Podróż na wschód Azyi/14 maja
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż na wschód Azyi |
Podtytuł | 1888-1889 |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W Hakodade, zajechawszy, znaleźliśmy się co się nazywa na bruku. Nikt z nas nie wiedział, gdzie i którędy się obrócić. Pokazują nam hotelik niby europejski, utrzymywany przez Chińczyka; brud nad brudy; niesposób! Szukamy dalej, — widzimy kościół, musi być katolicki; wszakże tu ma być misya. Znaleźliśmy; przewodnik mój, owa nieszczęsna przyczepka do mej nogi przywiązana, małpa japońska, umiejąca rzekomo po angielsku, z rzeczami idzie szukać dachu, my do misyi. Wielkiej, jak zawsze, zacności misyonarz, O. Berlioz, Sabaudczyk, przyjmuje nas. Czytał swego czasu w którejś z głupich gazet Jokohamy moje nazwisko, więc traktuje mię per monseigneur — i nieźle na tem wychodzę. Ponieważeśmy o głodzie i chłodzie, bo też okrutnie zimno na dworze, więc poczciwi misyonarze na gwałt gotują, warzą — i śniadamy.
Mieliśmy tego samego dnia odpłynąć do Satpuro, ale statek dopiero na drugi dzień rusza. Z okien misyi zdejmuje Hirsch fotografię Hakodade. — Widok bo rzeczywiście śliczny. Choć Jesso ledwie się z zimowego snu obudziło, słońce majowe ma swoje prawa, a choć niezbyt ciepłe, dwojako jasne, złoci i maluje pejzaż cudownie. U stóp naszych setki domków, wszystkie dachy grubą warstwą kamieni przyłożone, przeciw wiatrom; w zatoce prześlicznej, kilkanaście statków większych, między nimi cztero-masztowiec, co świeżo z Glasgowa przywiózł potężne rury do zakładających się tu wodociągów; setki, rozumie się, czółen; rampanów i t. d. Zatokę jako port używaną, oddziela wązki nader język piasku od pełnego morza; widocznie przed niedawnym jeszcze czasem Hakodade było wyspą. Nad nami potężna góra, właściwie skała, częścią laskiem kryptomeryj przysłoniona; u szczytu świątyńka Eskulapowi japońskiemu poświęcona; dziś właśnie święto tam na górze, chorągwie wołają pielgrzymów. Nad zatoką z dwóch stron widna aż hen daleko płaszczyzna lekko falista; to grunta przez Japończyków pod uprawę wzięte. Płaszczyzna ta wznosi się z lekka ku łańcuchowi nie wysokich, dość malowniczych gór; nad niemi w stronie północnej pokazuje się wspaniały stożek wulkanu Koma-ga-take.
Pożegnawszy poczciwych misyonarzy, oglądamy muzeum malutkie a jednak ciekawe, bo złożone z przedmiotów wyrabianych i używanych przez Ajnów. Szkoda, że nie zastaliśmy misjonarza O. Fori, wielkiego znawcy i zbieracza zwłaszcza ceramiki Ajnów, niemniej zapalonego botanika, posiadającego ogromny zbiór roślin wyspy Jesso. Dzień ten tak mile zaczęty z misyonarzami, kończy się fatalnie: Hirsch dostaje silnej gorączki, obawa zapalenia płuc; kończy się wszystko na przeleżeniu 24-ch godzin w łóżku; naturalnie nie opuszczam go, czekam. Poznaję gubernatora i konsula angielskiego, pana Bonar. Z Bonarem robimy spacer do miejscowości położonej o trzy ris od Hakodade, gdzie są termy żelazne naturalne; tam posiada Bonar willegiaturę, malutki śliczny domeczek, gdzie wieczorem czeka nas obiad japoński, w towarzystwie również zaproszonego Koreańczyka, bawiącego w Hakodade na wygnaniu za współudział w ostatnim zamachu stanu w Korei w r. 1884.
