I.

Duch i natura są to wieczne osie,
Na których pieśni obraca się słowo.
Myśl czujnie krąży w tym mętnym chaosie,
Aż oto jutrznię ujrzy purpurową.
Wówczas nad dzikie potopu poswarki
Myśl ulatuje z chaosu w wyżyny,
I niby biała gołębica z arki,
Wraca — i dobre przynosi nowiny.
Czasami w świętych objawienia błyskach,
Słowo, jak anioł spływa w piersi wieszcza,
W tęczach mu płonie, szumi w wodotryskach
I w pocałunkach miodem się wypieszcza.
Jako duch z błąkań przebudzony ślepych,
Zewsząd wołania słyszy: Jestem — jestem!
I tak pieśń wtórzy wszechnatury przepych,
Jakby echowym boga manifestem.
I naraz gałęź jego myśli naga
W tyrs się oplata bujnym winogradem
Słów, wywołanych czarodziejstwem maga,
Samej natury objawionych ładem!
Ale nie zawsze płyną dźwięki pieśni,
Jako bachantka, co weselnie pląsa,
Którą całują sylenowie leśni
I która tyrsem zielonym potrząsa.
Ale nie zawsze bachantką jest słowo,
Co w szumach wiosny niesie brzask objawień!

O, nieraz walką toczy się surową,
We łzach upadków — w jęku samokrwawień!


II.

Bywają nieraz straszliwe potopy,
Co trwają dłużej, niźli dni czterdzieści —
I gołębica-myśl w podniebne stropy
Lecieć nie może — i nowin nie wieści.
I bywa nieraz — w powietrzu epoki
Jakiś poczynań letargiczny zamęt,
Albo też cisza mogilnej opoki,
Jakby ostatnich nadziei testament.
W tym rozpierzchniętych słów głuchym zatargu
Jasnowidzenie swe Psyche zatraca,
I, kiedy ziemię chce budzić z letargu,
Czeka ją wielka — grobów pełna — praca.
Tam w ciemnej kuźni duchowej krainy
Raj utracony opłakują Ewy —
I walki toczą Able i Kainy —
I w skwarnej suszy zamierają siewy.
I jesteś niby oracz kataloński,
Co na kamiennej glebie sieje ziarno;
Miliona kłosów giną ci zawiązki
Nim twoje dłonie jeden chleb wygarną.
O, słowo straszne mieści tajemnice,
Które masz wielbić jak ołtarz w kościele,
Które poskramiać masz jak dzikie lwice,
Które zdobywać masz jak cytadele!


III.

Są noce bólem dziwnym bezimienne,
Gdy dusza walczy — i w niemocy pada —

I drży — i łzawi źrenice bezsenne —
I własną sączy krew i woła: „Biada!"
Wstań — niezwalczony — wstań i ponów szturmy,
Porwij za serca swego miecz śpiżowy,
Uderz w miedziane swego ducha surmy
I idź naprzeciw tej hydrze stugłowej.
O, są w tych bojach czerwone sztandary,
I sine pręgi niezerwanych brzemion —
I są nadziei ogniste fanfary
I niby krwawe jęki całych plemion —
I są w tych bojach mordercze ataki,
Piorunne salwy, grady kul armatnich
I purpurowe krwi wylanej szlaki
I piekło spojrzeń, niby śmierć — ostatnich.
Bój to straszliwy: krótkie w nim spoczynki,
I długie, blade od mroku czuwania,
I w głuchej ciszy wrzawne pojedynki,
Rany — upadki — i zmartwychwstawania.
Od wytężenia rumiane źrenice
W niedoścignione chcą się przebić cele,
I chcą przeniknąć słowa tajemnice —
I lwic ryczących oniemić gardziele.
Jak niewzruszony bóg, który z cysterny
Czasu — dni zlewa po grobach-kołyskach:
Tak demon słowa jest niemiłosierny
I obojętny płynie po zjawiskach.
I bóg ten ofiar wymaga okrutnych
I modłów, samej naturze wydartych,
I pustelniczych cel — i szat pokutnych,
I samokrwawień ducha niezatartych.


IV.

