Podróż na wschód Azyi/10 stycznia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż na wschód Azyi |
Podtytuł | 1888-1889 |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Prawdziwa to pańszczyzna pisać choćby nawet taki dzienniczek, gdy musisz wśród dnia nalatać się niemało, zwiedzać piękności miasta, ogrody, oddawać wizyty, skupować co się da z ciekawości, wybierać fotografie, ba! nawet na dobitek pisać i odpisywać sprawozdanie do ministerstwa spraw zagranicznych boć mam charakter attaché ad honores nie od parady. Przytem proszę nie zapominać, że temperatura fatalnie wysoka!
Wczoraj nareszcie zwiedzić mogliśmy pałac królewski i wspaniałą świątynię Wat-Pra-Khao. Zaczynamy od muzeum narodowego, na wzór europejski przez obecnego króla stworzonego. Nagromadzono tu, co i jak się dało. Piękne okazy rajskich ptaków, słoni i krokodylów, cudnych motyli, obok wielkiego zbioru minerałów, drogich kruszców i kamieni, szafirów, rubinów i szmaragdów, w które ten kraj, zwłaszcza cześć jego północna, podobnie jak Birma, obfituje. Są tu wyroby ze srebra i złota, wyroby tkackie, pyszne tkaniny złote i srebrne. Jest stara porcelana i majoliki; niektóre wcale piękne, niezmiernie dziś rzadkie, bo ich już nie wyrabiają od czasu, jak Chińczycy zalali kraj swymi tańszymi, a do gustu krajowego zastosowanymi produktami. Wreszcie misternie wyrabiane w drzewie, kości lub kruszcu modele używanych w kraju czółen i czółenek, modele domostw pływających; arcyciekawie przedstawione walki Buddy i Siwy z książęciem ciemności; dalej nieudałe, bo nowoczesne próby wykładania perłową macicą w hebanie. Tam błyszczy się zdala, bo główne miejsce zajmuje, charakterystyczne znamię XIX. w., istny arsenał miniaturowych armat, moździeży, strzelb, karabinów: to dary rozmaitych europejskich dworów. Widocznie w chwili organizowania armii swojej, chciał król Czulalonkorn pokazać swoim jenerałom, jak oni i ich podkomendni powinniby wyglądać; dlatego całą wielką szafę, najporządniej z całego muzeum utrzymaną, zapchano figurkami z drzewa, przedstawiającemi rozmaitych żołnierzy armii narodowej w pełnym galowym mundurze. Nietylko jednak chciał król pokazać, jak wojak syamski ma wyglądać w pokoju i na placu parady; całe bitwy i ewolucye odtworzył z takich figurek. Kończymy zwiedzanie muzeum, admirując zbiór monet syamskich od najdawniejszych aż do dzisiejszych czasów. Dawniej moneta przybierała tu najrozmaitsze formy, bo nawet formę srebrnej kuli. Dzisiaj zastosowano się do zwyczaju reszty świata. Tekal jest jednostką monetarną, równa się mniej więcej dolarowi. Wybicie tej srebrnej monety wzięły na siebie Niemcy: srebra dostarczał skarb syamski. Złe języki twierdzą, że tekal, powróciwszy do Syamu z Europy, stracił dużo ze swej wartości; wiele owego, na monetę przeznaczonego srebra, miało ugrzęznąć w kieszeniach uczynnych przyjaciół.
Z muzeum wyszliśmy na piękną łączkę, gdzie zaprezentowano nam trzy święte słonie, tak zw. białe. Jak wiadomo, biały słoń, albinos, jak wogóle albinosy wszystkich gatunków zwierząt, uważane są w Syamie za królów swego gatunku. Owa władza albinosów nad zwykłymi śmiertelnikami w każdej grupie zwierząt, została im rzekomo nadana przez króla zwierząt Radjasa. Legenda twierdzi, że pies, chytry a przemyślny, chcąc się pozbyć niewygodnego a absolutnego pana, którym był Radjas, zaprowadził go nad brzeg krzyształowego strumyka, płynącego u stóp góry, na której Radjas wraz z małżonką i dziećmi przemieszkiwał. Tu pies wskazał w zwierciadle krynicznem odbijający się wierny portret jego królewskiej mości. Radjas, zobaczywszy swe odbicie, w przekonaniu, że to rywal, ryknął straszliwie i rzucił się z wściekłością w przepaść; jak gdyby jednak przeczuwając swój bliski zgon, nim skoczył, mianował albinosów swymi następcami, wice-królami nad zwykłą bracią. Zaciekłość swą przypłacił wielki władca fauny roztrzaskaniem czaszki o skałę na dnie wody! Królowa-wdowa, klnąc i rycząc tak strasznie, że drzewa schły od strachu, porwała swe dzieci i uwiodła w głęboką a daleką puszczę, gdzie schowana nazawsze przed okiem ludzkiem, żyje dotychczas. Raz tylko niebaczny człowiek, odkrywszy miejsce schowania królowej zwierząt, postanowił ją stamtąd wypłoszyć i upolować. Wówczas wydała ona znowu ryk ów straszny, a od ryku tego popękały bębenki w uszach nieszczęsnego śmiałka, który martwy upadł na ziemię, a duszę jego porwał Hanuman, książę ciemności.
