Podróż na wschód Azyi/13 stycznia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż na wschód Azyi |
Podtytuł | 1888-1889 |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dziś raniutko, o chłodzie, wyruszyliśmy z królewskiego Bang-Pa-In. Droga, tj. brzegi Menamu, niewiele różna od tego, cośmy dotąd przejechali; zawsze ten brzeg niski, kraj płaski, wegetacya bujna, ale trochę tu przyżółkła, bo trzy miesiące deszczu nie było. Zawsze te same domki syamskie, napół w wodzie stojące, po większej części tak między drzewami schowane, że ich dostrzedz trudno. Co chwila spotykamy znowu owe czółna z ryżem; koło wiosek często mignie czółno, zdala widoczne, choć malutkie, ale zwraca oko, bo w niem wszystko kanarkowo-żółte; to młodzi bonzowie na spacer lub za sprawunkami jadą, w ubraniu jasno-żółtem. Byłby ten pejzaż arcy-monotonnym, gdyby się go już często było widziało; ale jako nowość, ma on dużo uroku. Nareszcie około 2-giej popołudniu stanęliśmy przed Ajutią.
Miasteczko dzisiejsze niepokaźne, malowniczo na półwyspie między właściwą rzeką a sztucznym kanałem położone. Przybijamy do drewnianego debarkaderu, na brzegu robi się ruch; nareszcie pokazuje się, w zwykłym dworskim, ciemno-liliowym stroju, z helmetem na głowie, otoczony istną zgrają sług, dworzan i urzędników, brat naszego Phya-Smuth'a: gubernator Ajutii. Co za typ! Coś z małpy, coś z dyplomaty dawnego stylu; włosy, jak zawsze, wszystkie równo w górę zaczesane. His Excellency the Governor of Ayuthia, Phya Claivechit (którego własnoręcznie daną mi kartę wizytową, po syamsku napisaną, z nabożeństwem przechowuję) — uprzedzony przez naszego grubulę (Girardem między nami zwanego), przyjmuje nas w sposób wspaniały, doskonałem śniadaniem, wyłącznie z syamskich potraw złożonem; nader to było ciekawe. Szkoda tylko, że przez delikatność dla naszych żołądków dano też kilka potraw europejskich. Parę cukierków, w kształcie kwiatów, zupełnie formą Edelweiss przypominających, schowałem i do domu z paką syamskich rzeczy posyłam; zapewne tylko proch do domu dojedzie.
Naturalnie, herbata nad wyraz doskonała, zwłaszcza ta, którą podano przed śniadaniem, na prykuskę. Herbatę podają tu inaczej niż w Chinach lub Japonii, bo w malutkich, ślicznych czajniczkach. Istne to arcydziełka sztuki ceramicznej. Mieści się w nich akuratnie trzy malutkie filiżaneczki herbaty. Palone są, z polewą matową, koloru szaro-brunatnego. Wyrabiano je dawniej, za świetnych Syamu czasów, w Syamie samym; potem zupełnie zarzucono, zapomniano nawet technikę tego wyrobu. Król Czulalonkorn upodobał sobie te starodawne, milusie czajniczki, tak delikatne, że zapewne tylko najzgrabniejsze damy syamskie musiały je toczyć — i zaczął je kolekcyonować. Za nim poszli inni wielcy Syamu i doszło do tego, że dziś i na wagę złota prawdziwego starego dostać nie można. Poradzili na ten brak starych czajniczków Chińczycy. W Annamie zaczęto je naśladować; podobno około 500.000 sztuk wyrabiają tam rocznie tego artykułu, i wszystko pochłania Syam, boć każdy wierny poddany chce mieć taki sam gust i taki czajnik, jak jego król. Mimo najszczerszej woli, nie dostałem takiego czajniczka.
