Rozdział XXX Podróż do środka Ziemi
Rozdział XXXI
Juliusz Verne
Rozdział XXXII

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1897 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Nazajutrz obudziłem się zdrów zupełnie. Sadząc, że kąpiel może mi być potrzebną, zanurzyłem się na kilka minut w wodach tego morza Śródziemnego, bo zdaje mi się, że ta nazwa najwłaściwiej mu się należała.

Powróciłem na śniadanie z wybornym apetytem. Hans był naszym kucharzem, miał ogień i wodę do rozporządzenia, mógł przeto urozmaicić trochę jednostajność codziennego naszego pożywienia. Na deser podał nam parę filiżanek kawy; wyznam, że nigdy mi tak jeszcze nie smakował ten napój wyborny.

– Teraz – rzekł stryj – nadchodzi czas przypływu morza: korzystajmy ze sposobności, aby zbadać dobrze to zjawisko.

– Jakto stryju, przypływ morza, powiadasz?

– Tak jest, bezwątpienia.

– Czyżby i tu czuć się dawał wpływ słońca i księżyca?

– Dla czegóżby nie? Czyż wszystkie ciała w ogóle nie ulegają powszedniej sile przyciągania? Nie widzę powodu, dla któregoby ta masa wody wyjęta być miała z pod prawa ogólnego i dla tego też, pomimo ciśnienia atmosferycznego, jakie ma miejsce na powierzchni tego oceanu, zobaczysz zaraz, że równie jak Atlantyk może on podnieść i wylać swe wody.

W tej chwili zjawisko przypływu rozpoczęło się; gdym na to zwrócił uwagę profesora, ten mi odpowiedział:

– Uważaj dobrze Axelu: po tym szerokim pasie piany możesz widzieć, że ocean wznosi się na wysokość około dziesięciu stóp.

– Ah! jakież to cudowne!

– To tylko naturalne.

– Mów co chcesz stryju, ale to mi się wydaje tak nadzwyczajnem. że zaledwie śmiem wierzyć oczom moim. Któżby dał wiarę, że w środku skorupy ziemskiej można znaleść ocean prawdziwy, z przypływami odpływami, wiatrami, nawałnicami i t. d.

– Dla czegóżby nie? czyż się sprzeciwia temu jaka przyczyna fizyczna?

– Zapewne, żadna… ale to wtedy dopiero, gdy odstąpimy od mniemania o cieple wewnętrznem.

– Dotąd jednak wszystko usprawiedliwia teorye Humphry Davy.

– A co więcej, przekonywamy się o istnieniu świata podziemnego.

– Któremu brak tylko mieszkańców.

– To jeszcze pytanie, czy w tych wodach nie przebywają nieznane jakie gatunki ryb lub zwierząt.

– Dotąd jednak nic jeszcze nie napotkaliśmy.

– Możemy sobie zrobić wędkę, a zobaczymy czy haczyk będzie tu tak poszukiwanym jak w morzach podsłonecznych.

– Spróbujmy Axelu! trzeba zbadać wszystkie tajemnice tego nowego świata.

– Lecz dotąd nie zapytałem cię stryju, gdzie jesteśmy; a narzędzia twoje muszą ci to dokładnie wskazywać.

– Poziomo biorąc, o trzysta piędziesiąt mil od Islandyi.

– Czy rzeczywiście tyle?

– Jestem pewny, że nie mylę się nawet o pięćset sążni.

– A bussola ciągle wskazuje południo-wschód?

– Tak, ze zboczeniem na zachód o dziewiętnaście stopni i czterdzieści dwie minut, zupełnie jak na powierzchni ziemi. Co do pochylenia igły, zauważyłem jeszcze jeden ciekawy fakt, który obserwuję z największą bacznością.

– A jakiż to mianowicie?

– Ten, że igiełka zamiast nachylać się ku biegunowi, jak to czyni na półkuli północnej, tu przeciwnie, podnosi się.

– Z tego wnosić wypada, że punkt przyciągania magnetycznego znajduje się pomiędzy powierzchnią kuli ziemskiej i miejscem do któregośmy doszli.

– Tak jest i zdaje się być do prawdy podobnem, że gdybyśmy przybyli w okolice biegunowe, pod ów siedemdziesiąty stopień, gdzie James Ross odkrył biegun magnetyczny, igiełka niezawodnie stanęłaby prostopadle. Więc widać, że w nie tak zbyt wielkiej głębokości znajduje się ów tajemniczy punkt przyciągania.

– Rzeczywiście, jest to fakt obcy jeszcze dla nauki.