Stąd poszła cześć okazywana białemu słoniowi. Każdy król syamski stara się koniecznie dostać białego słonia; znalezienie go bowiem jest dowodem przychylności bogów. To też za każdem nowem panowaniem, cały Syam szuka i poluje na słonia albinosa. Kto go odnajdzie i sprowadzi żywego, ten zapewnił sobie los na całe życie, bo hojność monarsza nie zna granic w tych razach. Obecny król, który zdaje się być we wszystkiem od Buddy w sposób szczególnie łaskawy traktowany, ma aż trzy białe słonie. Niech tylko sobie nikt nie wystawia istotnie białego słonia! O białości tu mowy niema zupełnie. Najbystrzejsze oko nie jest w stanie nic białego na tym słoniu odkryć. Widzieliśmy trzy: wszystkie trzy były zupełnie koloru zwykłego słonia, z tą różnicą, że oko jest białe, tj. blado-niebieskawe, jaśniejsze niż zwykle, i że na grzbiecie i około głowy słonie te są nieco jaśniejsze, maja jakby plamy koloru cielistego. Najstarszy z tych białych słoni liczy, jak mówią, lat 125, wysokości ma 11 stóp angielskich; kolos to niewidziany, ma przepyszne kły, tak długie, że z przodu się krzyżują; jest najbardziej czczony, a bardzo zły. Ten ma istotnie uszy zupełnie cielistego koloru. Ale nie trzeba zapominać, że służba stajenna królewska posiada cały arsenał środków, by skórę słonia białego, u zwykłych słoni nigdy nie mytą, wymywać i nadawać jej nieco jaśniejszy od zwykłego kolor.
Po tych trzech niby białych kolosach, z których najbielszy najbardziej na nasz widok ryczeć i trąbą ku nam istotnie groźnie wymachiwać począł, wyprowadzono największego wzrostem słonia Syamu. Maści zupełnie prawie czarnej, miał przeszło 12 stóp. Wyznaję, że stąd niechętnie odchodziliśmy; podczas wyprowadzenia tych słoni, zawiązała się ciekawa rozmowa: Syamczycy widocznie lubiący te stworzenia, a przytem cieszący się bardzo z naszej rzetelnej admiracyi, a niemniej z naszego strachu przed trąbą i rykiem tych bestyi — Syamczycy na chwilę zapomnieli o swej zwykle znudzonej facyacie, ożywili się — i było to bardzo ciekawe. Dobrze nam tam było, bo jakieś instynkta łowiecko-sportsmeńskie zadrgały podobnie w naszych sercach; zrozumieliśmy się, mimo że im po syamsku, a mnie po polsku fantazya jakieś dziwne, dalekie, mgliste, ale wielce czarowne obrazy przed oczyma snuła. Zamyśliliśmy się wszyscy, zapatrzeni na te pyszne bestye; po dobrej dopiero chwili ruszyliśmy zwiedzać dalszą część pałacu królewskiego.
