Pochwała lasów (Drużbacka, 1913)

POCHWAŁA LASÓW.

Zważywszy życia ludzkiego obroty,
Uchodzę w lasy i wesołe knieje,
Mając w nich więcej gustu i ochoty;
Niech, kto chce, z mojej dzikości się śmieje;
Nie dbam nic na to, wolę z swej prostoty
Las, aniżeli świat pełen niecnoty.

Nie umiem bajek prawie szeptać w ucho,
Łaciny nie znam, ni terminów prawnych,
Wody sprowadzić tam, gdzie było sucho,
O Cyceronach nie słyszałam sławnych;
Więc kto tych czasów w tej nie ćwiczon szkole,
Niech pasie bydło, albo kopie rolę.

Lasy kochane, zielone chłodniki,
Drzewa przyjemny szum dające z siebie,
Trawy, pagórki, biegące strumyki,
Przy was niech mieszkam choć o suchym chlebie;
Zdrowszy mi napój z waszych źródeł żywych,
Niż drogie trunki, gdy z rąk nieżyczliwych.

Jak ranna zorza swój rumieniec śliczny
Pokaże, rosa perłowe kropelki
Pozbiera, jużci pasterz okoliczny
Nie zaśpi, a ptak wyśpiewuje wszelki;
Ci trzody owiec żeną między wrzosy,
Te, mokre skrzydła otrzepują z rosy.

Wnet różnych głosów stroją instrumenta,
Po drzewach skacząc wysoko, to nizko,
Krzykną roślejsze i drobne ptaszęta,
Bezpieczne, chociaż słuchamy ich blizko;
Za nic koncerty i włoskich nut sztuki,
I milsze głosy bez mistrza nauki.

Odpocznie ptactwo, aż zaczną pasterze
Smutne wywodzić dumy na fujarze.
Inni zaś skoczne mazury na lerze,
Tańcując z nami, każdy w swojej parze;
My wdzięczne pieśni śpiewamy koleją,
Lasy słuchają, a gaje się śmieją.

Nie wiem, co tęsknić, pasąc owiec trzodę,
Z pilnością strzedz ich potrzeba od wilka.
Przebrnąwszy potok, oczyma powiodę,
Aż pastereczek bieży ku mnie kilka;
Z temi się witam, chwytając za szyję,
Wnet jedna drugą zczesze, splecie, zmyje.

Usiędziem sobie pod jaworem ciemnym,
Nad czystem źródłem pryskającej wody:
Ze skał fontanny natura foremnym
Kunsztem zrobiła pasterzom ochłody;
Nic nam słoneczny upał nie dokuczy,
Jawor zaszumi, a strumyk zamruczy!


Zaczniemy mówić o naszych zabawach,
Na czem dzień cały przeminie godziną:
O pięknem kwieciu, w jakich rosną trawach;
Ta powie, jest tu miejsce nad doliną,
Na którem kwiaty w rozliczne kolory
Kwitną, posiane od bogini Flory.

Więc wszystkie w zawód bieżąc, jedna drugą
Popchnie w bok, by się wyprzedzić nie dała,
Ta w miękką trawę upadnie, jak długą,
Ta już tymczasem kwiatów nazbierała,
Z tych wieńce wijąc, głowy sobie stroim,
O brylantowe korony nie stoim.

Szczera wesołość, śmiech, żarty niewinne
Nikogo zgorszyć, owszem, cieszyć mogą;
Prostoty naszej niech się uczą inne,
Przystojnych zabaw z nami idą drogą.
To, co ma która, wybiera z koszyka,
Jemy ser z chlebem i masło z jaszczyka.

Po tym bankiecie, chcący trunku zażyć,
Śpieszno biegniemy do naszej piwnicy,
Którą nad winne więcej trzeba ważyć,
Czystej nad kryształ pod skałą krynicy:
Z tej co dzień dzbankiem pijąc, nie ubywa,
W pełni zostaje, nikt jej nie dolewa.

Gdy już z południa słońce niezbyt grzeje,
Wychodzim z gęstych lasów na krzewiny;
Tam, gdzie chłód miły od pagórków wieje,
Igramy w babkę pomiędzy jedliny,
Patrząc przez nizkie krzaczki i jałowce,
Czy dobrze nasze napasły się owce.


Samym wieczorem, zbliżając ku domu,
Zganiamy trzody społem do gromady;
Poznają owce, co należy komu,
Bierzemy swoje bez swaru, bez zwady:
Żadna nie zbłądzi do cudzej owczarni,
Każda do swego szałasu się garnie.

My zaś pasterki do chaty chróścianej,
Nad pałac cichszej, śpieszym na spoczynek,
Mleka zsiadłego na misce glinianej
Podjadłszy, nie śląc po mięso na rynek.
Nie psują takie potrawy żołądka,
Dłużej my, niż pan, żyjem niebożątka.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elżbieta Drużbacka.