<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pod włoskiem niebem
Podtytuł Fantazja
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.

Lucio, młody Transteveranin czatował w rogu ulicy — jak cień czarny mknęła przed nim dziewczyna na skrzydełkach się niosąc ku ludowi, ku tej upragnionej fali, której była kropelką.
Tu jej dopiero swobodnie, jest czem tchnąć piersią całą, nikt kroku nie wstrzymuje, nikt za nią nie idzie — sama wolna. — Pierwszy to raz tak rozkosznie, królewsko, uczuła się sobą — swobodną. I któż opisze jak szybko, jak rześko, drobnemi ścigała nóżkami, łapiąc przechodniów, gżąc się z braćmi, śmiejąc na gardło całe, stając u szopek, przyskakując do wozów.
W pół ulicy ktoś ją pochwycił za rękę.
— Pepita! — rzekł cicho.
Poznała go po głosie, to śpiewak wczorajszy — i wyrwała mu się dąsając. — Ale on nie opuścił jej — gnał za nią.
— Pepita, słówko...
— Ani słowa.
— Dla czegożeś dla mnie tak okrutna?
— O! — było odpowiedzią całą, ale śmiech towarzyszący, przymuszony, suchy, zdradzał niepokój, na którym łatwo się było poznać.
Adorata! słówko tylko.
— W swoją drogę.
I tak biegła dalej, ale po chwilce obejrzała się jednak. — Lucio szedł za nią. Minęła już pałac Maledetty. — Dziś ciemno tu było w oknach i pusto. Zastanowiła się u wrót pobocznych i spytała stróża:
— Maledetto?...
— Umarł. — Sucho odpowiedział stary sługa.
— Kiedy?
— Wczoraj w nocy. Ożenił się i umarł. — Dom jak widzicie opieczętowany, a ciało na katafalku, dla tego okna zasłonione i ciemno w pałacu.
Litość ścisnęła za serce Pepitę. — Pomyślała ile razy całował jej nogi, ile razy tarzał się odepchnięty, jak zmarł z miłości. Stanęła i łza zakręciła się w jej czarownem oku.
Povero! — zawołała, i karnawał znikł z jej oczów. Zawróciła się, weszła w bramę, przebyła wschody na których dwie tylko lampy smutnie gorzały przy czarnem suknie z trupią głową i żegnając się, trwożliwie otwartemi szeroko drzwiami, wcisnęła się do pustej zupełnie sali: — Obnażona ze wszelkich ozdób, okna zawieszone kirem z trupiemi głowy, pusta. — W pośrodku wzniesiony katafalk, otoczony świecami i lampy, na nim wedle zwyczaju włoskiego, umarły odkryty, we wczorajszym ślubnym stroju, z bukietem u boku. — Pepita szczerze płakała; jej doprawdy żal było Maledetty. U podnóża katafalku dwóch kapników smutnie w milczeniu czuwali. A było coś strasznego w tym obrazie śmierci i pustyni, gdzie dwóch tylko w czarnych sukniach starców z osłonionemi twarzami drzemali — w obec szalonego karnawału cwałującego pod oknami.
Pepita uklękła i poczęła Ave Maria za duszę nieszczęśliwego Andrea, potem wzięła gałąź bukszpanową i pokropiła ciało wedle zwyczaju.
Na pustych wschodach stał Lucio.
— A, i tu!
— I tu i wszędzie, adorata mia!
— Porzuć mnie, to daremne, twoją być nie mogę!
— Będziesz, Pepita!
Dziewczyna obejrzała się na zuchwałego, który mówiąc te słowa uśmiechał się wpół trwożliwie, wpół zwycięsko.
Szybko zbiegła ze wschodów, on za nią, i łzy oschły pod gorącym oddechem karnawału; tylko serce biło jeszcze tą trwogą, którą nas nabawia widok niespodziewany śmierci.
Na niedługo, niestety! — obrazy rozkoszne, straszne, wielkie, wszystko się w kolei maluje na mózgu i ściera z niego jedno drugiem, jak na fali maluje się lazur niebios i chmura, słońce i piorun.