Po drodze do pałacu musimy przejść, a więc i obejrzeć, dzieło najnowsze, i jak twierdzą miejscowi, najwspanialsze w stolicy: to ów Wat-Pra-Khao. Budować zaczęto ten istny las świątyń, praczedyj, pawilonów, wież, jeszcze w roku 1782, dokończył budowy w sto lat później, bo w roku 1882, król Czulalonkorn. Poddani poczytują mu to dzieło za największą wobec Boga i ludzi zasługę. Według opinii publicznej, owe niezwykłe łaski Buddy tem dziełem pozyskał sobie Czulalonkorn; Budda bowiem lubi, by mu świątynie stawiano. O ile pomnę, dzisiejszy Wat-Pra-Khao jest odtworzeniem podobnej świątyni, która niegdyś w Ajutii, dawnej stolicy, istniała. Wystawiono ją raz dlatego, że każdy władca wogóle stara się wybudować choć jeden przybytek bogom; a potem, bo tu postanowiono umieścić słynną statuetkę Buddy, rzekomo wielu cudami słynącą, pochodzącą z jakichś czasów dawniejszych jeszcze od przedhistorycznych, a wykonaną z kryształu i szmaragdu; ciało jest kryształowe, draperya i ozdoby szmaragdowe. Wysokości ta figurka może mieć 11/2 stopy; czy piękna jest, nie wiem, bo tak wysoko stoi, tak otoczona wazonami, kwiatami lotusu, kadzidłami — zresztą, jak zawsze, taka panuje we wnętrzu świątyni tajemniczo-uroczysta ciemność, że trudno bardzo dokładnie się przyglądać wyobrażeniu bóstwa, choćby nawet przyzwoitość i wzgląd na oprowadzających nas bonzów na to pozwalały.
Dziedziniec, a raczej dziedzińce świątyni, jej zewnętrzna forma, jak zawsze w Syamie, najpiękniejsze, najbardziej błyszczące, zdobne w tysiączne sposoby. Bruk i tu, jak w pałacu, prześliczny. Wkoło głównej świątyni, cały znowu odtworzony kosmos; w malutkich niby ogródkach, na malutkich skałach, pasą się malutkie zwierzątka, chodzą malutcy ludzie, stoją malutkie świątynie. U wejścia do samego atrium, gdy w innych świątyniach stały smoki lub konie, tu bronzowe sówki misternej roboty na kolumnach niewysokich siedzą.
Złota tu nie żałowano. Praczedya główna, zdala oko ciągnąca, choć kształtem mniej elegancka od innych, bogactwem zewnętrznem imponuje; od dołu do góry cała okryta mozaiką szklaną i złotą. Odrzwia znowu hebanowe, wykładane perłową macicą, bardzo kosztowne i kunsztowne — ale robota nowożytna. Niestety, i w Syamie nowożytni nie mają takiej jak starożytni cierpliwości, ani tak lekkiej jak tamci ręki. Wykładania te mniej cienkie, mniej delikatne jak stare. W kompozycyi brak tej naiwnej, ślicznej prostoty dawnych dzieł; ni porównać tych odrzwi do owych, któreśmy w Wat-Poh podziwiali, lub do wykładań perłową macicą na stopach śpiącego Buddy.
Posadzka w głównej świątyni cała składana z płaskorzeźbionych w deseń płyt mosiężnych. W praczedyi, gdzie się istotnie przechowują rzekome relikwie Buddy, wkoło jakby tumulusu pokrywającego świętość, cała posadzka przykryta matą z szczerosrebrnego drutu plecioną. Ściany przedstawiają rozmaite duchy niebiańskie, niby aniołów, adorujących nieustannie śmiertelne wielkiego proroka szczątki. W jednym z takich pawilonów — już nie pomnę w którym — przechowują się starodawne, sanskrytem i syamskim, pewnie i tybetańskim językiem pisane biblie. Samych ksiąg świętych nam nie pokazują — ale mniejsza o to; najpiękniejszy i najciekawszy, to właśnie ich schowek: pyszna, staroświecka szafa, w formie ośmiokąta, ze wszech stron zamknięta, cała z hebanu, najpyszniej wykładana perłową macicą. Ta technika wykładania w drucie perłową macicą, musi chyba być jednym z najstarodawniejszych sposobów ornamentacyi, bo u najpierwotniejszych ludów się znajduje; jak niemniej i u ludów, które lat temu setki, w cywilizacyi swej stanęły i już naprzód nigdy nie poszły.
Tak pięknych, jak staro-syamskie okazy wykładania perłową macicą, nigdzie, ani w Korei, ani w Chinach, ani nawet w Japonii nie widziałem. Trudno, bo nawet niesposób wdawać się w opis całej świątyni, boć to istne morze, las pawilonów. Każdy prawie w szczegółach inny, a wszystkie oryginalne i przepyszne, choć niekoniecznie ładne. Istny to ogród, gdzie dziesiątki praczedyj wyrosły, każda lśniąca, błyszcząca, barwna, każda mniej więcej inną wzorzystą mozaiką porcelanową lub fajansową od dołu do góry pokryta. System bowiem syamski budowania, obliczony więcej na efekt niż na trwałość, nie zna bynajmniej palonej cegły. Wszystko jest z niepalonych, tylko na słońcu lekko suszonych cegieł, formalnie najpierw lepione, a dopiero na ten tułów, istnie z błota sklejony, przylepiają zewnętrzną, fajansową lub inną ornamentacyę. Proceder nader prosty, ale bardzo zmyślny, bo jakżeby inaczej te tafelki, te kwiatki, te talerzyki, których tysiące na taką mozaikę się składa, jakżeby się one trzymać mogły?