– Nauka moje dziecię, przepełniona jest błędami, ale takiemi które nie żal popełniać, bo one zwolna prowadzą do poznania prawdy.

– A w jakiejże jesteśmy głębokości?

– Trzydzieści pięć mil pod ziemią.

– Tak więc – mówiłem patrząc na mappę, górzysta część Szkocyi znajduje się nad nami i w tem właśnie miejscu góry Grampian do znacznej wysokości wznoszą swe śniegiem okryte wierzchołki.

– Tak jest – odrzekł profesor z uśmiechem – ciężar to trochę za duży do dźwigania, ależ sklepienie jest mocne; wielki architekt świata z dobrego je zbudował materyału, i nigdyby mu człowiek nie zdołał nadać takiej lekkości, mocy i symetryi. Czemże są łuki mostów i kolumnady katedr, w obec tej nawy o trzymilowym promieniu, której nie mogą uszkodzić najbardziej nawet rozwścieczone żywioły?

– Oh! nie obawiam się. aby mi niebo miało spaść na głowę; bardziej w tej chwili myślę, jakie są nadal twe zamiary stryju. Czy nie masz projektu powrócić na powierzchnię kuli ziemskiej.

– Powrócić? A to mi się podoba! ja miałbym wracać, gdy wszystko dotąd idzie nam jak z płatka?…

– Jednakże nie mam doprawdy wyobrażenia o tem, jakim sposobem przedostaniemy się przez tę ogromną przestrzeń wody.

– Ja też nie myślę rzucać się w nią głową na dół. Wiadomo przecie, że największe oceany są właściwie tylko jeziorami, bo otacza je ze wszech stron ziemia; i nasze tedy morze musi mieć swoje granitowe krańce!

– To nie ulega najmniejszej wątpliwości.

– Otóż mam nadzieję, że na przeciwnym brzegu znajdziemy nową jaką drogę.

– A jaka, według twego zdania stryju, może być długość tego oceanu?

– Najwięcej trzydzieści do czterdziestu mil. Dla tego też nie mamy czasu do stracenia i jutro zaraz puszczamy się na morze.

Mimowolnie zacząłem wzrokiem szukać statku, któryby nas przeniósł na ten brzeg przeciwny, a nie widząc go zapytałem stryja, jakim sposobem drogę tę odbędziemy.

– Na tratwie mój chłopcze, na dobrej i mocnej tratwie.

– Na tratwie? ależ zkąd jej weźniemy, bo nie widzę…

– Nie widzisz Axelu, to prawda, ale gdybyś chciał nadstawić ucha, to posłyszałbyś…

– Posłyszałbym?

– Uderzenia młotka, z którychbyś się dowiedział, że Hans jest już przy robocie.

– Jakto, buduje tratwę?

– Nie inaczej.

– I już pościnał na to drzewa.

– Chodź, sam zobaczysz go pracującego.

O kwandrans drogi od nas, z drugiej strony przylądka formującego port naturalny, spostrzegłem Hansa szczerze zajętego pracą. Z niemałem zadziwieniem ujrzałem na ziemi już do połowy związane tratwę z belek jakiegoś szczególnego, nieznanego mi drzewa; a przytem na piasku tyle rozrzuconych przyborów, że doprawdy byłoby z czego zbudować całą marynarkę.

– Mój stryju – zapytałem – jakieto drzewo?

– Jest tu jodła, sosna, brzoza i wszystkie gatunki iglastych drzew Północy, skamieniałych pod wpływem wody morskiej.

– Czy być może?

– To jest właśnie co nazywają surtarbrandur, czyli drzewo skamieniałe.

– Ależ w takim razie musi ono jak lignity posiadać twardość kamienia, a przeto nie może pływać po wodzie.

– I to się zdarza niekiedy; niektóre z tych drzew zamieniły się w prawdziwe antracyty, lecz inne zato, jak te oto naprzykład, w części dopiero uległy przekształceniu się w skamieniałość. Patrz – mówił rzucając na wodę spory kawał drzewa, które zniknąwszy na chwilę, wypłynęło wkrótce i pływało swobodnie po przezroczystej powierzchni morza – czy jesteś już przekonanym?

– Tak, jestem nadewszystko przekonanym, że to jest trudne do uwierzenia.

Nazajutrz wieczorem, dzięki zręczności naszego przewodnika, tratwa w zupełności byk wykończona.; miała ona dziesięć stóp długości a pięć szerokości. Belki związane mocnemi sznurami, stanowiły pewną i bezpieczną powierzchnię, a na wodę spuszczony ten statek improwizowany, swobodnie i poważnie kołysał się na zwierciadlanem przezroczu morza Lidenbrock.