzył o ten statek, ratował się ucieczką dla uniknięcia odpowiedzialności.
– Czyż podobna, kapitanie, aby można było postąpić tak nieludzko i tak nieuczciwie?
– Niestety, podobne fakty często się wydarzają. Co zaś do osady tego statku, przypuszczam, iż go opuściła, gdyż nie widzę ani jednej łodzi żaglowej, jeśli więc rozbitki nie przeszli na inny okręt, może próbowali dopłynąć do jakiegoś lądu. Ale stąd tak jest daleko do wybrzeży amerykańskich lub wysp Oceanii, iż takie przypuszczenia musiały ich zawieść.
– Może więc przyczyna tej tajemniczej katastrofy nigdy nie zostanie wyjaśnioną – rzekła pani Weldon, chyba, jeśli przypadkiem ktoś z osady pozostał jeszcze na pokładzie.
– Nie bardzo to prawdopodobne – odrzekł kapitan – bo jużby nas dostrzegli i nie omieszkali dać sygnałów. Ale przekonamy się niezadługo. Posuwaj się z wiatrem, Boltonie! Steruj tam! – zawołał, wskazując, w którą stronę płynąć.
Pilgrimznajdował się już tylko o 360 sążni od rozbitego statku i nie można było wątpić, że pudło statku zupełnie było opuszczone.
W tejże chwili Dick zawołał:
– Słuchajcie! słuchajcie!
Wszyscy zaczęli nadsłuchiwać.
– Słyszę jakby szczekanie! – wołał Dick.
Rzeczywiście słychać było szczekanie rozlegające się we wnętrzu pudła; zapewne więc był tam uwięziony pies, który się wydostać nie mógł.
– Choćby tam nie było nikogo prócz tego psa, musimy go ocalić! – zawołała pani Weldon.
– O tak… tak! ocalimy go!… – wołał mały Janek… – Ja będę mu dawał jeść… Piesek przywiąże się do nas… Mamo, pójdę przyniosę dla niego kawałek cukru!
– Zostań, mój synku, biedny pies musi być bardzo głodny i pewnie będzie wolał coś pożywniejszego – odpowiedziała pani Weldon.
– No, to niech mu oddadzą moją pieczeń, ja mogę się obejść.
W tej chwili słyszeć się dało szczekanie wyraźniejsze; już tylko trzysta stóp rozdzielało oba statki. Wielki pies ukazał się na parapecie prawego boku statku, uczepił go się rozpaczliwie i szczekał żałośnie.
– Howicku! – zawołał kapitan – rozłóż tak żagle, aby w połowie działaniem swem popychały statek, a w połowie cofały, i niech spuszczą mniejszą łódź.
– Nie bój się, piesku, czekaj! – wołał Janek – a pies zdawał się odpowiadać na te słowa dziecka przytłumionem szczekaniem.
Sterowano Pilgrima w ten sposób, iż stał prawie w miejscu o jakie sześćdziesiąt sążni od przewróconego pudła zatopionego statku.
Spuszczono łódź na morze, bezzwłocznie wsiedli do niej kapitan, Dick, dwóch majtków i popłynęli ku statkowi.
Pies wciąż szczekał, chciał utrzymać się na parapecie, ale co chwila spadał na pomost. Zdawało się, że wtedy szczekanie jego nie zwracało się już do nadpływających – czyżby więc osada i pasażerowie znajdowali się jeszcze na statku?
– Być może, iż jeszcze ktoś pozostał na pokładzie – pomyślała sobie pani Weldon.
Jeszcze parę poruszeń wiosłami, a łódź Pilgrima dopłynie do rozbitego statku.
Wtem nagle pies zaczął inaczej szczekać; poprzednio zdawał się przyzywać zbawców, obecnie wyraźnie był jakby rozwścieczony.
– Co się temu psu stało? – pytał kapitan Hull – a łódź opływała tyły statku, aby dobić do kryjącego się pod wodą pomostu.
Ani kapitan ani osada Pilgrima nie mogli tego dostrzedz, iż pies wtedy wpadł w wściekłość, gdy Negoro przyszedł z kuchni i ukazał się na przedniej wyniosłości statku.
Czyżby pies ten znał i poznawał kucharza? Nie zdawało się to prawdopodobnem. To jednak pewnem było, że zobaczywszy psa, Negoro nie okazał żadnego zdziwienia lub wzruszenia, zmarszczył tylko brwi i niebawem powrócił do swej zwykłej siedziby, kuchni.
Łódź opłynęła tyły statku; na tablicy widniał napis: Waldeck.
Waldecki nic więcej; żadnej wskazówki, skąd pochodził statek; ale z kształtu pudła i pewnych szczegółów, które nie ujdą bacznego oka marynarza, kapitan Hull poznał, iż statek ten zbudowany był w Ameryce, czego zresztą dowodziła sama jego nazwa. Był to bryg o pięciuset beczkach, a teraz pozostało z niego tylko przechylone pudło. Szeroki otwór z przodu wskazywał, w którem miejscu nastąpiło uderzenie. Skutkiem obalenia się pudła, otwór ów znajdował się wtedy o pięć albo sześć stóp nad wodą i dzięki tylko temu statek nie poszedł dotąd na dno morza.