Po tem arcy-doskonałem śniadaniu, podano konie. Ruiny dawnej stolicy leżą o kilka kilometrów od dzisiejszej wioski Ajutii, więc konno musieliśmy jechać. Konie, prawdę powiedziawszy, kuce wielkości półrocznych cieląt holenderskich — ale co za fantazya, co za buta i ogień w tych myszach! Ani to w miejscu ustać nie chce, a kąsa jak pies. Grzywy krótko strzyżone, maść gniada. Siodła, cudowne. Minister siada pierwszy. Ma siodło całe złotym, grubym sztychem haftowane, strzemiona starej, cudownej roboty à jour, srebrne. Łeb koński cały strojny w srebrne, filigrany przypominające ozdoby. Ruszamy. Przejechawszy przez dwa dziedzińce zapuszczonego strasznie pałacu królewskiego namiestnika, gdzie nota bene jako największą ciekawość pokazywano nam łóżko nieboszczyka króla, alias dwie stare kanapy europejskie, zestawione razem; przejechawszy dalej gaik drzew mango, najlepszego owocu ziemi, jak twierdzą — wyjechaliśmy tyłami, dzisiejszej Ajutii, na drożynę, między ogrodami i gajami, do ruin prowadzącą. Zaraz za wsią zaczynają się stare mury stolicy, ale niewiele z nich widać, choć jeszcze lat temu 106, było to miasto zamieszkałe. Krzewy, powoje, najrozliczniejsze drzewa i drzewka, porozsadzały, poniszczyły te mury, jak zawsze z niepalonej cegły stawiane; gdzieniegdzie tylko spostrzedz można ślady fundamentów. Tylko mury świątyń jakotako się jeszcze utrzymały. Domy mieszkalne prawie wszystkie były drewniane, więc z nich ani śladu. Za to część miasta, gdzie stały świątynie, wspaniała, ogromne czyni wrażenie. Wśród istotnego morza zieloności, sterczą całe rzędy praczedyj, niektóre jeszcze w dobrym stanie, inne napół zwalone, inne znowu Pizańską wieżę przypominając, stoją pochylone. Niektóre uchwyciło drzewo powojowe w swe ramiona, popsuło, podziurawiło, porozsadzało miejscami mur kamienny, otwierając swym korzeniom przejście, ale nie chcąc burzyć zupełnie, uchwyciło konarami górną część praczedyi, podniosło ją zlekka, i tak trzyma w powietrzu prawie całą; nic ciekawszego wystawić sobie nie można. Przyroda podzwrotnikowa inna niż w Egipcie. Tam piasek przechowuje i utrzymuje dzieła ludzkiej sztuki, wbrew nawet woli człowieka — tu człowiek walczyć musi i pilnować się nieustannie, by to co stworzył, nie pochłonęła, nie zburzyła matka przyroda. Klimat zabija człowieka, zwłaszcza białego (febry, bery-bery) — przyroda niszczy, zasłania, rozsadza jego dzieła.
Jedna tylko świątynia, wielka niegdyś i wspaniała zapewne, wielki Wat ogromnego Buddy, ostała się jakotako, mimo zbiorowych ataków, czasu, deszczu i roślinności. Wieczorem, gdy słońce ku zachodowi mieć się poczynało, stanęliśmy wpośród tej przepięknej ruiny, gdzie ogromnych rozmiarów Budda, niegdyś cały złoto-bronzową blachą kryty, mimo, iż jedno ramię już stracił, mimo, iż mu na głowie drzewo wyrastać poczęło, siedzi zawsze ten sam, niewzruszony, z tym więcej niż olimpijskim spokojem, z tym niby uśmiechem na ustach, a głową nieco smutnie, może nieco znudzono, ku ziemi pochyloną. Wkoło niego nawpół zburzone, jeszcze jednak swego pana przed profanów okiem osłaniające, mury, a wkoło nich na straży ogromne kolumny granitowe z pilastrem, w formie kwiatu lotusowego.
