[2]Pieśń I.
Weszliśmy w owe piekielne okręgi,
Gdzie czarne duchy straszny czynią lament,
Za grzech pisarstwa odbierając cięgi...
Jak rzeka płynie rozlany atrament,
A jakiś szatan opasły i tęgi
Każe im spijać ten brzydki traktament.
Jako piskorze wśród stęchłego błota
Wijąc się skaczą i pluskają rade,
Jeśli niedługo ma nastąpić słota,
Tak i te cienie potępieńców blade,
Zmusza do pląsów piekielna hołota,
Wszystkich na jedną spędziwszy gromadę.
[3]
A czarne morze groźne i huczące
Burzyło wściekle mętne swoje fale...
To raz jak szprudel robiło się wrzące...
To znów by zwiększyć potępieńców żale,
Scięło się lodem, i w słupy mrożące
Więziło duchów w zbrukanym krysztale...
Jęki ich w dziwne brzmiały jakieś słowa,
Że aż się język powtarzać je wzdraga,
A dusza w pięty ze strachu się chowa...
A gdy się krzyk ich podnosi i wzmaga,
Poznałem język, którym od Grochowa
Warszawa mówi i przedmieście Praga.
Jeden z tych duchów co był bliżej brzegu,
Z teką pod pachą jak jaki kolporter,
Rzekł do nas głośno: „wstrzymajcie się w biegu,
Jam, rzekł, za życia pił angielski porter,
Brnąłem na biby po błocie i śniegu,
Jako najpierwszy w Warszawie reporter.
Dziś piersi moje wieczna pali zgaga,
Od atramentu na wąsach mam plamy
I pies Belzebub ogonem mnie smaga...
A gdym zapełniał Kurjerkowe łamy,
Mém pożywieniem była dobra blaga,
A przyodziewkiem kupieckie reklamy...
O pomnę dobrze — jak było wygodnie
Nastrajać lirę na handlowe tony,
I z interesem sztukę łączyć zgodnie.
Miło pracować, gdy człek nagrodzony,
I worek lirów wziąwszy w dwa tygodnie,
Na odpoczynek rżnie w dalekie strony.“
Rzekł i z kieszeni wyjąwszy ołówek
O naszem przyjściu chciał wpisać w książeczkę,
I zbić artykuł z owych kilku słówek,
Lecz szatan, co miał z jakimś duchem sprzeczkę,
Wziął reportera za jasny nagłówek,
I wrzucił w morze tak, jak śledzia w beczkę.
I szliśmy dalej — gdzie szatan w szlafmycy
Dla Belzebuba strawę kładł do misy
Z najlepszych kąsków piekielnej stolicy;
A potępieniec w modnéj sukni w plisy
Sowie języki siekał na stolnicy, —
A znał to dobrze, gdyż wydał przepisy.
Duch ten choć pisał, nie jest wtrącon w morze,
Jako zwyczajny bezbarwny pisarek,
Lecz ma posadę na piekielnym dworze...
Jest ochmistrzynią djabelskich kucharek; —
A rządząc w piekle, jak w swojej komorze,
Pobiera pensji dwieście pruskich marek.
Oddawszy ukłon należny niewieście,
Poszliśmy dalej po piekielnym szlaku,
Błądzić po ludnem potępieńców mieście.
A było ich tam jak liści na krzaku;
Stali w gromadach po sto i po dwieście,
Wielcy jak słonie, lub mniejsi od maku.
Jeden duch gruby, w złotych okularach,
Z figury mocno podobny do dzieży
Jak dzik w piekielnych zagrzęznął szuwarach,
Sławnym był niegdyś z uczonych kradzieży,
Jak żyd handlował zbożem na galarach,
I w piekle jeszcze w swoją cnotę wierzy. —
Minąwszy tego, szliśmy przez manowce,
Słuchając płaczów żałobliwéj treści,
I widząc wszędy otwarte grobowce.
Tu potępieni za liche powieści
Zbici w gromadę beczeli jak owce,
Z humorystami od siedmiu boleści.
Komedjopisarz znanego talentu
Wrzeszczał: «kto„kto żyje niechaj mnie ocala,
Ja mu zapłacę, nie robiąc wykrętu.“
[4]
Lecz z góry dał się słyszeć głos Jubala:
„Tyś się starego wstydził testamentu
Więc ja od ciebie stać dziś muszę zdala.“
Obok na długiéj, bardzo długiej ławie
Szereg dusz owych został osadzony
Co pracowały ku ludzkiej zabawie.
Każdy z tych duchów był jakby uśpiony,
Kiwał się, ziewał i upadał prawie,
Czytając swoje własne feljetony.
Dalej, jak gdyby na miejskim bazarze,
W strojach przekupek siedzieli uczeni,
W ogromnych czepcach kryjąc męzkie twarze.
Ładnie im było przy wiązkach zieleni, —
A wszyscy owi pióra dygnitarze
Z wściekłemi giesty klęli jak szaleni.
Na te ich wrzaski, mistrz mój się pospiesza,
I kawał waty w mądre uszy wtyka,
Tak strasznie wrzeszczy potępiona rzesza.
Już mu obrzydła ta wściekła muzyka,
W któréj się głupstwo z grubijaństwem miesza,
A co się razem zowie... polemika...
Okropny widok... ujrzeliśmy dalej,
Co przeszedł wszystkie piekielne widoki
I wszystek ogień, którym piekło pali.
Duch jakiś czarny z brodą, wściekłooki,
Gryzł innych duchów zębami ze stali,
A sam ze śmiechu trzymał się za boki.
„Ha! pozazdrośćcie, wrzasnął, mej kolacji!
Bo jest obfita i piekielnie tłusta...
To towarzystwa własnej adoracji.
Bez nich — ta jama byłaby mi pusta;
Dziś im oddaję hołd mej admiracji,
Mózgiem z ich czaszek napełniając usta.
Ten mały, pulchny, — to był redaktorem,
Co całe życie wciąż wojował ze mną,
Gdy oni wszyscy poszli jego torem,
Każdy z nich złość swą wywierał nikczemną,
A gdym ja światu mądrość sypał worem,
On nieustannie doły rył podemną.
Ten zaś, którego otoczyły panie,
Zgraja zalotnic, rozpustne heterki...
Ja sam chwaliłem mu pierwsze wydanie, —
Lecz dziś ja mszczę się mojej poniewierki,
Bo odkąd on mi sprawił tęgie lanie,
Stałem się smutny, ciemny nakształt ścierki.“
Rzekł, a nakoniec lipskiego doktora
Począł lżyć słowem nietajonej złości,
I piekielnego szpilkami ozora
Kaleczył skórę i dojmał do kości.
„Oto masz obiad pożegnalny wczora,
Bogdajbyś po nim dostał niestrawności.“
To rzekł i usta rozwarłszy szeroko
Do dawnej uczty wziął się z werwą wściekłą,
Okropnie krwawe wywracając oko.
Wnętrze jaskini znowuż krwią ociekło,
A mistrz mój spojrzał i westchnął głęboko,
Wziął mnie za rękę i opuścił piekło.
|