Bo jak rozwiązać te węzły subtelne,
Gdzie się patrzący wzrok zlewa z widzianym

Światem? Gdzie dwie te osi nieśmiertelne
Pieśniowe — same są hymnem śpiewanym?
I gdzie zewnętrzny świat i świat wewnętrzny
Zda się w treść jedną połączonym ruchem,
Który — mistrz jakiś — w zawikłaniach zręczny
Powiązał pełnym walk i tajń łańcuchem?
Bo jak rozplątać te węzły tajemne,
Gdzie duch badawczy toczy wieczne boje —
Jak odpływ morza i przypływ wzajemne,
A jak byt długie? A tych walk jest troje:
A naprzód ducha prąd przeciw naturze
I wraz natury ku piersiowej klatce,
Których wzajemne ku sobie podróże
Płyną wieczyście w morderczej zagadce.
A druga walka z innych duchów tłumem.
Co przeciw tobie idą z dzikim gwarem,
I chcą twój rozum zabić swym rozumem
A twoje serce — swoich serc ciężarem.
A trzecia, pełna miłosnej tęsknoty,
I egoizmu okryta żałobą,
Spowiedzi — modłów — i łez — i Golgoty —
Jest wieczna walka ducha z samym sobą.
Tak duch patrzący na zewnętrze świata,
Sam jest tym światem, w którym jest zamknięty;
Tak duch co wiecznie wokół osi lata
Sam jest tą osią! — Oto krąg zaklęty!


V.

A jeśli byłeś w jakim głuchym borze,
Co nie ma granic ani form osnowy,
Czy znajdziesz patrząc w to zielone morze,
Gdzie jego zaródz i gdzie punkt środkowy?
Może tym puszczy środkiem i źródliskiem —

Jego zarodzią — treścią i istotą —
Jest jaki kwiatek z niewidzialnym listkiem,
Który przechodniów ślepe nogi gniotą?
A gdybyś znał ten cudny kwiat paproci,
Możebyś czcił go jako bóstwo nowe,
Bo w nim się cała treść tej puszczy złoci
I z niego idą te bory sosnowe.
Tak, kiedy patrzysz rozpalonem okiem
Na to wieczyście ruchome wrzeciono
Bytu, co duch nasz otacza obłokiem
Tajń, które zniczem niezagasłym płoną:
Pomyśl, czy jądro jego i treść cała —
I niewiędnąca zaródź jej istnienia
Nie jest to forma jaka prosta — mała —
I jak milczenie skryta w muszli cienia?
Może to jaka plasmodyów komórka,
Która w najprostszej kryje się istocie?
Może z koralów jakiego pagórka
Ziarno, co rodzi różnych bytów krocie?
My widzim tylko omamień pokosty
I słowa bytu szukamy w bezdeniach,
A może jest, to jaki okrzyk prosty,
Co nam się w sennych objawia marzeniach?
Lecz ten dźwięk prosty jest nam tajemniczy,
Bo wzrok nasz widzi pozorne otchłanie
I słyszy tylko echo, dopełniczy
Cień słowa, w którem jest tajń rozwiązanie.


VI.

Bo nie myśl, że to słowo jest gdzie w dali,
W uczonych księgach albo w słońc ogromie;
Ono się nieraz w prostym krzaku pali,
W prostaczej piersi żyje nieświadomie.

I nieraz dziecko wieśniaczego proga,
Wędrowny kramarz albo dziad żebrzący
Takie ci słowo powie pełne Boga,
Że stajesz przed nim zdumiony i drżący
I zda się pytać chcesz: Jak i dla czego
Mówisz to? Kto cię uczył tego słowa,
W którem jest pierwsze fiat do ostatniego:
Zgiń! — Lecz nie pytaj, bo ta dusza zdrowa —
Nic o tem nie wie. On je dostał w spadku
Od ojców. Myśl ta urosła w nim sama,
A on ją czyta w każdym polnym kwiatku,
A może brzmiała już w ustach Adama.


VII.

