Rozdział XXXVIII Podróż do środka Ziemi
Rozdział XXXIX
Juliusz Verne
Rozdział XL

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1897 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Następny dzień 27-my sierpnia, stanowi ważną i pamiętną datę w naszej podróży podziemnej. Dziś jeszcze dreszcz mnie przejmuje i serce mocniej mi bije, gdy pomyślę o tym wypadku. Od tej chwili rozum nasz, zdanie i wola, żadnego już nie miały znaczenia, ani wpływu na bieg wypadków; staliśmy się igraszką fenomenów ziemi.

O szóstej godzinie byliśmy już na nogach. Zbliżał się czas otworzenia sobie przejścia przez skorupę granitową.

Dobijałem się o zaszczyt podłożenia pod minę ognia własną ręką. Następnie miałem połączyć się z mymi towarzyszami na tratwie, i wypłynąć na pełne morze, celem uniknienia wszelkiego niebezpieczeństwa wybuchu, który mógł się nieograniczyć na samem tylko wnętrzu galeryi.

Knot mógł się palić przez dziesięć minut, zanimby ogień doszedł do prochu. Miałem więc dość czasu do powrotu na tratwę.

Nie bez wzruszenia gotowałem się do mojej ważnej roli.

Po krótkim posiłku, stryj z przewodnikiem weszli na statek; ja sam zostałem na brzegu, trzymając w ręku lampę, mającą mi posłużyć do zapalenia knota.

– Tylko moje dziecię, biegnij zaraz do nas.

– Bądź spokojnym stryju, dobrze się uwinę.

Zwróciłem kroki ku otworowi galeryi, otworzyłem latarnię i pochwyciłem koniec knota. Profesor trzymał chronometr w ręku.

– Czyś gotów? – zapytał.

– Gotów! – odpowiedziałem.

– A więc do dzieła! Zapalaj!

Przytknąłem knot do ognia, a gdy ten szybko palić się zaczął, co sił biegłem do naszej tratwy, która po wejściu mojem natychmiast odbiła od brzegu i jednem silnem odepchnięciem od lądu, wysunęła się o jakie dwadzieścia sążni na wodę.

Była to chwila trudna do opisania. Profesor pilnie śledził okiem skazówkę chronometru.

– Jeszcze pięć minut – rzekł – Jeszcze cztery. Jeszcze trzy.

Czułem że pulsa biją mi gwałtownie.

– Jeszcze dwie. Jedna!… Zapadnij się góro granitowa!

Co się dalej stało? – Nie wiem! zdaje mi się nawet że nie słyszałem żadnego huku! Lecz nagle w oczach moich zmieniła się forma skał, rozsuniętych jak lekka zasłona; dostrzegłem jakąś przepaść niezmierzoną, w którą wzburzony ocean zaczął wlewać się z szumem gwałtownym.

Statek nasz podskakiwał jak piłka ręka chłopięcia rzucona. Wszyscy trzej przewróciliśmy się na tratwę, światło znikło – ponura noc ze wszech stron nas otoczyła. Czułem że tratwie naszej zaczyna brakować stałego oparcia, jakby za chwilę zatonąć miała. Chciałem mówić do stryja, lecz szum bałwanów nie dopuszczał do niego słów moich.

Pomimo ciemności, hałasu, zdziwienia i wzruszenia, zrozumiałem co zaszło.

Poza skałą wysadzoną, była przepaść. Eksplozya spowodowała trzęsienie ziemi w tym gruncie poprzerzynanym licznemi rozpadlinami; straszna przepaść otwarła się przed nami, a morze w potok zmienione, ciągnęło nas tam gwałtownie!

Straszne groziło nam niebezpieczeństwo. Tak przeszła godzina, i druga – i niewiem wiele już czasu. Skupieni trzymaliśmy się wzajem za ręce, aby nie zostać w morze wyrzuconymi, tem więcej, że tratwa i często i gwałtownie o ściany skał uderzała. Zauważyłem jednak, że galerya widocznie stawała się coraz szersza, i to mnie wprowadziło na domysł, że tą drogą musiał przechodzić Saknussem, a my tylko przez nieostrożność pociągnęliśmy za sobą całe morze.

Byłyto, rozumie się, domysły jedynie. Tymczasem woda niosła nas z gwałtownością niesłychaną, a sądząc z siły wiatru twarz mi siekącego, mniemam, że szybkość naszego biegu przewyższała prędkość najbardziej rozpędzonych pociągów. W takich warunkach niepodobna było myśleć o zapaleniu pochodni, a ostatni nasz przyrząd elektryczny zepsuł się w chwili eksplozyi.

