Rozdział V Podróż do środka Ziemi
Rozdział VI
Juliusz Verne
Rozdział VII

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1897 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Na te słowa dreszcz przeszedł mi po całem ciele. Starałem się jednak nie okazać wzruszenia, owszem udawałem zupełną obojętność. Wiedziałem że profesora Lidenbrock tylko dowodami naukowemi przekonać można; a miałem je w pogotowiu i niezłe nawet, dla przekonania o niepodobieństwie podobnej podróży. Jechać do środka ziemi – co za myśl szalona! Lecz chowałem dyalektykę moją na chwilę ważniejszą, a tymczasem myślałem szczerze o jedzeniu.

Nie będę opisywał gniewu stryja i przekleństw jego na widok pustego stołu. Wszystko się wyjaśniło w kilku wyrazach. Marta wysłana do miasta, tak dobrze się uwinęła, że w godzinę potem głód mój był zaspokojony i znowu mi na myśl przyszła cała okropność dziwnego położenia.

Podczas jedzenia stryj był prawie wesół, strzelał nawet ciężkiemi żarcikami, jak zwykle wszyscy uczeni którym nie często przytrafia się żartować. Wstawszy od stołu, przeszedł do swego gabinetu, skinąwszy na mnie, abym za nim postępował, a usiadłszy przy stole, wskazał mi ręką miejsce po drugiej stronie onego.

– Axelu! – rzekł do mnie tonem łagodnym – widzę że jesteś chłopcem dorzecznym i zdatnym; wyświadczyłeś mi dziś ogromną przysługę, bo gotów już byłem zaniechać dalszego badania, zmęczony wynajdywaniem kombinacyi bezużytecznych. Nigdy ci tego nie zapomnę mój chłopcze, a w sławie jaka nas czeka i ty udział mieć będziesz niemały.

– No – pomyślałem – Bogu dzięki w dobrym jest humorze, teraz najlepsza będzie pora do pogadania o tej marzonej przez niego sławie.

– Lecz przedewszystkiem – rzekł stryj – zalecam ci najciślejszą tajemnicę, rozumiesz mnie? Nie zbraknie zazdrosnych w świecie naukowym, i nie jeden bez namysłu wybrałby się w tę podróż; gdy tymczasem świat o niej dopiero za powrotem naszym dowiedzieć się może i powinien.

– Czyż sądzisz stryju, że tak wielu znalazłoby się tych śmiałków?

– Ani wątpić o tem: któżby nie chciał zdobyć takiego dla siebie rozgłosu! Gdyby się geologowie dowiedzieli o istnieniu tego rękopismu, cały ich zastęp rzuciłby się w ślady genialnego Arne Saknussemm!

– Otóż, o czem wątpię bardzo mój stryju, bo doprawdy nic nie przemawia za autentycznością tego dokumetu.

– Jakto? a księga w której go znaleźliśmy?

– Nie przeczę, że Saknussemm mógł napisać te kilka wierszy, ale czyż idzie za tem koniecznie, aby tę podróż odbył i czyż ten skrawek pargaminu z całym swym napisem, nie może być prostą tylko mistyfikacją?

Na te słowa (aż żałuję żem je powiedział), stryj namarszczył brwi, lecz wkrótce uśmiech na nowo zaigrał mu na ustach i żartobliwie dodał:

– Otóż się właśnie o tem przekonamy.

– Ależ drogi stryju, pozwól mi wypowiedzieć wszystkie wątpliwości, jakie mam co do tego dokumentu.

– Mów, mój chłopcze – nie żenuj się: wypowiedz całe swoje przekonanie; nie jesteś już moim synowcem, lecz kolegą.

– A więc spytam cię najprzód stryju, co znaczą wyrazy: Yocul, Sneffels, i Scartaris, o których nic dotąd jeszcze nie słyszałem.

– Nic łatwiejszego. Niedawno właśnie przyjaciel mój August Peterman z Lipska przysłał mi mappę, która w tej chwili bardzo się nam przydać może. Weź trzeci atlas z drugiego oddziału biblioteki, serya Z, na półce No 4.

Po takiem wskazaniu znalazłem od razu atlas żądany; stryj otworzył go i rzekł.

