Piętnastoletni kapitan (Verne, 1917)/Tom I/Rozdział VIII
←Rozdział VII | Piętnastoletni kapitan Tom I Rozdział VIII Połów. Juliusz Verne |
Rozdział IX→ |
przekład anonimowy Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1917 r.
|
Tak doświadczony poławiacz wielorybów, jakim był kapitan Hull, wiedział, że połów należy do rzeczy bardzo trudnych, i że nie należy zaniedbać żadnych środków, starał się też o ile możności wszystko przewidzieć.
W tym celu kierował łodzią w ten sposób, ażeby pod wiatr dopłynęła do wieloryba, a to z tej przyczyny, żeby żaden szelest nie zdradził jej zbliżania się.
Łódź zakreśliła długą linię krzywo narysowaną przez ławicę czerwonych skorupiaków, pośród których unosił się wieloryb; sternik chciał ją okrążyć. Był to marynarz wytrawny i odważny; kapitan więc mógł mu zupełnie zaufać.
– Steruj uważnie, Howicku – rzekł – spróbujemy niespodzianie zajść drogę wielorybowi, niech nas nie dojrzy aż do chwili, gdy już będziemy mogli zahaczyć go harpunem.
– Słucham kapitanie – odparł sternik – będę tak manewrował, abyśmy zawsze płynęli pod wiatr.
– Dobrze – powiedział kapitan; a wy chłopcy, sprawujcie się jak można najspokojniej – dodał, zwracając się do majtków.
Zręcznie kierowana łódź zbliżyła się do ławicy skorupiaków. Wiosła tylne jeszcze tonęły w czystej, zielonawej wodzie, podczas gdy przednie, poruszając płyn czerwony, zdawały się jakby krwią zbroczone.
– Wino i woda! – zawołał jeden z majtków.
– Tak jest, ale wino i woda tego rodzaju, że ich pić nie można. Chłopcy! milczenie, i cicho poruszać wiosłami!
Łódź sunęła cicho po zgęszczonej wodzie, jakby po warstwie oliwy; wieloryb ani się ruszył i zdawało się, iż jej dotąd nie spostrzegł.
Kapitan widział, iż wciąż oddalają się od Pilgrima, który w miarę odległości wydawał się coraz mniejszym. Nagłe zmniejszenie się przedmiotów na morzu, dziwne robi wrażenie; zdaje się, jakbyśmy patrzyli przez przeciwny koniec lunety. To optyczne złudzenie prawdopodobnie stąd wynika, iż na niezmierzonych obszarach brak punktów porównania. Tak też i Pilgrim malał widocznie i zdawał się więcej oddalonym, niż był w rzeczywistości.
W pół godziny po opuszczeniu statku, łódź podpłynęła dość blizko wieloryba i należało teraz posuwać się, jak można najciszej i próbować, czy się nie uda zahaczyć go, zanim dostrzeże grożące mu niebezpieczeństwo.
– Poruszajcie wiosłami wolniej! – rzekł cicho kapitan.
– Zdaje mi się – mówił Howick – iż nas poczuł i mniej gwałtownie oddycha, niż przed chwilą.
– Cicho! cicho! – rzekł znowuż kapitan.
15cap_19.jpg (170148 bytes)
Po upływie pięciu minut łódź znajdowała się już tylko o jakie sto dwadzieścia sążni od wieloryba.
Howick manewrował, aby się zbliżyć z lewej strony, unikając o ile możności przysunięcia się tak, ażeby wieloryb mógł ich dosięgnąć olbrzymim ogonem, którego jedno uderzenie wystarczyłoby do roztrzaskania łodzi.
Kapitan Hull stał na przodzie łodzi, trzymając w ręku harpun, którym miał zadać pierwszy cios. Tuż obok niego zanurzono w ogromnym cebrze jedną z zabranych pięciu lin, do której miano potem dowiązywać inne, jeśliby wieloryb zanurzał się w bardzo wielkiej głębokości.
– Czyście gotowi? – zapytał kapitan.
– Tak jest – odparł sternik.
– Zatrzymaj więc łódź!
Sternik bezzwłocznie rozkaz wykonał i łódź zatrzymała się o jakie dziesięć stóp od wieloryba, który ani się poruszył. Jeśli się uda zaskoczyć znienacka śpiącego potwora, o wiele łatwiej go złowić i nie raz bywa, że w takim wypadku, pierwszy zadany cios staje się śmiertelnym.
