Rozdział XVI Podróż do środka Ziemi
Rozdział XVII
Juliusz Verne
Rozdział XVIII

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1897 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Przystępowaliśmy do rozpoczęcia prawdziwej podróży. Dotąd doświadczaliśmy samych tylko trudów i niewygód, teraz czekały nas zawady często nie łatwe do pokonania.

Jeszcze nie miałem odwagi spojrzeć w tę studnię bezdenną, w którą się miałem zapuścić. Chwila stanowcza nadeszła; mogłem jeszcze albo przyjąć udział w wyprawie, albo go też odmówić – lecz przyznam się, że wstyd mi było naszego przewodnika. Hans puszczał się w tę podróż awanturniczą tak spokojnie i bez obawy niebezpieczeństwa, że nie wypadało mi pokazać się mniej od niego odważnym; pomyślałem o mojej drogiej Graüben i… z rezygnacyą przystąpiłem do środkowego komina.

Jak powiedziałem wyżej, miał on pięćdziesiąt łokci średnicy, czyli trzysta stóp w obwodzie. Nachyliłem się przez wystający odłamek skały i zajrzałem w przepaść: włosy mi na głowie powstały, nogi drżeć poczęły – czułem że tracę środek ciężkości. W głowie mi się kołować zaczęło, jak gdybym był pijanym, i byłbym niezawodnie wpadł w głębinę, lecz Hans wszystko uważający w milczeniu, powstrzymał mnie silną dłonią. Widocznie lekcye w Kopenhadze na Fresles Kirk jeszcze były niedostateczne.

Jakkolwiek nie miałem czasu dokładnie rozpatrzyć się w tej studni, zawsze jednak powziąłem wyobrażenie ogólne o jej położeniu. Ściany jej prawie prostopadłe, miały na sobie liczne występy mogące ułatwić zejście; schody więc były gotowe, ale użytkować z nich nie było sposobu, gdyż nie miały potrzebnej pochyłości. Lina przywiązana do otworu mogłaby nas utrzymać; ale jakże ją potem odwiązać, gdy się dojdzie do końca jej długości.

Stryj zaradził tej potrzebie w sposób bardzo prosty. Linę grubą na cal, a długą na stóp czterysta, w samym środku okręcił około występu skały i oba końce wrzucił w otwór krateru; każdy z nas mógł się tak spuszczać, trzymając za oba sznury – a po przejściu dwustu stóp, poruszając jeden koniec liny, odwiązywał ją tym tym sposobom, okręcał na nowym wstępie i tak usque ad infinitum.

– Teraz – rzekł stryj –pomyślmy o bagażach; trzeba je podzielić na trzy paki, a każdy z nas weźmie jednę na plecy; rozumie się, mówię tu tylko o rzeczach lekkich i ulegających zniszczeniu lub potłuczeniu. Hans weźmie przybory nasze, część żywności i broń, a ja trzecią część żywności i narzędzia delikatne.

– A odzież? – spytałem – a ta massa drabin, sznurów, łopat i t. p.

– Te rzeczy zejdą same.

– Jakto same? – zapytałem zdziwiony.

– Zaraz zobaczysz.

Stryj chętnie i bez wahania uciekał się do wielkich środków… Rozkazał Hansowi, wszystkie rzeczy nie ulegające potłuczeniu, związać razem w jednę pakę i takową po prostu wrzucił w przepaść.

Echo się tylko głuche rozległo; stryj pochylony nad kraterem, dopóki mógł, okiem zadowolenia ścigał tę podróż podziemną naszych bagaży, a potem powstawszy rzekł.

– Wybornie! teraz na nas kolej.

Odwołuję się do sądu wszystkich rozsądnych i poważnych ludzi, czy można było bez dreszczu i przerażenia słyszeć podobne wezwanie?

Profesor włożył na plecy pakę z narzędziami, Hans z przyborami a ja z bronią.

Schodzenie do krateru odbywało się w następującym porządku:

1. Hans.

2. Profesr Lidenbrock.

3. Ja.

Wszyscy trzej zachowywaliśmy najgłębsze milczenie, przerywane tylko niekiedy spadającym w przepaść oberwanym ułamkiem skały.