– Oto jest jedna z najlepszych kart Islandyi Handersona; sądzę że ona rozwiąże nam wszystkie trudności.

Pochyliłem się nad kartą.

– Widzisz tę wyspę wulkaniczną? – rzekł profesor – otóż uważaj, że wszystkie wulkany noszą tu jedną nazwę Yokul. Wyraz ten znaczy „Cypel lodowaty” a pod wyniesioną szorokością Islandyi, większa część wulkanów robi sobie otwory do wybuchu przez lody. Ztąd Yokul jest ogólną nazwą wszystkich gór, ogień wybuchających na Islandyi.

– A cóż znaczy Sneffels? – spytałem, sądząc że na to stryj nie znajdzie odpowiedzi; omyliłem się jednak, bo zaraz mi odpowiedział:

– Posuwaj się tu za mną ku zachodnim wybrzeżom Islandyi. Czy widzisz stolicę jej Rejkjawik? Tak. Dobrze. Uważaj teraz na liczne fjordy nadbrzeżne, i za śladem ich postępując, zatrzymaj się nieco pod sześćdziesiątym piątym stopniem szerokości. Cóż tam widzisz?

– Coś nakształt półwyspu podobnego do kości, jakby wypukłością jakąś zakończonej.

– Porównanie zrobiłeś wyborne, mój chłopcze; teraz, czy nie dostrzegasz nic na tej wypukłości?

– Owszem, widzę górę wchodzącą w morze.

– Otóż to jest góra Sneffels.

– Sneffels?

– Ona sama; góra wysoka na pięć tysięcy stóp, jedna z największych na całej wyspie, a zapewnie najsławniejsza na całym świecie, jeśli prawda że jej krater dotyka do środka ziemi.

– Ależ to bajka do prawdy niepodobna – zawołałem wzruszając ramionami.

– Bajka! – zapytał profesor Lidenbrock surowo. – A dla czegóż bajka?

– Dla tego, że krater musi być zawalony skałami rozpalonemi i lawą, a przeto…

– A jeśli to jest krater wygasły.

– Wygasły?

– Tak. Wulkanów czynnych na powierzchni całej kuli ziemskiej, niema obecnie więcej nad trzysta, a więcej ich daleko jest wygasłych. Sneffel właśnie do tych ostatnich należy i od czasów niepamiętnych, jeden zaledwie był na nich wybuch w 1219 roku. Od tej pory wulkan ucichł zupełnie i nie można go bynajmniej zaliczać do czynnych.

Na tak stanowcze twierdzenia, nie miałem co odpowiedzieć; zwróciłem się przeto do innych, niezrozumiałych dla mnie punktów dokumentu.

– Cóż znaczy wyraz Scartaris, – zapytałem – i co tam mają do czynienia owe Julii calendas?

Profesor myślał przez chwilę, lecz zaraz odpowiedział.

– To co się tobie zdaje niezrozumiałem, dla mnie jest bardzo jasne i wyraźne. Dowód to jest tylko starannej dokładności z jaką Saknussemm chciał określić swe odkycie. Góra Sneffels ma na sobie kilka kraterów; trzeba więc było wskazać ten z pomiędzy nich, który prowadzi do środka ziemi. Cóż robi uczony Islandczyk? Zauważył, że za zbliżeniem się kalendy lipcowej, to jest w ostatnich dniach czerwca, jeden z wierzchołków góry, Skartaris, rzucał cień na sam otwór krateru w mowie będącego i fakt ten zaznaczył w dokumencie. Nie mógł zdaje się dokładniejszej wynaleźć wskazówki i ta bezwątpienia bardzo nam dobrze posłuży za przybyciem na wierzchołki góry Sneffels.

Tym sposobem stryj mój miał gotową odpowiedź na wszystko. Trudno go było złapać na jakiej trudności; lecz aby go przekonać, przeszedłem do równie ważnych według mego zdania, wątpliwości naukowych.