Żadna rzecz nie jest na tej ziemi nowa.
Wszystko się rodzi z rzeczy, które były.
Natura przez się bezpłodną jest. Chowa
W postaci zmiennej wciąż te same bryły.
Nie było nigdy i nigdy nie będzie
W świecie atomów ani mniej ni więcej,
Jak ich jest. Pierwsze ziarna — to narzędzie,
Z których wyrosły tysiące tysięcy.
I słowa ludzkie mają echa wsteczne,
Którym rzucają odgłos Himalaje
I mają ojce jak Adam przedwieczne,
I jako Eden utracone raje.
I przez stulecia płyną jako fale,
W chwili zamętu wyrwane z łożyska,
Rwą się bez ładu w wirującym szale:
Aż oto geniusz okiem na nie ciska.
Znalazł melodyę tej wrzawy niezgodnej,
Uchwycił logikę tego chaosu
Powiedział Słowo — dźwięk wielki i płodny —

I rzucił w przestrzeń grom swojego głosu.
Fale powietrzne — te heroldy wieszczów,
Drgając, zanoszą jego słowo uszom,
A uszy — sercom; serca — pełne dreszczów —
Przeczuwającym je śpiewają duszom.
Jak w rozpalonym tyglu alchemisty
W jedno się ciało wiążą elementa:
Tak w fali Słowa geniuszu ognistej
W blask jeden spływa czerń słów rozpierzchnięta.


VIII.

Lecz choć potężną jest geniuszu władza
On tylko słowa w jeden dźwięk zestrzela.
Powodziom tamy stawia. Ład wprowadza
W wir. Ale nie bierz go za stworzyciela!
On jest dziecięciem ich. Łonem matczynem
Jest jego słowu — ta słów burza grzmiąca.
Bo każde słowo — słów tysiąca synem,
I każde słowo — ojcem słów tysiąca.
A tak mgławice na niebios błękitach
Rozpadają się na słońca i gwiazdy —
I krążą po swych niezmiennych orbitach
Aż znów je złączy dłoń Ahura-Mazdy.
Jak nigdy nie jest — niby Amen — wieczne
To powstawanie światów i upadek:
Tak żadne słowo nie jest ostateczne
Zwierciadło bytu najwyższych zagadek.
Schodziły z coraz wyższych sfer niebiańskich
Na ten płaczący świat — wielkie proroki
W świetlanych gloryach pomazańców pańskich —
I nieśli słowo na długie epoki.
Były Mojżesze, Buddy, Konfucyusy,
Co chlebem niebios karmili miliony,

Duchowej uczty ścieląc im obrusy,
Błogosławieństwo śląc na ich zagony.
Dźwięcznemi struny budzili narody,
Szekspiry, Danty, Homery, Shelley’e;
Wino miłości i ogień swobody
Wlewali w ludów bratobójcze dzieje.


IX.

Ach, oto przyszły dni smutne jak jesień,
Gdy już ostatnie upadły ołtarze,
Gdy łzy ostatnich zastygły uniesień —
I duch niemieje w stujęzycznym gwarze.
Czy wy słyszycie te świszczące hasła,
Co ulatują w górę jak rakiety?
Ledwie błysnęła — już gaśnie — już zgasła —
I druga za nią — i trzecia — niestety!
Od zbytku haseł my dziś jak sieroty,
Zatraciliśmy blask gwiazdy przewodniej —
I nie jesteśmy już zdolni do cnoty,
Nietylko cnoty, ha, nawet do zbrodni!
My dziś bez słowa! Rozstrzelone duchy
W jeden się tylko patrzą punkt — w swe łono,
I z tej postawy chcą wyłonić kruchej
Jutro z świetlaną na czole koroną.
Duch, co jak żołnierz stoi wciąż na warcie
Nad sobą samym — zapomina świata —
W sobie ma samym jedyne oparcie
I pierś mu własna jak więzienna krata.
Osamotnienia kierowany sterem
(Gdy każdy inny rwie się w inne strony)
Czyż elementom zakróluje czterem,
Czy znajdzie Słowo ten osamotniony?
Biada samotnym! Zapatrzeni w siebie

Błądzą jak w lesie swoich cnót i przywar
I wieczna niemoc dusze ich kolebie —
Jedyny — straszny tych zapatrzeń wywar.
Czem są te dusze jak muszle zwinięte
W własnego serca egoizm świadomy,
Co mają oczy dla świata zamknięte?
Ach, są to słowa wielkiego atomy.
Słowo jak słońce. Rozpada się w gwiazdki
I z duszy wieszcza płynie w dusze mniejsze —
Aż w końcu zleje swych ogniów pierwiastki
W jaśniejsze słońce, słowo potężniejsze.
A więc nie mówcie, że to słów rozbicie
Jest jako pociąg wyrwany z kolei;
Stanie się słowo w epoki zenicie,
Co świta mówiąc: Nie traćcie nadziei!