Niewymownie żal mi się zrobiło tego Buddy, dziś tak opuszczonego, niegdyś tak czczonego. Jest to bez kwestyi jedno z najpiękniejszych wyobrażeń wielkiego reformatora — w całem tego słowa znaczeniu dzieło sztuki. Za wielki i za ciężki był ten Budda, by go można było przewieźć do Bang-kok, i zostawiono go na pastwę powojów — i poczciwych jego wyznawców, którzy nie omieszkali co się dało z owej blachy złotej zeń zedrzeć. Gdzieindziej roślinność tutejsza tak niesłychanie bujna, swoją wybujałością odejmuje ruinom charakter trupów i cmentarza; tu nie — to wyobrażenie tak piękne, tak pięknej bądźcobądź postaci, jaką był Budda, w tem opuszczeniu, to przerażająca drastycznością swą ilustracya słów: sic transit gloria mundi. Pamiątek tu żadnych, oprócz tych trochę murów. Chciałem choć coś ze sobą zabrać, lecz niesposób, odarto to miasto dwukrotnie, nim je opuszczono! Odarli je Birmanie zwycięzcy, odarli potem opuszczając raz na zawsze dawni mieszkańcy; tylko to, czego zabrać nie mogli, lub co nie warto było, to się zostało. Miasto musiało być mniej rozległe niż dzisiejsza stolica; ale sądząc ze sposobu, w jaki świątynie budowano, musiało być wspanialsze. O ile tak w przelocie sądzić można, nie będąc fachowym, ze szczątek tak nielicznych, jakie się tu widzi, wydaje mi się, że nawet styl dawnych budowli musiał być nieco od dzisiejszego odmiennym. Z drugiej strony, wobec konserwatyzmu wrodzonego Azyatów, trudno przypuścić, żeby się na innowacyę byli mogli zdecydować.
Wracamy tą samą drogą, którąśmy przejeżdżali; słońce już bardzo blizko zachodu, a że zmrok pod tą szerokością północną trwa nader krótko, więc spieszyć się nam trzeba było. Ale jakże się spieszyć po takiej drodze, tak pięknej i uroczej, a przytem tak złej! Na jakimś gdzieś zakręcie, spotykamy wolno puszczonego konika; a choć był akurat tyciusieńki jak nasze, krew miał bardzo gorącą i temperament widać wojowniczy — bo obcesowo uderzył na konia Samsona, który mężnie chciał placu dotrzymać. Skończyło się wszystko na niesłychanym kwiku i bastonadzie — i pojechaliśmy dalej. Niedaleko przed rezydencyą naszego gospodarza tutejszego, nagle na skręcie wysunięty z za gęstwiny przecudny obrazek, zatrzymał nas chwilę. Oto dwoje ludzi czy dzieci, na ogromnym słoniu sobie jechało. By nam wolny przejazd zostawić, stanęli. W ramach z tej cudnej zieloności, słoń i ci ludzie na nim — godny doprawdy Hildebrandta temat do obrazu.
Nasz »Girardi« i brat jego czekali z gotowym podwieczorkiem. Nim go podano, jeszcze wdrapujemy się z ministrem na ogromną, jak na Syam, starą wieżę. Była to strażnica. Schody jeszcze wcale nie źle utrzymane, bo kamienne. Widok cudowny, niezmierzony, choć smutny, bo prócz nieba i czerwonej kuli słońca, na ziemi jedno wielkie, nieprzerwane morze zieloności. Ni rzeki, ni pól uprawnych, ni żadnych zabudowań ludzkich, nic nie widać, wszystko w tej topieli zielonej zagubione; tylko w dali sterczały mury owej świątyni bronzowego Buddy. Ku północy patrzymy, czy nie dojrzymy choćby cienia gór północnych; ani śladu — za daleko; a przytem wieczna mgła nad całym dolnym Syamem wisi; a raczej nie mgła to, lecz para — ziemia się poci pod wieczór. Podwieczorek nasz, to herbata i gotowane mleko kokosowe z cukrem, zabarwione na czerwono! Chciałem spróbować żuć bettel — alem przecież nie spróbował naprawdę, obawiającsię złych skutków dla mego i tak po syamskiem śniadaniu nieco w złym humorze będącego żołądka.
Nareszcie więc chwila odjazdu nadchodzi. Na noc wracamy do Bang-Pa-In. Wieczna szkoda, że dalej w górę Menamu puścić się nie można było; czas ministra był ograniczony; za dni kilka statek do Singapore odchodził; trzeba było wracać do Bang-kok. Niestety nie byłem odpowiednio wybrany, by módz na swoją rękę podjąć jakąś ekspedycyę w głąb kraju; zresztą nie wypadało mi ministra porzucać i niewdzięcznością za jego dla mnie dobroć odpłacać. Więc, choć z prawdziwą żałobą w sercu, wsiadam do tej naszej muchy parowej i mówię: »Niech się dzieje wola nieba«. Nie wiedziałem, że jeszcze tyle razy w czasie mej podróży te same słowa przyjdzie mi powtórzyć.