Nagle, z wielkiem zadziwieniem ujrzałem jasne światło, padające wprost na spokojną twarz Hansa. Zręczny Islandczyk zdołał zapalić latarnię, a choć światełko jej słabo migotało, zawsze jednak rozjaśniało nieco straszne te ciemności,

Nie omyliłem się w przypuszczeniu, że galerya była szeroką. Małe nasze światełko nie pozwalało widzieć na raz obu jej ścian. Spadek unoszącej nas wody był tak wielkim prawie, jak w największych kaskadach Ameryki. Nieraz zdarzało się, że tratwa wirem porwana, pędziła kręcąc się z nami wokoło, ale to z taką gwałtownością, że występy skał migały nam się tylko przed oczami. Jestem pewny, że płynęliśmy najmniej po trzydzieści mil na godzinę.

Usiadłem wraz ze stryjem u spodu złamanego podczas burzy masztu. Odwróciliśmy się twarzą od wiatru, obawiając się, aby nas nie udusiła gwałtowność pędu, żadną siłą ludzką niepohamowanego.

Tak długie upływały godziny, i dopiero wypadek niespodziany zmienił nasze położenie:

Chcąc uporządkować nasz ładunek, spostrzegłem że brakowało bardzo wielu przedmiotów, które znikły w chwili eksplozyi, gdy statek nasz zupełnie się przechylił. Starałem się poznać zapasy jakie jeszcze mamy do rozporządzenia, i z latarnią w ręku rozpocząłem ścisły przegląd rzeczy oszczędzonych przez burzę, Z narzędzi pozostała nam busola i chronometr. Sznurów i lin mieliśmy tyle tylko, ile ich było okręconych przy spodzie masztu; zresztą wszystko zatonęło, wszystko… nawet cały zapas żywności.

Przeszukałem troskliwie wszystkie szpary i szczeliny, lecz cała ta rewizya doprowadziła mnie jedynie do znalezienia niewielkiego kawałka suchego mięsa i kilku sucharów.

Z osłupieniem patrzyłem na mych towarzyszy, nie mogąc pojąć, nie chcąc dać wiary tej okropnej prawdzie. Lecz jakże śmieszne było troszczenie się moje o żywność w tej chwili, gdy niepewni byliśmy życia i nieświadomi losów naszych? I czegóż obawiać się męczarni głodu, gdy śmierć pod tylu innemi kształtami groziła nam na każdym kroku? A czyż mielibyśmy czas umrzeć z głodu?

Jednakże, przez niewytłomaczone dziwactwo wyobraźni, zapomniałem o strasznem niebezpieczeństwie teraźniejszości, myśląc o grożących nam okropnościach głodu. Zresztą, pomyślałem, może zdołamy ujść przed wściekłością rozhukanego żywiołu i wrócić na powierzchnię kuli ziemskiej. Ale jak? – nie wiem. Gdzie? – mniejsza o to. Jedna szansa na tysiąc, jest zawsze szansą – gdy tymczem śmierć z głodu, wszelkich nas od razu pozbawia nadziei.

Już miałem na myśli powiedzieć wszystko stryjowi, przedstawić mu całą okropność grożącego nam niebezpieczeństwa, dokładnie obliczyć niedługie już dni naszego życia – lecz powstrzymałem się: żal mi było burzyć na nowo tę zimną krew, jaką dotąd zachowywał.

W tej chwili właśnie, światełko naszej latarni chwiać się coraz więcej poczęło i nareszcie zagasło zupełnie. Znowu zostaliśmy w zupełnej ciemności, o rozproszeniu której już i myśleć nawet nie było można. Mieliśmy jeszcze wprawdzie pochodnie, lecz ta nie mogłaby się palić przy tak silnym wietrze. Zimno mi się zrobiło… i jak dziecię, zamknąłem oczy, aby nie widzieć ciemności.

Po dość długim przeciągu czasu, podwoiła się szybkość naszego biegu. Poznałem to po odbijaniu się powietrza na mojej twarzy. Spadek wody stawał się coraz gwałtowniejszy, tak, że już prawie przestaliśmy sunąć po powierzchni oceanu, a za to lecieliśmy jakby spadając pionowo do przepaści. Stryj z Hansem silnie trzymali mnie, abym nie wpadł w morze.

Wtem, po pewnym przeciągu czasu uczułem jakby uderzenie silne; tratwa nasza nie dotknęła żadnego przedmiotu twardego, lecz nagle się zatrzymała. Ogromny słup wody raptownie spadł na jej powierzchnię, zalewając nas obficie. Tchu mi brakować zaczęło – myślałem że tonę.

Jednakże potop ten nie trwał długo. W kilka sekund potem uczułem się na wolnem powietrzu, którem odetchnąłem całemi piersiami: Stryj i przewodnik ściskali mi ręce, tratwa niosła nas dalej!…