Rozdział XVIII Podróż do środka Ziemi
Rozdział XIX
Juliusz Verne
Rozdział XX

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1897 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Nazajutrz, to jest we wtorek o szóstej godzinie rano, puściliśmy się w dalszą podróż, ciągle postępując przez galeryę z lawy utworzoną i stanowiącą lekką pochyłość naturalną. O godz. 12-tej m. 17-cie, Hans się zatrzymał.

– Ah! – zawołał stryj, doszliśmy do końca komina.

– Obejrzałem się w około. Staliśmy w pośrodku dość obszernego placu, z którego przed nami rozchodziły się dwie drogi, obie ciemne i wązkie. Tu właśnie nowa nastręczyła się trudność, którą z nich wybrać.

Stryj nie chcąc okazać wahania ani na chwilę, wskazał ręką na wschód – i zaraz też w tym kierunku puściliśmy się w dalszą drogę.

Zresztą przyznać potrzeba, że stryj miał słuszność, bez namysłu wybierając pierwszą lepszą z tych dróg, bo też nie nastręczyła się żadna wskazówka, ten lub ów kierunek usprawiedliwiająca.

Lekką była pochyłość tej nowej galeryi, a kształt jej i budowa bardzo niejednostajne: nieraz napotykaliśmy rzęd łuków, jakby pomiędzy filarami jakiejś katedry gotyckiej: tu artyści średniowieczni czerpaćby mogli wyborne wzory tej architektury religijnej, której zasadą była głównie arkada.

O milę dalej musieliśmy nachylać się pod zwiesistemi sklepieniami w stylu romańskim, a grube filary wyrastające z całości, zdawały się uginać pod ich ciężarem. W innem znowu miejscu napotykaliśmy wązkie i nizkie przejścia, podobne do domków przez bobry budowanych, pod któremi przesuwać się było trzeba, prawie pełzając.

Stopień ciepła ciągle jeszcze był znośny. Mimowolnie jednak pomyślałem o wysokim stopniu gorąca, w chwili gdy lawy przez Sneffels wyrzucone, rozlewały się po tej, dziś tak spokojniej drodze; w myśli stanęły mi owe potoki płomienia i słupy gazów rozpalonych, wijące się po tej ciasnej przestrzeni.

– Tylko – pomyślałem sobie – żeby czasem staremu wulkanowi nie przyszła fantazya przypomnienia sobie dawnych swych wybryków.

Nie zwierzyłem się jednak z tych myśli profesorowi Lidenbrock, pewnym będąc, że on ich nie zrozumie i nie podzieli. Jedyną jego potrzebą było iść naprzód, w jakikolwiek bądź sposób i za jaką bądź cenę. Doprawdy, że wytrwałość jego i odwaga, godniejszego były warte ocenienia.

O szóstej wieczorem, bez wielkiego nawet utrudzenia, posunęliśmy się o dwie mile na południe, ale zaledwie o ćwierć mili w głąb ziemi.

Stryj zarządził odpoczynek; po lekkim posiłku zasnęliśmy smacznie.

Nasze przybory do snu, były bardzo proste; całą pościel stanowiła kołdra podróżna, w jaką się każdy z nas owijał skrzętnie. Nie mogliśmy się obawiać ani zimna, ani przerwania spoczynku natrętną jaką wizytą. Podróżnicy zapędzający się w głąb pustyń afrykańskich, lub dziewiczych lasów nowego świata, muszą wzajemnie czuwać nad sobą podczas snu; tutaj byliśmy najzupełniej spokojni i bezpieczni: nie groziły nam straszne bestye leśne, ani dzicy ludzie.

Nazajutrz wstaliśmy rzeźcy i ochoczy, gotowi do dalszej drogi. Tak samo jak wczoraj szliśmy wciąż po lawinie, nie mogąc nigdzie rozpoznać gruntu na jakim ona spoczywała. Tunel zamiast coraz bardziej zachodzić w ziemię, przeciwnie stawał się prawie poziomym. Zdawało mi się nawet, że widocznie kierował się ku powierzchni ziemi, a nawet położenie to około godziny dziesiątej stało się tak wyraźne, że zmęczony zupełnie, musiałem zwolnić kroku.

– Cóżto Axelu, ustajesz? – zapytał niecierpliwie profesor.

– Nie mam już siły kochany stryju.

– Jakto? po trzech godzinach spaceru, po drodze tak łatwej.

– Łatwej? być może, ale meczącej.

– Przecież ciągle tylko na dół schodzimy.