Z niemałą trwogą spuszczałem się, ściskając w jednej ręce oba sznury, a w drugiej okuty kij, którym macałem pod sobą. Trapiła mnie wciąż ta myśl, że może nam w pewnej głębokości zbraknąć punktu oparcia, a przytem lina zdawała mi się zbyt słabą, aby mogła ciężar trzech ludzi wytrzymać, używałem jej przeto jak można najoszczędniej, skacząc po występach z zadziwiającą ekwilibrystyką.

Gdy czasem który ze stopni poruszył się pod nogą Hansa, ten zaraz ostrzegał swym zwykłym, spokojnym tonem:

Gif akt!

– Baczność! – powtarzał stryj.

Po półgodzinnej takiej podróży, natrafiliśmy na dużą skałę wystającą ze ściany otworu kraterowego.

Hans potrząsnął silnie jednym końcem sznura: drugi spadł, zmiatając po drodze drobne kamyki i kawałki lawy, które jak deszcz lub grad spadały na nas, zasypując oczy.

Nachyliwszy się spojrzałem w głąb, lecz dna przepaści jeszcze nie było widać.

Lina została na nowo założoną i w pół godziny potem, znowu byliśmy o dwieście stóp niżej.

Nie wiem, czy najzapaleńszy nawet geolog miałby ochotę badać naturę gruntu, w czasie takiej jak nasza podróży. Ja anim myślał o tem i przyznam się, że wszystko mi tam było jedno, czy formacye te były plioceniczne, mioceniczne, czy eoceniczne, kredowe, jurasowe, tryasowe, permskie, węglowe, dewońskie, syluryjskie, lub pierwotne. Profesor jednak widać że robił spostrzeżenia, bo na jednym z przystanków rzekł do mnie:

– Im dalej się posuwam, tem więcej mam zaufania; układ tych pokładów wulkanicznych, coraz więcej usprawiedliwia teoryę uczonego Humphry Davy. Znajdujemy się obecnie w formacyi pierwotnej, w której dopełniło się działanie chemiczne kruszców, zapalonych przy zetknięciu się z wodą i powietrzem. Tak, stanowczo odrzucam hypotezę gorąca środkowego; a zresztą, niezadługo to zobaczymy.

Zawsze toż samo zakończenie. Nic nie odpowiedziałem, a milczenie moje wzięte było za przyzwolenie.

Po trzech godzinach podroży jeszcze nie mogłem dostrzedz dna czeluści. Gdym podniósł głowę do góry, ujrzałem otwór krateru coraz mniejszy; ściany coraz więcej ku sobie się pochylały, a przeto i zbliżały; ciemność ciągle się zwiększała.

W dalszej podróży zauważyłem, że kamienie oderwane od skał, z coraz głuchszym spadały oddźwiękiem i że już bliżej musiały dno przepaści napotykać.

Liczyłem starannie wszystkie nasze przystanki, a tym sposobem byłem w stanie obrachować i głębokość przebytą i czas na to potrzebny.

Czternaście już razy powtórzyło się zakładanie liny, następujące po sobie co pół godziny, co razem czyniło siedm godzin. A ponieważ na każdym przystanku zostawaliśmy przez kwadrans, wszystkiego więc razem byliśmy w tej dziwacznej podziemnej wędrówce, dziesięć i pół godziny; że zaś wyjechaliśmy o pierwszej, musiała więc w tej chwili być mniej więcej godzina jedenasta.

Co do głębokości, licząc po dwieście stóp na każdy przystanek, wynosiła ona dwa tysiące ośmset stóp.

W tej chwili głos przewodnika dał się słyszeć.

Halt! – zawołał on.

Zatrzymałem się właśnie wtedy, gdy miałem nogę oprzeć na głowie stryja.

– Przybyliśmy nareszcie – rzekł tenże.

– Gdzie? – zapytałem stając obok niego.

– Na dno krateru środkowego.

– I niema tu już innego wyjścia?

– Owszem, widzę tu jakiś rodzaj korytarzyka skręcającego na prawo, ale to jutro zbadamy; teraz trzeba się posilić i snem pokrzepić znużone ciało.

Nie zupełnie było ciemno; z rozwiązanego worka otrzymaliśmy żywność, a kamienie i odłamki lawy starczyły za najlepsze posłanie.

I gdy położywszy się na wznak otworzyłem oczy, przez tę rurę na trzy tysiące stóp długą, jakby przez olbrzymią lunetę, dostrzegłem jakiś punkcik jasny.

Była to gwiazda bez blasku, która według mego rachunku musiała być β małej Niedźwiedzicy.

Potem zasnąłem snem twardym i głębokim.