– Tak mój stryju, rzeczywiście przekonałeś mnie że rękopism Saknussemma jest jasny i żadnej nie zostawia w umyśle wątpliwości; zgadzam się i na to nawet, że posiada wszystkie warunki autentyczności. Uczony ten dostał się do głębi góry Sneffels, zauważył że wierzchołek Scartaris rzuca cień na krater w ostatnich dniach czerwca; nareszcie w legendowych opowiadaniach swej epoki słyszał, że krater ten dotyka środka ziemi, lecz żeby miał sam przedsiewziąść tę podróż, odbyć ją i powrócić cały, temu nigdy nie uwierzę, tak, nigdy!

– A toż dla czego – spytał mnie stryj tonem prawie drwiącym.

– Dla tego… dla tego, że wszystkie teorye nauki mówią przeciw praktyczności podobnego przedsięwzięcia.

– Wszystkie teorye, powiadasz? – odrzekł profesor z dobrodusznością. – Ach! te głupie, te podle teorye! jakże to one krępują nas na każdym kroku.

Widziałem że szanowny profesor drwił ze mnie, a przytem się niecierpliwić zaczynał, mimo to rzecz moją dalej ciągnąłem.

– Tak, wiadomo jest że ciepło zwiększa się o jeden blizko stopień, na każde siedmdziesiąt stóp głębokości pod powierzchnią kuli ziemskiej; otóż przypuszczając stale ten stosunek, ponieważ promień ziemski ma tysiąc pięćset mil (lieues), dojdziemy przeto w środku ziemi do temperatury mającej dwa miliony stopni ciepła. Materya wnętrza ziemi musi się przeto znajdować w stanie gazu płonącego, bo nawet metale takie jak złoto, platyna i skały najtwardsze, nie mogą się oprzeć tak wysokiej temperaturze. Mam więc prawo zapytać, czy jest podobieństwo dostać się do środka ziemi?

– Więc tylko ciepło samo, w taki cię wprowadza kłopot, mój Axelu?

– Bezwątpienia; jeśli dojdziemy do głębokości tylko dziesięciu mil, to już dosięgniemy granic skorupy ziemskiej, bo temperatura będzie tam już przechodzić tysiąc trzysta stopni.

– Więc jednem słowem, chodzi ci o to abyś się nie stopił?

– Zechciej sam sobie na to stryju odpowiedzieć – rzekłem zadąsany.

– Korzystam z twego pozwolenia i odpowiadam – rzekł profesor Lidenbrock z całą powagą. – Ani ty, mój drogi, ani nikt z pewnością wiedzieć nie może co się dzieje we wnętrzu kuli ziemskiej, a to z prostej bardzo przyczyny, że znamy zaledwie jedną dwunastotysiączną część jej promienia, a przytem nauka ciągle robi postępy i codzień prawie nowa jakaś teorya niszczy dawniejszą. Przecież wiadomo, że do czasów słynnego Fourier utrzymywano, że temperatura przestrzeni planetarnych wciąż się zmniejsza, a dziś wiemy już z pewnością, że największe mrozy pasów atmosferycznych, nie przechodzą czterdziestu, lub pięćdziesięciu stopni niżej zera. Dla czegóżby nie miało być to samo i z gorącem wnętrza ziemi? Dla czegóżby ciepło nie miało w pewnym punkcie swych granic, tylko koniecznie wzrastać musiało do stopni topliwości najtwardszych kruszców?

Tym sposobem stryj przenosił kwestyę na pole hypotez; na to już nie miałem odpowiedzi.

– Prócz tego powiem ci jeszcze, że uczeni, a między innemi Poisson, dowiedli, że gdyby wewnątrz ziemi istniało gorąco dochodzące dwóch milionów stopni, to gazy wywiązane z materyi stopionych, nabrałyby takiej prężności, iż skorupa kuli ziemskiej nie zdołałaby im się oprzeć i pękłaby jak kocioł pod ciśnieniem pary.

– Ależ to mój stryju jest opinią jednego człowieka – tak twierdzi p. Poisson…

– Również jak i inni najsławniejsi geologowie, którzy zgadzają się na to, że wnętrze globu nie jest uformowane ani z gazu, ani z płynu, ani z najcięższych jakie znamy kamieni, bo w takim razie, ziemia miałaby ciężar o połowę mniejszy.

– Oh! cyframi wszystkiego dowieść można.