Na drugi dzień rano ruszamy w głąb kraju, by nareszcie widzieć owych Ajnów. Ekspedycya strasznie pomału rusza z miejsca. Gubernator przekonany, że my jak Japończycy, z dwoma dziurkami w nosie za przybory podróżne, zwykliśmy jeździć, przysłał nam dwoje koniąt pod wierzch. Reklamacya: po półtorej godziny czekania, zjawia się jakiś rodzaj koczobryku, który ma nas wieźć. Było to (bo już nie egzystuje) coś dziwacznie fantastycznego, w rodzaju starodawnych naszych bryczek, na resorach rzemiennych, sznurkami powiązanych. Do tej bestyi siada Hirsch z przewodnikiem i pakunkami; ja konno. Zacznijmy od tego, co się ze mną dzieje: szkapy japońskie, to kupa waty na czterech nogach z żelatyny. Ta kupa waty, bez kości i muszkułów, o ogromnym brzuchu, wisi ci w ręku całym ciężarem; w pysku leży cały koń. Zjeżdżam cudem jakimś szczęśliwie z pagórka, na którym stał nasz hotelik; na równej drodze już nie idzie tak dobrze; szkapa się potyka, nareszcie leży na wszystkie cztery łapy; wstajemy, stąpa dalej. W Hannai zastaję Hirscha wściekłego; koczobryk się rozlazł, z masła była cała buda. Szukamy innego powozu; dają nam go na folwarku rządowym — eine Muster-Wirthschaft, kiedyś tutaj przez Niemców założona, dziś obraz rozpaczy. Biedujemy tak dalej; nareszcie dostajemy się w góry i lasy. Cóż kiedy tu ledwie śniegi stajały; krajobraz smutny i posępny, nader jednostajny, miejscami bardzo nasze lasy podkarpackie przypomina. W końcu mijamy owo pierwsze pasmo gór i tu piękniejszym robi się świat; jeziora leśne malownicze; nad niemi wisi ów wulkan potężny. Pod wieczór dostajemy się do Mori, kolonii japońskiej. Tu nocleg wyborny w ślicznym japońskim hoteliku.
O ósmej nazajutrz ruszamy dalej, odtąd wciąż brzegiem morza, bo innej drogi prócz plaży niema. Pejzaż monotonny, wciąż wioski rybackie; mieszkania po większej części napół tylko japońskie. Szkapa ze mną się kładzie w piasku, potem znów w wodzie; wśród drogi trzeba się kompletnie przebierać; klnę na czem świat stoi, łamię swój bambus z Ungretimy na szkapie. Telepiąc się tak nad brzegiem morza, dojeżdżamy wreszcie do Jurap; pierwsze domy Ajnów — jest ich tu około trzydziestu dusz. Ostatnia to placówka Ajnów w tych stronach; wynoszą się oni coraz głębiej w lasy i góry, niecierpią Japończyków i uciekają przed nimi. Rasa kompletnie od japońskiej różna; kobiety bielsze, bardziej różowe niż japońskie, nieco Rosyanki przypominają fryzurą. Jedna ładna nawet, mogłaby u nas uchodzić za tęgą dziewoję. Włosy czarne, oczy wielkie ładnie patrzą w świat; forma ich i spojrzenie zupełnie od japońskich różne. Ubioru własnego już tutaj nie mają, przyjęli rodzaj japońskiego. Wioseczka Ajnów w Jurap, tworząca od południa niejako przedmieście malutkiej osady japońskiej, składa się z 18 do 20 domostw; naturalnie co można widzieć najbiedniejszego, bo to wioska rybacka. Domostwo każde składa się z trzech zabudowań, mianowicie głównej mieszkalnej szopy, opodal niej jakiegoś składu, a wreszcie małej szopy na palach, by tym sposobem niepotrzebnych gości, zwłaszcza psy i wilki, od zaglądania do niej wstrzymać. Coś bardziej prymitywnego wyobrazić sobie nie można. Chyba szopy czy nory kamieniami spodem obmurowane a w ziemi wykopane i słomą z góry przykryte, które służą za mieszkanie w czasie lata pasterzom hercogowińskim, mogą być porównane z temi mieszkaniami Ajnów. Z drzewa jest, zdaje się, rodzaj wiązania, na którem dach spoczywa; mówię: zdaje mi się — bo wnętrze jest ledwo nieco oświetlone dwoma dziurami okrągłemi, wyciętemi w matach słomianych, z których ściany zrobione. O ile dojrzeć mogłem, dach górą słomą bambusową kryty, spoczywa na rodzaju maty z grubszych gałęzi bambusowej trawy (sasa) tak, iż właściwie są dwa dachy jeden na drugim; toż samo i ściany. Wogóle owe maty ze słomy bambusowej zastępują u Ajnów mur, parawany, dywany, drzwi, okiennice.