Formalnie oszołomieni tem mnóstwem ornamentów, tą grą krzykliwych barw, a może najbardziej nieustannem wytężeniem uwagi, przy temperaturze bajecznej, bo już południe było niedaleko, przechodzimy z świątyni do pałacu, tuż obok leżącego. Prawie miło było znaleść się znowu na wolnem, świeższem nieco powietrzu, wśród zieloności ogrodu pałacowego. Wat-Pra-Hhao, niech mi daruje Jego Królewska Mość i jego architekci, nie godzien starych świątyń. Wszystko tu bogatsze, świeższe, bardziej błyszczące, bo złota nie żałowano – ale ani materyał taki dobry, jak u starych, ani robota tak delikatna, ani kompozycya tak prosta, a jednak tak śliczna. Figuralne przedstawienia, podobniejsze nibyto do natury, bardziej realnie traktowane niż stare; cóż, kiedy tamte nawet w swej niezgrabności tyle mają prostodusznego wdzięku.
Tyle o świątyni. Dłużej pisać ni chcę ni mogę; dłużej pisząc, trzebaby studyów wieloletnich i całych tomów, a na to nie mam ani zdolności, ani czasu, ani wiedzy nie posiadam. Kiedyś ktoś o tem napisze, bo napisać warto; wszakże to obok japońskiego i chińskiego trzeci, zupełnie odrębny styl.
W pałacu zaczynamy od biblioteki. Chciano się popisać przed Europejczykami – europejskiemi książkami. Liczy ona około 300 książek, same prawie angielskie; są i znakomite dzieła, ale zdaje mi się, że ich nigdy nikt nie czytuje.
Wychodzimy na dziedziniec, który mi idącemu na audyencyę tak niesłychanie zaimpononował. Jest też on istotnie imponujący. Brukowany, nie jak myślałem, marmurem, ale płytami kamiennemi, pięknie i równo ułożonemi. Środkiem i po bokach gazoniki na podmurowaniu, z cegły czerwonej białym kamieniem obrąbionej, a kąty gazoników, w najdziwaczniejsze formy wyciętych, zdobne w ogromne, murowane z takiej samej cegły i kamienia wazony, a w nich najrozmaitsze, wszystkie sposobem chińskim w dziwaczne figury przystrzygane drzewa. Dziedziniec naprzeciw głównego wejścia zamknięty jest frontem pałacu. Mieszanina stylów tu wprost niepojęta; bo dół pańsko-europejski, góra: styl amerykańsko-hotelowy, a dach: najczystszy styl syamski. Wszystko razem jednak, jako tło owych misternie przystrzyżonych drzewek, w bezpośredniem sąsiedztwie całego rzędu w czysto syamskim stylu trzymanych rozlicznych pawilonów i pawiloników, przy portalu zdobnym w dwie kolosalne statuy bogato złoconych słoni – wszystko to razem robi ogromne wrażenie. Wewnątrz, jak już powiedziałem przed paru dniami, urządzenie europejskie; proporcye pańskie, barwy dobrane z gustem, tylko materyał okropny wszędzie, czysta pacotille.
W jednym z salonów, galerya biustów gipsowych, na czarno malowanych, wszystkich monarchów Europy (cesarzowa Eugenia obok marszałka Mac-Mahona, car Aleksander II. obok królowej Wiktoryi). Sala audyencyonalna dla Europejczyków nie piękna, lecz dość okazała; naprzeciw wejścia tron, na trzech ścianach pozostałych obrazy olejne, przedstawiające poselstwa syamskie, korzące się raz przed Napoleonem III., drugi raz przed królową Wiktoryą i. t. d. Dlaczego je tu umieszczono, nie rozumiem. Wytłomaczyć sobie to tem chyba można, że Syamczyków temat obrazu europejskiego nic zupełnie nie obchodzi, nie rozumieją go, tak jak my ich obrazów nie rozumiemy, i zapewne nie chcą rozumieć. W jednej ze świątyń tutejszych, nad obrazami, przedstawiającymi życie ziemskie Buddy, a rozmieszczonymi zupełnie jak nasze stacye, wzdłuż ścian świątyni, widziałem obraz jeden, przedstawiający Napoleona I., odpływającego na Św. Helenę i żegnającego się z przyjaciółmi; drugi zaś — ktoby uwierzył! — Pana Jezusa, wskrzeszającego Łazarza! Jako ornamentykę ołtarza, u którego szczytu siedzi Budda, co chwila spotyka się jakąś lichą kopię Psychy, jakąś Wenus lub Marsa gipsowego — świętemu wszystko święte.