– Przeciwnie, zdaje mi że pod górę idziemy.

– Pod górę? – rzekł stryj, wzruszając ramionami.

– Bezwątpienia. Od pół godziny już przeszło, pochyłość zmniejsza się widocznie i jeśli tak dalej będzie, to niezawodnie powrócimy na grunt Islandyi.

Profesor poruszył głową, jak człowiek który nie chce być przekonanym. Chciałem dalej prowadzić rozmowę, lecz stryj nie odpowiedział mi i dał znak do wyruszenia w dalszą drogę. Na twarzy jego widocznym był gniew i silne rozdrażnienie.

Z odwagą i rezygnacyą wziąłem na plecy mój tłomoczek i jak mogłem podążałem, aby nie zostać w tyle; drżałem na samą myśl zabłąkania się w głębinach tego labiryntu.

Zresztą, chociaż droga pod górę była przykrzejszą, ale za to pocieszała mnie myśl, że tym sposobem zbliżamy się do powierzchni ziemi; każdy krok niemal usprawiedliwiał tę moją nadzieję.

O południu dostrzegłem widoczną zmianę w gatunku ścian galeryi: światło elektryczne nie z taką już mocą o nie się odbijało. Powłoka z lawiny coraz się stawała rzadszą, a za to skały częstsze; pokłady mas kamiennych więcej się pochylały, a często nawet, położenia ich były pionowe. Znajdowaliśmy się w epoce przejściowej, wśród zupełnie rozwiniętego peryodu syluryjskiego.

– Widoczną jest rzeczą – zawołałem – że osady wód uformowały w drugiej epoce owej iłołupki, wapienie i piaskowce; oddalamy się wciąż od mas granitowych.

Wszystkie te uwagi powinienem był dla siebie samego zachować; jednak nie mogłem się powstrzymać od wykrzykników, które stryj dosłyszawszy, zapytał:

– Axelu! co się z tobą dzieje?

– Patrz stryju – rzekłem wskazując mu niejednostajne następstwo pokładów piaskowca, wapienia i pierwsze wskazówki pokładów łupku glinianego.

– Więc cóż to ma znaczyć?

– Przyszliśmy do peryodu, w którym ukazały się pierwsze rośliny i pierwsze zwierzęta.

– Ah, tak sądzisz?

– Ależ sam się przekonaj stryju.

I to mówiąc przysunąłem lampę bliżej do ścian galeryi. Profesor ani słowa nie odpowiedział i szedł dalej w milczeniu.

Czy mnie zrozumiał – nie wiem. Może nie chciał się przyznać do błędu, że wybrał tunel wschodni, a może chciał koniecznie zbadać tę drogę aż do samego jej końca. W każdym jednak razie to było pewnem, że wyszliśmy już z lawin i że ta droga nie doprowadzi nas do ogniska krateru Sneffels.

Biłem się jeszcze z myślami czy sam nie jestem w błędzie, i zacząłem pilnie szukać śladów roślin pierwotnych. Niedługo szukając, bo na przestrzeni zaledwie stu kroków, napotkałem to czegom pragnął. Nogi moje przywykłe stąpać po twardej powłoce lawinowej, nagle poczuły grunt powstały ze szczątków roślin i muszli. Na ścianach dostrzegać się dawały wyraźne odciski paproci i widłaków (lycopodes). Profesor Lidenbrock nie chciał tego oglądać, i wciąż jednostainym krokiem postępował naprzód.

Było to zaślepienie, przechodzące wszelką granicę zdrowego rozsądku. Nie mogłem tego dokładnie zrozumieć. Podniosłem z ziemi doskonale przechowaną muszlę, należącą kiedyś do stworzenia mającego podobieństwo do dzisiejszego stonoga, a pokazując ją stryjowi, rzekłem:

– Proszę obejrzeć dobrze tę muszlę.

– Widzę – odpowiedział – jestto muszla jakiegoś skorupiaka, z zaginionego rodzaju trylobitów.

– Ale czy z niej nie wnosisz stryju?…

– Tego co ty wnioskujesz? – owszem i najzupełniej. Wyszliśmy z pokładów granitowych i drogi lawinowej. Może być że się omyliłem, ale do pomyłki nie przyznam się prędzej, aż gdy dojdziemy do końca tej galeryi.

– Masz stryju zupełną słuszność, i ja sam zgodziłbym się na to bez wahania, gdyby nam nie groziło coraz większe niebezpieczeństwo…

– Jakie?

– Braku wody.

– To będziemy oszczędniejsi w zaspokajaniu pragnienia.