X.

Anim zbyt pyszny, anim zbyt pokorny;
Więc i mnie wolno patrzeć w te otchłanie
I przez teleskop ciemności wieczornej
Dostrzegać w dali różane świtanie.
I mnie jednemu z atomów co słucha
Tej głuchej wrzawy — ze swego Patmosu
Rzec wolno, jakie w głębi swego ducha
Apokalipsy widzi śród chaosu.
Bo wszelkie słowo wielkie czyli małe
Ma swoją siłę jak ziarno, ażeby,
Zasiane — błysło w zbóż złocistą chwałę
I w pożywne się przemieniło chleby.
W każdem jest słowie, jakby jakieś echo
Walk, uczuć, marzeń — ludów, krain, czasów:
Tego co boli lub darzy uciechą,
I co się z jutra wydziera zawiasów.


XI.

Są słowa święte — jak ołtarze Boga,
I takie mądre — jak lasów milczenie,
I tak podniosłe — jak do niebios droga,
I takie wieczne — jak łzy i cierpienie.
Są słowa ciche — jak wiosenne kwiaty,
I takie słodkie — jak uśmiech kochanki,
I takie wonne — jak róż aromaty,
I takie miękie — jak motyle tkanki.
Są słowa straszne — jak nędzy zaraza,
I tak śmiertelne — jak grobów całuny,
I tak hańbiące — jako rdza żelaza,
I takie groźne — jak ludów trybuny.
Są słowa lotne — jak skrzydlate ptaki,
I takie jasne — jako błyskawice,
I tak prorocze — jak płomienne krzaki,
I takie wielkie — jako Austerlitze.
I wiele innych słów, przeszywających
Powietrze ziemi, żyje w naszych duszach.
Echo stu wieków planety — jęczących
W swoich Kainach i Prometeuszach.
Wszystkie potopy światów i narodów,
Wszystkie wygnania pokoleń Adama,
Wszystkie nadzieje edeńskich ogrodów,
I wszystkie Eli sabathani lama.
I wszystkie walki ze sfinksem natury,
I wszystkie wizye zagrobowych światów —
I pełny spazmów, głodu jęk ponury —
I groźne blaski jutrzniowych szkarłatów.
I wszystkie Biblie, Korany i Wedy,
W mózgach nam żyją, głusząc się nawzajem,
Wrzawne te dźwięki czyż zleją się kiedy
W nowy Alkoran nad nowym Synajem?

Wierzę, że wzejdzie ów jasny dzień roków,
Gdy się ten chaos wypromieni w jutrznię —
I znajdzie ludzkość swych nowych proroków
I swą do nieba szturmującą włócznię.


XII.

Słowo jak strumień na wysokich halach:
W doliny płynąc toczy się jeziorem,
W szerokiej rzeki rozlewa się falach
I w końcu morza staje się przestworem.
Tak słowo w coraz kolejnych epokach
Wciąż bytu szersze obejmuje zworza:
A łatwiej płynąć po drobnych potokach,
Niźli po rzece i po wirach morza.
Duch ludzki niegdyś był strumieniem małym,
Lecz coraz bardziej rosnąc w swej potędze,
Za coraz wyższym goni ideałem
I szuka słowa w coraz wyższej księdze.
A teraz zanim wynajdziemy szlaki,
Któremi płynąć nam po oceanach,
Błądzimy po nich jako błędne ptaki —
I płaczem w zwątpień i szału kajdanach.
Błogosławione owe dni świąteczne,
Gdy wszystkie drgnienia człowieczego ducha,
Same się w hymny zlewają słoneczne,
Gdy tęczą błyska owa zawierucha.
Błogosławione dni, w których narody
Dają najwyższe swoich dusz wykwity:
Posągi wieczne — olbrzymie rapsody,
Swych nieśmiertelnych geniuszów granity.
Lecz i tym, którzy przyszli na tę ziemię
W dni czarnych zwątpień, dżdżu i niepogody,
Rodzących nową nowych dusz alchemię,

Tym, co szli śmiało na spienione wody;
Tym, których — w wiry — i głody niewczasu
Nieustraszona dusza porywała,
Bez żagli — steru — masztów i kompasu,
Tym, co nadziei nie tracili — chwała!
Chwała, bo w sercu ich nie było strachu,
Że, utraciwszy swoje dawne słowo,
Już są na wieki bez portu i dachu —
Chwała, bo jutro wstaną z pieśnią nową.
Chwała wam, ducha odważni żeglarze,
Żeście, gdy ludzkość wyszła z równowagi,
Pod krucht umarłych nie kryli się straże,
Płynąc na nowych mórz archipelagi.