Przed domem naczelnika, głowy osady Jurap, któremu złożyliśmy należną wizytę, zastaliśmy na matach takich słomianych siedzące, matami od wiatru nieco zasłonięte kobiety z dziećmi, plecieniem nowych mat zatrudnione; tę to grupę Hirsch odfotografował. Do mieszkania wszedłszy i przeszedłszy rodzaj przedsionka, gdzie setne przyrządy rybackie i łowieckie leżą, wchodzi się do głównej izby. Tu nas ów naczelnik przyjął. W środku tego pokoju ognisko, przy niem się siedzi, je i śpi. Naczelnik, starzec, któremu pewnie 80 kilka wiosen minęło, z ogromną, bujną, nastroszoną czupryną, ogromną brodą i wąsami przedpotopowymi, z ogromnymi kolczykami w uszach formy kulistej, przybrany już, niestety, w coś do lichych japońskich sukni podobnego, — zasiadł na swojem miejscu; nas, choć przyjmował, siedzieć nie prosił; widocznie nie był kontent z naszej wizyty. Powiadają, że Ajnowie sprzyjają białym, Japończyków nie lubią, nie dowierzając im. Być może, że obecność małpy japońskiej, tj. wielce głupiego naszego przewodnika, gniewała i niecierpliwiła tego zacnego staruszka; dosyć że nas przyjął choć grzecznie, lecz arcy-zimno. Całe szczęście, że przedtem już odfotografowaliśmy go i że niezbyt na jego nieświetny humor zważając, oglądaliśmy z wszelkimi szczegółami jego domek.
Mieszkanie Ajnów opisał między innemi Siebold tak dokładnie, że wolę do niego odesłać; tu zanotuję mały szczegół, który nas uderzył, tj. dwa młodziuchne niedźwiadki, które w klatkach z chróstu tam siedziały, i choć z początku nader się wydawały zaalarmowane naszem przybyciem, po chwili jednak najspokojniej poczęły się bawić a nawet pacierze mruczeć, jak mawiał stary Szymon, historyczny stróż naszego krasiczyńskiego misia. Niedźwiadki te, to dwie czczone i wielce pielęgnowane istoty, niemniej jednak na śmierć przeznaczone. Zwyczaj każe, żeby niedźwiadka karmiła własnem mlekiem jedna z niewiast póty, póki misio zbyt silnym się nie stanie; skoro zaś to nastąpi, duszą biedaka, wśród okazałej ceremonii; matkę jego, tj. mamkę, na pocieszenie, zdaje się, paru kijami okładają; poczem wśród niezliczonych libacyj wódki japońskiej spożywają najspokojniej mięso niedźwiadka, łeb zaś wywieszają na drągu i ofiary mu składają; jest on bowiem jedną z postaci, którą podobno Kami, tj. wielki duch, lubi przyjmować. Takich łbów niedźwiedzich zaraz u wejścia do wioski Ajnów spostrzegliśmy kilkanaście na drągach wysoko umieszczonych, nozdrzami ku morzu zwróconych; wkoło nich niezliczona ilość fetyszów zrobionych po prostu z drągów i drążków u góry nieco obstruganych, w taki sposób, iż wiory pozostawiono, które tak nieodczepione i pozakręcane na nich wiszą.
Ciekawy jest typ tych ludzi. Wspomniałem już w którymś z dawniejszych listów o dziwacznej hipotezie, która wywodzi rodowód Ajnów od zagubionych pokoleń izraelskich; otóż bezsprzecznie ogólny ich typ semickim nie jest; wszakże np. widziałem zatrudnionych przy lądowaniu czółen rybackich z nocnej wyprawy powracających kilku Ajnów, z których trzech czy czterech doprawdy przypominało nieco typy żydowskie, które uwiecznił Munkaczy na swych obrazach. Rysy same przez się w szczegółach nie są semickie, całość jednak, porost brody, forma tejże, dziwnie mi owe typy Munkaczego przypominały; kto wie, może ta hipoteza ma coś prawdy na dnie?
W powrocie znowu miałem przygodę: szkapa moja wpadła ze mną pod rodzaj szubienicy, służącej do wieszania ryb, czy wiązania koni. Bogu dzięki, szubienica słaba tak, iż widząc niebezpieczeństwo spadnięcia, chwyciłem ją oburącz i uniosłem w górę, poczem szkapa przerażona własnem dziełem ruszyła z kopyta, a ja ciągle z szubienicą w rękach. Gaudium niesłychane między Japończykami, którzy raz jeszcze mieli chyba przyczynę powiedzieć, że każdy Europejczyk trochę postrzelony.