Swoich wasalów przyjmuje król naturalnie w osobnej sali audyencyonalnej. Tam miejsce, gdzie stoi tron, kolumnadą i złocistą kotarą odgraniczone od reszty sali. Gdy się wasale zbiorą, wówczas odsłania się nagle kotara, a zdumione oczy przerażonych już i tak wasalów (bo ich tu zwykle albo z ostatniego szeląga obdzierają, albo poprostu głowę z karku zdejmują — jak potrzeba), widzą Syna aniołów na jakiejś niby ambonie, wysokiej, złocistej, gdzie u góry umieszczono jakby łódkę z baldachimem, w której Najjaśniejszy przesiaduje. Niezbyt ciekawą jest trzecia sala audyencyonalna, gdzie się odbywają rady ministrów. Stoi tu z dziesięć rzędów skórą obitych ławek, przed któremi, u szczytu sali, znowu coś podobnego do tronu się wznosi, a przed nim drugi tron wygodniejszy, bo w formie łóżeczka czy kanapki — bo przecież król chcąc myśleć, musi leżeć. Nad tronem wisi tu wcale zresztą nieźle malowany portret brata nieboszczyka króla, więc stryja obecnego monarchy, najwyższego kapłana (bonzy), staruszka wyschłego, widocznie ascety, boć tu na seryo zdaje się biorą ascetyzm kapłańskiego stanu; w stroju ślicznym, ogólnie przez bonzów używanym. Jestto jakby chusta, okrywająca nogi po kolana i toga zarzucona przez ramiona i piersi, tak jednak, że prawie całe ramię zostaje odkryte; wszystko to razem żółtego, nieco w zielonkawy wpadającego koloru. Bonzowie młodzi noszą przytem w uroczystych chwilach coś zupełnie przypominającego pas naszych księży, również żółtego koloru, z tą jednak od naszych duchownych różnicą, że pasem tym nikt się nie opasuje, ale nosi go pięknie i równo złożony na lewem ramieniu.
Wracając do owej sali posiedzeń rady koronnej, dodać należy, że obwieszona jest cała portretami królów i królowych żyjących i zmarłych, wszystko naturalnej wielkości, niezbyt jak na Syam złego pendzla. Kostiumy najciekawsze. — Od drzwi wchodowych licząc na prawo, wzdłuż okien, stoi cały szereg kandelabrów, czyli lamp naftowych, które trzymają rycerze skandynawscy z bronzu, z halabardami. Posadzka, z pięknej mozaiki marmurowej. Zapomniawszy wprzódy, notuję teraz, że w sali poprzedzającej pokój, gdzie nas Najjaśniejszy przed trzema dniami przyjmował, stoi w środku na bardzo wysokiem i uroczystem miejscu z bronzu ulana statua wielkiego elektora Brandeburskiego, mała kopia ozdoby Berlina. Nie mogłem się dowiedzieć, skąd to indywiduum aż tu zajechało? Musiał się w każdym razie zdziwić elektor, że go aż do Syamu powieziono. W rzeczy samej, nic tak bardzo dziwnego: wszakże Berlin łączy z Bang-kok prawdziwa dicke Freundschaft. A jednak mimo tej przyjaźni, potrafił jeden z braci królewskich swojem nietaktownem impertynenckiem postępowaniem (wszyscy są niesłychanie źle wychowani) obrazić żonę ministra-rezydenta niemieckiego, i to tak gwałtownie, że tylko na czas interwencya króla samego uchroniła Syam od zerwania stosunków z Niemcami. Biedną panią ministrową za to, że pozwoliła sobie zerwać rosnące w jednym z kanałów Menamu, przerzynających miasto, kwiaty lotosu, czy Victorii regii, w krótkiej drodze zapakowano do ciupy, i to mimo cavassa, mimo ekwipażu, który opodal na swą panią czekał, mimo wszelkich protestów wylęknionej Niemkini.
