Pochwała sztuki teatru
O niezrównana sztuko teatru! Gdy jako dziecko, dwunastoletni kawaler przywieziony ze wsi do miasta, dostąpiłem po raz pierwszy łaski widzenia teatru, doznałem jego czaru.
Przed mymi zdumionymi oczyma usunęła się ściana i na jej miejscu ujrzałem las, podobny do mego lasu na wsi rodzinnej. Zorza słoneczna rozjaśniała daleki horyzont, jak we wsi rodzinnej.
Nie rozumiałem idiotycznej operetki, którą wykrzykiwały aktorki poprzebierane na mężczyzn w aksamitne majtki, uwydatniające ich obfite kształty; nie słyszałem, co one tam mówią, czy niby to śpiewają. Patrzyłem na czarodziejskie kulisy, które mię przeniosły do doliny mojego szczęścia.
Żywy, płochliwy, zielony tatarak zaszumiał w mych uszach nad czarną wodą głębokiej rzeki, której łono zimne a pieszczotliwe tylekroć mię obejmowało. Dzikie kaczki krzyżówki zadzwoniły w mych uszach, kołując nad szerokim wodnym rozlewiskiem. Wielkie olchy wyłaniały się z niebytu, patrzyły się w swe odbicia w toni przeczystej.
Ordynarne kulisy przeniosły mię czarodziejsko w świat ułud i dały mi pierwsze w życiu złudzenie innej rzeczywistości.
Płakałem pierwszy raz niewidzialnym wewnętrznym łkaniem za i nieświadomą pasją artyzmu, za niewypowiedzianym cudem wsi, za dziecińskim moim szczęściem — na widok sponiewieranych szmat papierowych, poprzybijanych do drągów i kijów, tarcic i listew.