– A faktami, mój chłopcze, nie? Przecież wiadomo, że liczba wulkanów znakomicie się zmniejszyła od początku świata, co dowodzi że i stopień ciepła wewnętrznego, jeśli takowe istnieje, także zmniejszyć się musiał.

– Przyznam się mój stryju, że skoro wejdziemy na pole przypuszczeń, uważam wszelką dyskusyę za zbyteczną, i niemożliwą.

– Ja z mojej strony powiem ci, że zgadzam się najzupełniej na opinię ludzi tak kompetentnych. Czy pamiętasz, jak był u mnie z wizytą sławny chemik angielski Humphry Davy w 1825 roku?

– Nie mogę tego pamiętać, gdyż w dziewiętnaście lat później dopiero na świat przyszedłem.

– Mniejsza o to. Otóż powiadam ci, że Humphry Davy odwiedził mnie w przejeździe przez Hamburg. Długo rozmawialiśmy z sobą o wielu kwestyach naukowych, pomiędzy innemi rozbieraliśmy także hypotezę płynności jądra ziemi; zgodziliśmy się obaj na to, że płynność ta istnieć nie może, z przyczyny na którą nauka nie znalazła nigdy odpowiedzi.

– A jakaż to przyczyna? – spytałem nieco zdziwiony.

– Ta, że taka płynna masa, równie jak ocean, podlegałaby atrakcyi księżyca, a przeto w środku ziemi dwa razy dziennie powstawałyby przypływy i odpływy, które wznosząc skorupę globu, sprowadzałyby peryodyczne trzęsienia ziemi.

– Widoczną jednak jest rzeczą, że powierzchnia globu podległą była kombustyi i wolno jest przypuszczać, że skorupa zewnętrzna stygła powoli, a w miarę tego ciepło uchodziło do środka…

– Jesteś w błędzie mój drogi; ziemia została ogrzaną w skutek kombustyi swej powierzchni, a nie inaczej. Powierzchnia jej składała się z wielkiej liczby metali, jak potassium, sodium, które mają własność zapalania się przez samo zetknięcie z powietrzem i wodą; kruszce te zapaliły się, gdy pary atmosferyczne spadły na ziemię w kształcie deszczu, a w miarę jak wody wsiąkały w szczeliny skorupy ziemskiej, sprawiły one nowe pożary połączone z wybuchami. To nam tłomaczy, dla czego w pierwszych czasach po stworzeniu świata, tak wiele było wulkanów.

– Ah! jaka to dowcipna hypoteza – zawołałem mimowolnie.

– A którą jednak Humphry Davy w czasie swego tutaj pobytu, uplastycznił mi prostem doświadczeniem. Zrobił kulę złożoną głównie z kruszców, o których dopiero co mówiłem, i zupełnie wyobrażającą glob ziemski. Skoro na powierzchnię jej puszczono maleńką kropelkę rosy, kula zaczęła się wydymać, utleniać i przybierać kształt góry, na wierzchołku której utworzył się krater; wybuch nastąpił, a kula tak się cała rozpaliła, że niepodobna jej było w ręku utrzymać.

Czułem się zachwianym w przekonaniu, w obec argumentów stryja, mianowicie tak namiętnie przez niego wypowiedzianych.

– Widzisz przeto Axelu, że stan jądra ziemi wywołał najróżniejsze pomiędzy geologami zdania i hypotezy, fakt ciepła wewnętrznego nie jest dowiedzionym, i według mnie wcale on nie istnieje i istnieć nie może. Zresztą sami się o tem przekonamy osobiście i będziemy jak Arne Saknussemm wiedzieć, co mamy sądzić o tej ważnej kwestyi.

– Tak, tak… zobaczymy – powtórzyłem machinalnie – zobaczymy, jeśli tylko tam cośkolwiek widzieć można.

– A dla czegóżby nie? Czyż nie możemy liczyć na elektryczność, lub światło powstałe ze zgęszczonego powietrza?

– Tak, tak… być może.

– To nie być może, ale jest z pewnością – rzekł profesor tryumfująco – lecz zaklinam cię na Boga, milczenie, najuroczystsze milczenie! rozumiesz? I niechaj nikt przed nami nie pomyśli o odkryciu środka ziemi!