Nieco zadaleko zaprowadziła mnie owa statua wielkiego elektora. Z apartamentów prywatnych króla i jego rodziny, nie pokazano nam nic. Byłbym był bardzo ciekawy widzieć np. kuchnie królewskie, ale zdaje się, nie miewają one osobnych na ten cel przeznaczonych lokalów nigdzie, nawet później w Bang-Pa-In, nie pamiętam, byśmy coś w tym rodzaju widzieli.
Po tak gruntownem zwiedzaniu sadyby królewskiej, zziajani, zgłodniali wracamy do domu, gdzie nas klasycznie dobry tiffing i przepyszny champaigne mrożony czeka. Po pierwszych szklankach champaigne i przy pysznym lobster curry, którego używaliśmy naturalnie z tym pysznym ryżem ad libitum, zawiązała się wielce miła i wesoła rozmowa, w której nasz Phya Smuth, nasz dyplomatyczny cicerone, zalawszy sobie nieco czuprynę, o co przy tych skwarach nie trudno, brał nader głośny, ale i ciekawy udział.
Wczoraj na wieczorze u ministra angielskiego, spostrzegł był jeden z nas, że sługus jakiś syamski, pełniący funkcyę lampiarza, miał między innemi zapalić i lampę wiszącą u sufitu. Za krótką była figura lampiarza, by dostać aż do onej lampy, trzeba było najpierw wyleźć na stołek, znalazłby się wyżej od swego pana — na to pojęcia sługusa nie pozwalały; jednak trzeba było lampę zapalić. Więc chcąc te sprzeczne obowiązki połączyć, padł najpierw jak długi przed swoim panem na ziemię, i tak przeprosił, że wylezie wyżej od niego — a potem dopiero zabrał się do lampy. Se non e vero e ben trovato, bo choć podobną historyę słyszało się już o wszystkich wschodnich narodach, to jednak nie przeszkadza, że ona prawdziwą być może, bo bardzo licuje z uczuciem uszanowania i dobrego tonu i taktu, których każdy hamal na Wschodzie jak wiadomo, ma o sto procent więcej, niż wszyscy razem prezydenci wielu arcypotężnych republik.
Nie trzeba sądzić po amerykańsku, że to służalczy duch owego lampiarza, lub może obawa kary, gdyby tego nie uczynił, rzuciła nim o ziemię. Nie, bynajmniej, to czysto i wyłącznie poczucie obowiązku, wzgląd na etykietę, którą każdy mieszkaniec Wschodu z mlekiem z piersi matczynej wyssał. Onby sobie, nie swemu panu, był uchybił, gdyby tego był nie zrobił. Jeżeli kiedy zanotowałem, że bracia królewscy są niewychowani, to dla świętej prawdy zaraz dodać muszę, że to tylko wyłącznie z Europejczykami lub Amerykanami takich manier oni sobie pozwalają. A dlaczego? Dlatego, że ci panowie Yankesi ich (tak jak i nas) tego nauczyli. Jestto jedna z wielkich zdobyczy wielkiej rewolucyi francuskiej, żeśmy przybrali, starzy i młodzi, wielcy i mali, maniery zacierające uszanowanie ludziom należne; i naturalnie, że te zdobycze jedne z pierwszych przynieśliśmy w darze, jako zadatek przyjaźni, owym ludom Wschodu, które z początku nie wiedziały co począć, wobec barbarzyńskiego zachowania się Europejczyków i Amerykanów; aż nareszcie, zwłaszcza młoda generacya, przyszła do przekonania, że to tak widocznie być musi; a że u nich klimat cieplejszy, i gleba bujniejsza niż u nas w Europie, więc wszystko co tam się przesadzi, rośnie gigantycznie; to też dziś trudno doprawdy z tymi quasi cywilizowanymi Azyatami, nam Europejczykom obcować. A nie chodzi tu tylko o maniery — bo nareszcie pal dyabli maniery! — ale ten wpływ poszedł dalej i głębiej, i zepsuł i zniszczył, zmroził i zwarzył wiele pięknych, szlachetnych organów duszy Azyatów. A czy bez tych organów ta dusza normalnie żyć potrafi, czy ona nie wyrodzi się, czy w danym razie i chwili nie będzie to bardzo dla istnienia samego cywilizacyi na świecie fatalnem? Dabit se videre.