Ustaby moje milczały, jak trumna,
Gdyby o skargi chodziło mi własne;
Bo ja też umiem stać cicha i dumna I pod wiatr czoło mieć jasne.
Z życiem przywykłam rachować się twardo
I własną dolę odrzucać z tej szali,
Na której serce miljonów się pali I drży, zdeptane pogardą.
I wiem, że teraz jest pora ciemności,
W której się duchy wzajemnie druzgocą,
Nim światło wejdzie i spokój przyszłości Nad walką świata i nocą.
Ale mam w sercu miłość i ból taki,
Co w piersi mojej płomienie zażega;
Więc biję w skrzydła i wzlatam, jak ptaki, I krzyk z ust moich wybiega.
Zbudzićbym chciała i rozgrzać tym krzykiem
Tych, co zasnęli, zastygli wśród drogi:
Mniejsza, że nikt mnie nie nazwie słowikiem, Lecz ptakiem burzy i trwogi.
Nie przyszłam po to, by pieścić wam uszy
I z kwiatów składać wiązankę różową,
Lecz by niedoli milczącej dać słowo I sięgnąć do waszej duszy!
Głos mój — wiem — wzleci i zniknie w tym gwarze
Wieku, co huczy, jak wicher na ziemi;
Lecz kiedyś przecie powiedzą nędzarze: »Płakał ktoś łzami naszemi!«