Kapitan Hull widział już cały pomost, ale na nim nie było nikogo.
Pies zlazł z parapetu i spuścił się do środka przez otwarte wejście, szczekając bezustannie.
– Widać pies ten nie sam pozostał na pokładzie – rzekł Dick.
– Tak jest – odparł kapitan.
Łódź przesunęła się około parapetu przedniego boku okrętu, nawpół zatopionego; gdyby fale morskie nieco więcej były wzburzone, Waldeck zatonąłby niewątpliwie w przeciągu kilku minut.
Pomost statku zupełnie był zniesiony; z wielkiego i przedniego masztu pozostały tylko odłamy, wszystko było połamane i zniszczone, a jednak nigdzie wokoło nie widać było szczątków rozbitego statku, co dowodziło, iż nieszczęsna katastrofa nastąpić musiała przed kilku dniami.
– Jeśli w tem starciu kilku nieszczęśliwych ocalało, zapewne poumierali już z głodu i pragnienia, bo składy żywności i wody musiały ulec zalaniu. Chyba tylko trupów znajdziemy na pokałdzie – rzekł kapitan.
– Nie! nie! – zawołał Dick – pies nie szczekałby tak, gdyby nie było nikogo żyjącego.
W tej chwili pies wskoczył do morza i z wysiłkiem płynął ku łodzi; widać było z jego ruchów, że jest bardzo osłabiony.
Pochwycono go niebawem i wciągnięto do łodzi; Dick podał mu kawałek chleba, ale pies nie pochwycił go i pobiegł prędko do ceberka z wodą.
– Biedne psisko umiera z pragnienia! – zawołał Dick.
Łódź oddaliła się o parę sążni, upatrując miejsca, w którem mogłaby najdogodniej przybić do Waldecka. Widać pies myślał, że wybawcy jego nie zamierzają wejść na pokład, gdyż pochwycił Dicka za połę i począł wyć żałośnie.
Ta jego mowa została tak dobrze zrozumianą, jakby się wyrażał słowami; łódź podpłynęła aż do miejsca, w którem się zawieszają kotwice, tam dwóch majtków silnie ją przymocowało, a kapitan Hull i Dick razem z psem weszli na pomost i z wielkim trudem dotarli do przejścia między masztami, skąd przeszli na dno statku.
Dno Waldecka nawpół zalane wodą, nie zawierało żadnych ładunków.
– Czy niema tu kogo? – zawołał kapitan.
– Niema – rzekł Dick, zajrzawszy aż na tyły dna.
Pies został na pomoście, nie przestawał jednakże szczekać, jak gdyby chciał koniecznie zwrócić uwagę kapitana.
– Wracajmy! – zawołał kapitan i wrócili na pomost.
Pies pobiegł do nich i wyraźnie ciągnął ich do izdebki oficerskiej, znajdującej się w tyle statku. Podążyli za nim.
Wszedłszy tam, zobaczyli leżące na podłodze pięć ciał, zapewne już martwych. W izdebce było dość widno, kapitan poznał, że są to ciała murzynów. Dick chodził od jednego do drugiego i zdawało mu się, iż ci nieszczęśliwi oddychali jeszcze.
– Na pokład! – wydał rozkaz kapitan.
Przybyli natychmiast majtkowie pozostali w łodzi i pomogli przenieść biednych, układając ich w łodzi jak można najwygodniej. Wybawcy mieli nadzieję, że może świeżą wodą i orzeźwiającemi kroplami przywrócą ich do życia.
Łódź prędko do nich dopłynęła; pies także znajdował się na niej.
– Nieszczęśliwi! – zawołała pani Weldon, ujrzawszy pięciu biedaków nieruchomych, jakby pozbawionych życia.
– Oni żyją jeszcze! pani, uratujemy ich! – wołał Dick.
– A cóż to im się stało? – zapytał kuzyn Benedykt.
– Cierpliwości! – odpowiedział kapitan – opowiedzą nam swoje przygody, jak będą mogli mówić. Teraz trzeba im przedewszystkiem wlać w usta trochę wody zmieszanej z paru kroplami araku – co rzekłszy, odwrócił się i zawołał:
– Negoro!
Zaledwie wymówił to nazwisko, pies zerwał się, nasrożył i pokazał zęby.
Kucharz nie przychodził, kapitan powtórnie zawołał:
– Negoro! Negoro!
Jak tylko tenże się ukazał na pomoście, pies rzucił się na niego i chciał chwycić za gardło. Negoro odskoczył w tył, a majtkowie zdołali zaledwie powstrzymać psa.
– Czy znasz tego psa? – zapytał kapitan kucharza.
– Ja? odrzekł Negoro – nigdy go nie widziałem.
– Szczególna rzecz! – wyszeptał Dick.