– Zadziwia mnie ta nieruchomość – pomyślał sobie kapitan; – ta bestya pewnie nie śpi… a jednak… coś w tem jest…
Tak samo myślał Howick, ale obecnie nie było już czasu namyślać się, należało działać.
Kapitan trzymał harpun w środku drąga i machnął nim kilka razy, aby się przekonać, iż celnie trafi, potem z całej siły rzucił hak.
– Cofnąć się! – zawołał.
Sternik, spełniając rozkaz, odpłynął nieco wstecz, aby uniknąć uderzenia w łódź ogonem wieloryba.
Okrzyk starszego majtka w tej chwili wytłómaczył przyczynę trzymania się wieloryba nieruchomie przez tak długi czas na powierzchni wody.
Wieloryb! – zawołał – a przy nim drugi malutki, mający jednak dwadzieścia stóp długości.
Kapitan zrozumiał odrazu, iż połów tym razem będzie bardzo trudnym. Wbrew jednak obawom ogólnym, potwór nie rzucił się zaraz na łódź, nie potrzeba więc było nagle uciekać, a tem samem odcinać liny, przymocowanej do harpuna. Wieloryb wraz ze swoim małym zanurzył się nieco, zakreślając linię krzywą, potem rzucił się raptownie i zaczął płynąć nadzwyczajnie szybko. Kapitan i sternik mieli jednak czas, aby mu się przypatrzyć i ocenić.
Potwór ten należał do największych; od głowy do ogona miał co najmniej 80 stóp długości; skóra jego brunatno-żółtawa była nakrapiana w liczne ciemne centki.
Jakże byłoby im żal wyrzec się tak bogatej zdobyczy.
Puszczono się za nim w pogoń; łódź mknęła prędko po powierzchni fal, a sternik umiał ją utrzymać prosto, pomimo strasznego kołysania się bałwanów.
Kapitan nie spuszczał z oka wieloryba i jednocześnie wołał na Howicka:
– Baczność, Hiwicku, czuwaj nad łodzią!
Łódź nie mogła tak szybko płynąć jak wieloryb, a lina przywiązana do harpuna odwijała się tak nagle, iż należało pospiesznie dowiązać drugą, a po upływie pięciu minut trzecią, która zapadała pod wodę.
Widocznie wieloryb niezbyt był tknięty tkwiącym w nim haczykiem, gdyż płynął, nie zatrzymując się i znać było, iż coraz głębiej zapuszczał się w morze.
– Do licha! – zawołał kapitan – pochłonie nam wszystkie pięć lin.
– Ale, co gorzej, zmusza nas coraz bardziej oddalać się od Pilgrima – dodał sternik.
– Musi przecież wypłynąć, aby odetchnąć nad wodą – rzekł kapitan – przecież nie jest rybą i koniecznem mu jest powietrze.
Lina wciąż spiesznie się rozwijała, dowiązano już trzecią i czwartą, co bardzo niepokoiło majtków.
– Do pioruna! – zaklął kapitan – nigdy nie zdarzyło mi się nic podobnego.
Nareszcie przyszła kolej i na piątą linę; ta rozwinęła się do połowy, zaczynając osuwać się daleko wolniej.
– Nakoniec! – zawołał kapitan – lina nie tak naprężona, widać już zmęczył się.
W tej chwili Pilgrim znajdował się o pięć mil od łodzi, pod wiatr. Kapitan wywiesił wysoko banderę, dając tym sposobem znać, aby statek się zbliżył.
Dick zrozumiał to i zaraz z pomocą murzynów, przedsięwziął odpowiednie kroki, ale wiatr był bardzo słaby i nieprzyjazny, skutkiem czego statek, albo wcale, albo z wielką trudnością, mógłby dopłynąć do łodzi.
Przewidywania kapitana sprawdziły się, wieloryb wypłynął, aby odetchnąć; hak tkwił w jego grzbiecie. Dwóch majtków pochwyciło za długie włócznie, ażeby ugodzić niemi potwornego olbrzyma.
– Baczność! – zawołał kapitan – celujcie, dobrze, aby nie uderzać na próżno. Howicku pilnuj steru!
– Pilnuję, ale to mnie niepokoi, dlaczego wieloryb, który poprzednio szybko uciekał, teraz zachowuje się tak spokojnie.
