Bladzi i zrozpaczeni, bełkocąc, siedzieli,
Aż ich w twarze trzepnęła krzykliwa przygrywka.
Pijany lśnił — i dusił tłustą mdłość w gardzieli,
O małym malusieńkim wyła stara dziwka.
Tak... On wie, co to znaczy... To ciszej, to głośniej
Przez te drzwi otwierane wpadała ulica,
Już było tak okropnie! I coraz nieznośniej
Skandowała mu w piersi męcząca czkawica.
Zapomnieli. Nie wiedzą. Nie znają się z nikim.
Tak niedobrze... tak biało kręcą im się mózgi...
Jak tam dojść? Tam — za ścianę... Tam w wysiłku dzikim
Zaczną z ust tryumfalnie miotać ślizgie bluzgi!
Tam wyrzucą ze siebie przeklęte wnętrzności,
Oni, już konający, potwornie ciężarni,
Tam będą słodko szlochać z najtkliwszej wdzięczności,
Trzymając się oburącz płynącej latarni!
Potem w sen runą. W głowach będą im szumiały
Rojowiska skaczące, robaczywe łkanie...
Jak ciężkie kry, popłyną snów spłaszczonych zwały,
Zgroza głupstw pogmatwanych, bzdurstwa grube banie...