Pod włoskiem niebem/Słowo wstępne
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pod włoskiem niebem |
Podtytuł | Fantazja |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1872 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Komuż się z nas czarowne Włochy nie śniły? Kto nie zapragnął pokłonić się stolicy świata, Rzymowi, i pomodlić u grobu świętego Piotra i odetchnąć powietrzem, które napełniało piersi tylu poetów, artystów, tylu świętych i wielkich ludzi. Mało być musi chłodnych i umiarkowanych, co do tego szczęścia nie westchnęli nigdy, bo co roku prawie kraj nasz ekspedjuje do Italji pod pozorem choroby znaczny transport szczęśliwych swych dzieci, a przyznam się, że na widok tych wybranych, którym danem było oglądać ziemię obiecaną, zawsze mi się robiło jakoś tęskno, i czułem prawie zazdrość w sercu. Żem marzył o podróży do Włoch długo i uparcie, nie tyle może dla gruzów rzymskiego świata, co dla świętości miejsca i płodów sztuki szczęśliwie wykwitłej na rumowisku dawnych wielkości, żem pragnął zobaczyć Rzym, przyznaję się ze wstydem. Wiem dzisiaj i wierzę z Emersonem, że zaniósłbym tam siebie i znalazł to tylko, cobym wywiózł z sobą, że możebym spotkał się więcej z jednym zawodem, i zapracował na tęsknotę, ale i dziś jeszcze odzywa się we mnie to pragnienie. Dawniej towarzyszyła mu nadzieja, teraz lata jej siły ujęły, ale wspomniawszy Rzym, Wenecję, Florencję, Neapol, Herkulanum i Pompeję, wzdycham jeszcze. W jednej z tych chwil tęsknoty napisałem powieść z fantazją, którą te słów kilka poprzedza, byłem osamotniony. Zaczytałem się w Dancie, przypomniał mi się obraz wystawiający karnawał rzymski na Corso, na który długo patrzałem w Horodźcu, i tak urodziła się ta powiastka. Nie trzeba w niej szukać nic więcej nad to co zawiera, — obrazek odgadniony w marzeniu, zapewne nie całkiem trafny, ale może za to żywy.
Na nici pajęczej tej fantazji uczepiłem malutką myśl, zresztą nie nową, o marności tego uczucia, którego cała powieść jest pełną. Widziałem nie jedno życie złamane tem pragnieniem idealnej miłości, która rzadko wykwita na świecie, a nie nasyca nigdy. Wypowiedziałem com myślał. Ale głównie chodziło mi o obrazek, o którego wartości sam sądzić nie mogę. Wkrótce po wyjściu książeczki w Lipsku, hrabia Aleksander Przeździecki, który wówczas podróżował i znajdował się właśnie w Rzymie, ztamtąd przesłał mi list z kilką o niej słowami. Przypominam sobie, że to był jedyny niemal sąd, który na mnie zrobił trwalsze wrażenie.
Hrabia zarzucał mi w opisie karnawału przeniesienie go z dnia na noc, co nie ma miejsca, ale dziś jeszcze przerzucając powiastkę, zostawuję tę dobrowolną niedokładność, bo tak mi się jakoś ten szał karnawałowy na tle nocy włoskiej lepiej i prawdziwiej wydaje niż we dnie. Jest to omyłka umyślna.
Do drugiego zarzutu dały powód słów kilka wciśnionych tu o Rafaelu, osądzonym ze stanowiska szkoły nowo-katolickiej Overbecka, Veita i ich naśladowców. Nie jestem zwolennikiem archaizmów w sztuce umyślnych, ani sądzę, że formę naśladując, uwięzim w niej ducha, bo przez ducha formę się zdobywa; nie, przeciwnie, wszakże powtórzę tu jeszcze, że stosunkowo do Perugina, do Fra-Angelico, geniusz Rafaela więcej jest pogański, mniej wiarą niż starożytnością natchniony. Czuć w niem tchnienie Grecji i Rzymu, nadające formę postaciom nie swojego świata. Klękam przed Madoną Rafaela, ale gdy maluje Psychę, znajduję go w swoim żywiole daleko więcej niż gdzieindziej. Skłaniam przed nim głowę, ale gdy mi się modlić zechce, prędzej poklęknę przed Matką Boską jego nauczyciela, niż przed Sykstyńską.
Szkoła Overbecka pojęła to dobrze, ale pojąwszy, źle uczyniła, udając się do form starych, bo przez formę nie idzie się do ducha, zamiast cudzą pożyczać, nową zgodną z wewnętrznem swem usposobieniem — utworzyć należało.
Tyle o naszej powieści, dla której prosimy o pobłażanie.