– Masz słuszność, to podejrzane – odparł kapitan. Bądźmy ostrożni, ale posuwajmy się dalej.
Łódź mknęła naprzód; wieloryb obracał się na jednem miejscu; małego nie było już przy matce, może go szukała. Nagle potwór machnął ogonem i rzutem tym oddalił się o przeszło trzydzieści stóp.
– Uwaga! – krzyknął kapitan; – wieloryb zamierza rzucić się na nas.
W istocie, potwór zwrócił się frontem do łodzi i gwałtownie poruszając wielkiemi swojemi płetwami, rzucił się naprzód.
Howick manewrował w ten sposób, iż potwór nie mógł dosięgnąć łodzi, a kapitan i dwóch majtków starali się w najdotkliwsze miejsca ugodzić go włóczniami. Wieloryb zatrzymał się, wyrzucił w górę dwa wysokie słupy wody krwią zaczerwienionej, i znowuż z wściekłością rzucił się ku łodzi. Aby nie stracić przytomności z przerażenia, trzeba być bardzo wytrawnym marynarzem. Bałwany nagle podniosły się tak wysoko, jakby nastąpił przybór wody. Łódź przechyliła się nieco i do połowy napełniła wodą.
– Do wiader! – krzyknął kapitan.
Dwóch majtków porzuciło wiosła i zaczęło wiadrami wylewać wodę, a kapitan przeciął nieużyteczną już linę.
Wściekły wieloryb nie myślał o ratowaniu się ucieczką, lecz raczej o napaści, która zapowiadała się strasznie; ponownie rzucił się ku łodzi, która do połowy przepełniona wodą, nie mogła manewrować z poprzednią łatwością; marynarze nasi już obecnie nie o połowie potwora, ale o własnej obronie myśleć musieli.
Przepływając, wieloryb otarł się o łódź tylną płetwa i uczynił to z taką siłą, że aż Howick spadł z ławy, a wskutek kołysania włócznie ominęły go i nie ugodziły. Nie koniec na tem, Howick spadając złamał swym ciężarem wiosło. W tej chwili woda zawrzała i mały wieloryb ukazał się na powierzchni; matka niebawem go spostrzegła i rzuciła się ku niemu. Teraz walka miała się stać jeszcze groźniejsza; wieloryb musiał bić się za siebie i swoje małe.
Kapitan zwrócił się w stronę Pilgrima i gwałtownie poruszał drągiem, do którego przyczepioną była bandera.
Wszystko, co było w jego mocy, Dick wykonał już po ujrzeniu pierwszego sygnału.
Żagle były skierowane i wiatr zaczynał je nadymać, ale na nieszczęście Pilgrim nie był szrubowcem i nie mógł płynąć dość szybko. Dick nie miał też majtków, którychby mógł w drugiej łodzi wysłać na pomoc, a zresztą miał wyraźny rozkaz kapitana, aby pod żadnym pozorem nie opuszczać statku, polecił wszelako spuścić łódź i przymocować do statku, aby na wszelki wypadek kapitan i jego towarzysze mogli schronić się do niej.
W tej chwili wieloryb osłonił ciałem swem małego i zaczął atakować łódź.
– Baczność, Howicku! – zawołał kapitan.
Ale sternik był rozbrojony, zamiast długiego drąga, który stanowił jego siłę, miał teraz tylko dość krótkie wiosło. Marynarze zrozumieli, iż są zgubieni, powstali, straszny wydając okrzyk, który może dosłyszeli z Pilgrima.
Wieloryb z niesłychaną siłą uderzył ogonem w spód łodzi; gwałtownie podrzucona w górę, rozpadła się na trzy części, które wpadły w spienione fale.
Chociaż ciężko poranieni, możeby jeszcze nieszczęśliwi rozbitki zdołali uratować się, pływając lub chwytając szczątków łodzi, ale potwór rzucał się strasznie w ostatnich prawie drganiach przedśmiertnych i gwałtownie miotał falami, wśród których płynęli.
Przez kilka chwil widać było tylko słupy wody, rozpryskujące się na wszystkie strony, a gdy w kwadrans potem, Dick w towarzystwie kilku marynarzów przypłynął do miejsca katastrofy, nie było tam już ani śladu jakiejś żyjącej istoty; na powierzchni tylko fal krwią zabarwionych unosiły się resztki rozstrzaskanej łodzi.