Wczoraj, nim opuściliśmy Hakodade, jeszcze mała feta nas czekała. Ledwośmy wrócili z Jurap i omyli nieco z prochu, zjawiają się przed naszą rezydencyą: ksiądz Berlioz, angielski minister Bonar, i pan Inawata, ów Koreańczyk: przedłożenie celu przybycia, powitanie mojej Wysokości, i prośba ze strony Koreańczyka o pozwolenie zaproszenia tejże Wysokości na obiad japoński (naturalnie z akompaniamentem). Rad nierad, mimo szalonego kataru, który nie wiem gdzie schwyciłem, przyjmuję.
O wpół do ósmej obiad podano w tak zw. Oczeja japońskiem. Zaproszeni: Hirsch, ja, Bonar, pan domu czwarty. Siadamy przy japońskim niziutkim stoliczku kwadratowym, na poduszkach tylko, rozumie się bez butów. Ja tyłem do niszy, w której wisi Kakemono, bo to miejsce honorowe. Usługują nam, klęcząc czy siedząc w kuczki, gesze; choć niezbyt piękne, ale milutkie, wystrojone, wymyte, zgrabne jak kotki. Sake płynie obficie; poczciwy Hirsch po półgodziny rozweselony na dobre i czuły; konsul, prawdziwy typ zjaponizowanego Anglika, qui s'en trouve à merveille. Koreańczyk sprytny, rzutki, bystry nawet, robił najlepsze wrażenie póty, póki pod wpływem wesołości nie wyglądnął z pod aksamitnego futerału barbarzyniec; choć ostatecznie do końca, choć somme toute był correct przez wzgląd na europejskiego gościa. Wśród setnych najrozmaitszych zabaw i zabawek przez nasze panny wymyśliwanych, opowiada Koreańczyk bajeczkę ze swej ojczyzny, o myśliwym, co dwie dzikie wielkie bestye jedną strzałą ubił: Wyszedł myśliwy na łowy; kołczan miał dobrze najlepszemi wyładowany strzałami. Wyszedł w lasy i stanął pod wyniosłą skałą, skąd widok daleki, i czeka. Aż tu wśród bambusowej trawy poczyna coś szeleścić i łamać; słucha, patrzy: oto dwa ogromne odyńce, wolno krocząc pasą się. Lecz wytrawny myśliwy nie chcąc daremnie strzały w przestrzeń puszczać, pomyślał: poczekam, niech jeno bliżej przyjdą. Gdy tak nieruchomy czeka, pada mu jedna i druga wielka kropla na czoło; skądże krople, skąd deszcz, kiedy słońce pięknie świeci? Ostrożnie więc podnosi głowę i — o dziwo! na sterczącej nad nim skale przyczajony tygrys ogromny, śledzi każdy ruch dzików, czekając chwili sposobnej do ataku, a z pyska kapie mu ślinka, co mu przyszła na widok tłustych odyńców. Uradował się wielce myśliwy i rzekł sam w sobie: wszakże tygrys więcej wart niż dwa dziki, i nie czekając sięga do kołczana, najostrzejszą strzałę wybiera i puszcza; a ona przeszywszy tygrysi kark nawskróś, dalej ucieka. Nuż tygrys zdziwił się mocno, ból straszny uczuwszy; a widząc odyńce opodal siebie, rzekł: chyba któraś z tych niechlujnych bestyj musi być mego bólu przyczyną! i gniewem strasznym pałając, jednym susem siedzi na karku odyńca, jednem uderzeniem łapy bestyę zabija. Lecz nie darmo myśliwy najlepszą strzałę z kołczana wyjął; tygrys odyńca ubiwszy, sam martwy pada.
Notuję tę bajeczkę wiernie według tłumaczenia, które mi podał konsul angielski. Charakterystycznym zaś był manewr Koreańczyka, by tę bajkę opowiedzieć; najpierw kazał mię spytać, czy jestem myśliwy? potem, wiele grubych sztuk na jeden strzał ubijać zwykłem; a na moją odpowiedź, żem bardzo kontent, jeżeli choć jedna po mym strzale pada, opowiedział swoją historyę. Wśród zabaw rozmaitych — do których i ciuciubabka, ulubiona gra japońska należała — zeszedł czas nader szybko. Poczem ruszyliśmy do domu, a stąd wprost na statek, który nas wiezie do Oginohama. Niestety, czas znowu ohydny; wiatr wschodni, deszcz pada, trzeba uciekać z tego kraju.