Pepita biegała chyżo, znowu się śmiejąc, niekiedy obejrzała, Lucio, niezbyty Lucio był tuż za nią. Niekiedy pomyślała o Janie. Nuż się obudzi, postrzeże, że mnie nie ma, biedny Jan. — Ale powrócę zaraz, powrócę prędko! — I odkładając tak powrót od chwili do chwili, niewracała jednak ku domowi. Szła dalej, spoczywała, oglądała się. Noc tak była piękna, a karnawał wesół i pusty jakby na sam ostatek wszystką swą zachował siłę. I tak prędko miał się skończyć.
Kilka razy Jan przyszedł jej na myśl, aż nareszcie jak natrętne widziadło odepchnęła go dziewczyna. A Lucio był tuż, tuż. Gdy tak chwilę spoczywa na kamiennej ławce, otoczona ruchawym tłumem, stanął przed nią... Paolo.
Zadrżała, chciała się zerwać, uciekać, ale widząc, że tem by się wydała, została. Ostrożnie zbliżył się Paolo. Zimny pot oblał Pepitę — popatrzyła czy blisko był Lucio.
Transteveranin z ręką na sztylecie stał tuż.
— Lucio, — cichym głosem zawołała Pepita — Lucio. — Jednym skokiem, stanął przy niej. Ręce ich mimowolnie się splotły. Jej ze strachem, jemu z miłością.
Paolo chwycił za drugą rękę.
— Lucio, Lucio, broń mnie! — usuwając się wołała.
Transteveranin zastąpił ją sobą i dwa groźne wzroki się spotkały.
— Pepita! — grzmiąco zakrzyczał Paolo — do mnie! Precz ty gachu!
Ledwie tych słów domawiał, już pięść ściśnięta Lucia uderzyła go między oczy. W mgnieniu oka stanęli do walki zajadłej. Płaszcze zarzucili na ręce, sztylety błysnęły i sparli się w ciasnych wrotach. Tłum się rozstąpił. Była to rzecz nadto pospolita i wedle wyobrażeń ludu nadto słuszna, aby ich kto pomyślał rozbrajać.
Avanti! zbóju — zakrzyczał Lucio.
Paolo ani zręczności ani siły Lucia nie miał, napróżno wyuczonemi razy starał się przeciwnika pokonać, kilkakroć ranny, cofać się nareszcie począł. Nikt nie myślał przyjść w obronie, napróżno się oglądał. Lucio, coraz gniewu nabierając w walce, draśnięty i rozdrażniony, że mu Pepita ujść mogła, którą za pewną zdobycz uważał, nastawał na Paola, nareszcie do ściany przygniotłszy, zabierał się go ranić śmiertelnie, gdy niespodziewanie uśliznął i pochylił.
Paolo zamiast korzystać z trafu, wymknął się i zniknął w ulicy.
W mgnieniu oka Lucio skoczył za nim ale go już nie dojrzał; nie dojrzał także Pepity. Jej nie było.
Korzystając z bitwy, przerażona widokiem Paola, który jej młodość nędzy i ucisku przypomniał, poleciała ku domowi.
Pierwszą myślą Lucia było jej szukać w tłumie, drugą dopiero biedz śladem w ustronną uliczkę.
A czas uchodził. Pepita biegła szybko, nie widząc już nic w koło siebie, prosto do drzwi domku. Zawracała się w uliczkę, gdy zaduszany Transteveranin dopędził uciekającą i za rękę pochwycił, śmiało teraz, silnie, jak swoją. Wszakże się już bił za nią!
— Puść mnie, puść — zawołała.
— O! nie, chodź ze mną na Corso. Twój Paolo uciekł, na Corso!
— Puść mnie!
— Pepita! chwilę...
— Ani pół — z wzrastającą trwogą odrzekła dziewczyna — czekają na mnie, jam zgubiona.
I rzuciła się znowu, napróżno. Lucio tak silnie ujął ją wpół, tak namiętnie pochwycił i zawisł na ustach, że Pepita straciła przytomność.


∗             ∗
Wystrzał z Castel S. Angelo oznajmował koniec karnawału. Pepita żegnała się pobożnie, kołysana na kolanach Lucia, w małej izdebce za Tybrem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.