XIII.

Lecz duch, wyrwany z kolei utartych,
Który sam musi na nowo się rodzić,
Ma walk tysiące nieznanych — upartych
I musi nieraz w głębie piekła schodzić.
A przeto straszna wypadnie mu walka —
Z naturą całą — i z ludźmi — i z sobą —
I musi znicza strzedz niby westalka,
By pod życiową nie zagasł żałobą.
...............
I dobroczynna ta słowa potęga,
Która jest światłem — kościołem — i bóstwem —
W takie go jarzmo niewolnicze wprzęga,
Że on swą miłość zowie cudzołóstwem
Słowo się staje złośliwym tyranem,
Zwodną syreną i hydrą stugłową
I chciałbyś strasznym być jakim tytanem,
Aby w objęciach swoich zdusić słowo.
A jednak mimo te szatanów wiece —

Co twą istotę kryją w mgłach pozorów —
I niezdobyte twoich tajń fortece —
Kocham cię, Słowo — pierwoźródło tworów!


XIV.

Wij się, me serce! Nie wzejdziesz na szczyty,
Jak ci, co mieli rączy lot sokoli,
Dla ciebie wszędy wieczny cień ukryty —-
Bo ty zdobywać prawdę masz — powoli.
Z powolnych cyfer — układasz swój koran,
A każde czucie i każde natchnienie
Pochłania wieczny zwątpienia kormoran —
Nim nowej jutrzni zabłysną promienie.
Kiedy objawień godzina uderzy,
Może zrozumiem jeden dźwięk natury,
Lecz to, co na dnie tego bytu leży,
Kryją mi wiecznej tajemnicy chmury.
Świat jest — jak marmur, który śpi w kopalni,
W którym już posąg do życia się zrywa,
Lecz nim go dłutem mistrz uidealni
Nikt nie zna treści jego żył przędziwa.
Wij się, me serce! Jest wieczna granica,
W której widomych brzęczą istot ule,
Tajń wiekuistych zazdrosna strażnica:
Nie pójdziesz dalej! To Ultima Thule!
Napróżno jęczy dusza prawd łakoma —
Nad nami wisi tajemnica bytu —
Święte Parabram! Wielka Niewiadoma —
Niepoznawalna z tej strony Kocytu.
O wiem, że gdybym znał wszystkie tajniki,
Jakie się mieszczą w treści bytu — w Słowie,
Nad konieczności prawa niewolniki —
Stanąłbym wyżej. Byłbym jak bogowie.

Słowo, czy tyś jest Bogiem? Czy ten, coby
Skróś poznał wszystkie tajemnice słowa,
Mógłby z nicestwa wywoływać globy
I tak panować światu jak Jehowa?
Choć bój to straszny — choć to myśl dręcząca —
Że niedosiężna jest ludziom ta droga —
Duch niezwalczony dąży wciąż do słońca.
Poznanie słowa — to poznanie Boga!


XV.

O Słowo, które jesteś we Wszechbycie,
W pozorach zjawisk rozlane dla oka,
Świeć się twe imię! Opromień nam życie,
I daj nam wieku naszego proroka!
Przyjdź twojej prawdy najwyższe królestwo,
Wszechobjawiona stań się twoja wola —
Pokój na każde ludzkie zlej jestestwo,
Niechaj każdemu błyśnie dobra dola.
Daj nam poznanie wszystkich praw natury,
Byśmy codziennym nakarmieni chlebem —
Nie znali walki o jadło ponurej
I wciąż za twojem mogli dążyć niebem.
A tak wciąż wyżsi potęgą duchową —
Ucieleśniali twoje królowanie —
Raj odzyskany, w którym jedno słowo
Panuje — Miłość. Tak niechaj się stanie!

Warszawa. W listopadzie 1891 r.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Lange.