Pożegnanie (Junosza, 1890)

>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pożegnanie
Pochodzenie „Tygodnik Mód i Powieści“, 1890, nr 52
Redaktor Emil Skiwski
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


POŻEGNANIE.





— Bądźcobądź, należy go pożegnać, kiedy już odchodzi.
— Kogo?
— Tego któregośmy przed rokiem tak czule witali, w mniemaniu, że przyniesie nam puszkę Pandory, róg obfitości, że nas darami fortuny obsypie. Zawiódł nas sromotnie, nie dał nic, prócz kłopotów, a jedyną jego zasługą, jak się zdaje, jest to, że się nareszcie skończył i odszedł w krainę wieczności, z której już nie powróci.
— Odszedł potępiony bezwzględnie, nie zostawiwszy po sobie żalu, nieopłakiwany przez nikogo. Biedny 1890! a jednak miał i on swoje zasługi; niewiele wprawdzie ludzkości dał, ale dużo jej zabrał a czasem zabór znaczy więcej, niż dar.
— Paradoks!
— Nie, nie paradoks, ale prawda. Rok 1890 przyniósł kongres anti-niewolniczy i wynalazek Kocha.
— Pierwszy nie wyszedł dotychczas ze sfery dyskusyj i narad i nie zniósł handlu biednymi Murzynami, drugi nie wyleczył dotąd ani jednego suchotnika, ale natomiast kilku z całą skutecznością na tamten świat wyprawił.
— Zapewne, lecz kto wie, czy Koch wynalazku swego nie udoskonali, a wtenczas...
— Długo na to czekać trzeba!
— Może i nie... teraz wszystko idzie szybko, jak przystało na epokę, w której para, chluba tego wieku, zaczyna się starzeć i lada chwila ustąpi miejsca elektryczności, na epokę, w której ludzie kuszą się o znalezienie czwartego wymiaru, kierowanie balonami, w której niezrównane armaty Kruppa są zagrożone, bo chemicy pracują nad wynalezieniem pocisków gazowych, aby odrazu obezwładniać i usypiać stutysięczne armie. „Fin de siècle,” to nie żarty. Postęp chodzi w legendowych butach, cokrok to siedm mil, a właściwie nie siedm, ale siedmset siedm tysięcy czyni. Kto może przewidzieć, co dzień jutrzejszy przyniesie? Dziś wiesz, że przedmiot, który masz przed oczami, jest długi, szeroki i wysoki, jutro dowiesz się może, że jest on jeszcze jakiś, dziś wiesz, że są na świecie ciała stałe, gazowe i lotne, jutro możesz usłyszeć, że znalazło się jakieś nowe, jakieś coś, co nie jest ani twardem, ani stałem, ani płynnem, ani lotnem, coś zupełnie nowego. Dziś przynosi ci telegram wiadomość, że Koch zwalczył suchoty, jutro możesz się dowiedzieć, że już nie istnieją wcale żadne choroby. Stawisz się przed fakultetem lekarskim i tam mężowie uczeni podług listy dolegliwości ludzkiej zaszczepią ci wszelkie istniejące choroby. Będziesz podziurawiony jak sito, utatuowany jak pierwszy elegant hotentocki, ale zato zyskasz nieśmiertelność i nigdy nie umrzesz, o tyle ma się rozumieć, o ile się wypadkowo nie utopisz, o ile nie przejedzie cię na śmierć dorożka, nie struje generalny sos w restauracyi. Niema racyi źle wspominać o roku ubiegłym: był on godnym synkiem swego ojca, godnym następcą swego poprzednika. Protegował naturalizm w sztuce, piekielny wrzask w muzyce, impresyonizm w malarstwie, opisy przydeptanych pantofli w beletrystyce. Kochał się w brzydocie, tak jak jego pradziadowie kochali się w pięknie. Dał światu dzielnego Mac-Kinleja, strzegł pilnie wszystkich furtek i bram granicznych, z oficyalnego Stoeckera zrobił prywat-antysemitę, protegował wyrób oleomargaryny, dzikim Afrykańczykom posłał Emina-baszę, Stanleya, Wissmana z całym aparatem cywilizacyjnym, zawartym w beczkach i okseftach.
— Nic mnie to nie rozczula. Co mnie interesują Mac-Kinley, Wissman, Chińczycy, cały świat!? Wiem tylko, że rok 1890 nie dał nam nic.
— A przepraszam, jeżeli koniecznie chodzi o to...
— Więc?
— Dał... wcale nieszczególny urodzaj.
— Ładny prezent... ale cóż więcej?
— No, dał tak zwaną „stagnacyą,”... bankructw bez liku, projektów bezkońca. Łyknął „Kłosy,” zakąsił „Tygodnikiem powszechnym,” rzucił w świat miliony prospektów, ogłoszeń, obietnic, zobowiązań, które ma realizować jego następca. Obiecał Warszawie świetnie odnowiony teatr, centralny dworzec kolejowy, bulwary nad Wisłą, trzeci most, rozesłał po wsiach agentów-namawiaczy do emigracyi. Czyż jeszcze mało, niepoprawny pesymisto?
— Wszystko to głupstwo, mój przyjacielu; ja zdania nie cofam i kontent jestem, że się ten rok skończył, może w ostatniem dziesięcioleciu wieku XIX-go...
— Przepraszam, dobry panie, rok 1890 jest najświetniejszy w szeregu ostatnich.
— Jaki?
— Najświetniejszy, stanowczo.
— Żarty!
— Nie, i godzi go się pożegnać godnie, sylwestrowskim balem, szampanem, muzyką...
— Mnie nikt do tego nie namówi.
— Namówię ja.
— Zobaczymy.
— Owszem, przyjdziesz i toast pożegnalny wygłosisz, bo warto!

Żegnaj nam, żegnaj dobry roku, który
Giniesz już dla nas, wedle praw natury,
Nikt z nas na ciebie, biedaku, nie sarka,
Niewiele dałeś, lecz wziąłeś... Bismarka.

Kl. J.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.