Podróż na wschód Azyi/15 lipca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Sapieha
Tytuł Podróż na wschód Azyi
Podtytuł 1888-1889
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Pekin, 15 lipca 1889.

Wczoraj tak zwane święto narodowe, obchodzone w legacyi francuskiej. Sama śmietana Pekinu, razem osób 20 do 30-tu. Margrabina Tseng z dwoma synami, córką i zięciem; troszkę przypominają ci młodzi ludzie coolis'ów. Toast wniesiony przez dziekana dyplomatów, posła amerykańskiego. Z Tseng-li-Jamen jeszcze odpowiedzi nie mam — poród strasznie ciężki. Za to Kumany, poseł rosyjski, niemniej pan Klejmonow, pierwszy sekretarz legacyi rosyjskiej, niesłychanej dobroci dowody mi dali. Kumany obsypał mnie formalnie listami do gubernatorów, jenerał-gubernatorów i t. d. Zapowiedziano mój przejazd na całej linii, aż do Kiachty. Daj Boże, żeby już raz być w tej Kiachcie upragnionej i nie potrzebować gdzieś wśród stepu i głuchej puszczy przesiadywać.
Wielu ludzi twierdzi, że podróż przez Sybir, to zabawka; jak dotąd, nie zanosi się na zabawę. Przygotowania same, cóż za trudy i nudy z sobą przynoszą, ile dni i godzin trzeba się ujadać i kłócić, o wielu tysiącach rzeczy nudnych i małych myśleć! A koszt ogromny!
Oszustwo i złodziejstwo Chińczyków przechodzą rzeczywiście wszelkie granice przyzwoitości! Opędzić się formalnie nie można od czyhających, jak szakale, na gratkę złodziei; pieniędzy wprost nie kradną, można na stole wszystko zostawić; ale przy każdej bułce, każdym kawałku chleba, każdej świecy, którą się spala, wszyscy koło gościa wiszący słudzy i boye ciągną swe zyski, co squisem tu zowią, a ciągną zyski te z niepojętą doprawdy bezczelnością.
Niezmierne stosy szczegółów o Chinach i Chińczykach przez kilka dni ostatnich w moje uszy wleciały! Jednomyślnie, wszyscy tu rezydujący odmawiają np. Chińczykom wszelkich własności charakteru, któreby pod miano cnoty dały się podsumować! Ks. Favier tak się wyraża o nich: alfą i omegą każdej myśli, słowa i uczynku Chińczyka jest: egoizm i bezgraniczna pycha. Jeżeli Chińczyk okazuje rzekomo przywiązanie do swych dzieci lub rodziców, to powodem li tylko egoizm, boć i on kiedyś będzie starym, będzie pomocy dzieci potrzebował, więc kaptuje zawczasu dzieci. Przytem będąc niesłychanie zabobonnym, boi się, by złe obchodzenie się z ojcem lub matką nieszczęścia na dom jego nie sprowadziło.
Okrucieństwo Chińczyka przechodzi wszelkie wyobrażenie. W czasie egzekucyi setki tysięcy ludu przychodzi paść oczy mękami egzekwowanego! Jakiego rodzaju są egzekucye, niech przykład posłuży. Rok temu, kobieta ledwo 20-letnia nie mogąc znieść dłużej szykan swego teścia, pchnęła go nożem — stary umarł. Kobietę chwytają mandaryni w swe krwawe szpony, i zastosowują z całą surowością literę prawa, wyprowadzają skazaną nad potok czy kanał płynący przez najludniejszą część miasta, gdzie przez trzech katów literalnie w kawałki pokrajaną została. Operacya ta zaczyna się od odcięcia paznogci, dalej następnych zgięć palców, dalej rąk i nóg w kostkach i t. d. Jeżeli skazana lub jej rodzina posiadała nieco grosiwa, wówczas ofiarowują pewną sumę katom, którzy zaraz z początkiem egzekucyi za pomocą wbicia nader długiej szpilki srebrnej w serce, ukrócają męki nieszczęsnej. Opowiadają, — ale w to prawdziwi znawcy Chin nie wierzą — że egzystuje towarzystwo filantropijne chińskie, które w razie gdy rodzina skazanych na śmierć, połączoną z fortunami, jest niezamożna, przekupuje za własne fundusze katów, by cierpienia skracali.
Żebracy mają swego króla i organizacyę zupełnie unormowaną; niektórym powodzi się znakomicie. Straszną bronią przeciw zamożnym w ręku żebraczym jest powieszenie się, lub powieszenie jakiegokolwiek trupa u drzwi bogacza. Sam fakt znalezienia trupa u czyichś wrót, zwłaszcza jeżeli ten ktoś jednemu lub drugiemu z mandarynów jest solą w oku, wystarcza, by najzamożniejszego, najbardziej z rzekomej prawości znanego obywatela o utratę fortuny, ba, nawet wolności na całe życie przyprawić. Wobec absolutnego braku zasad moralności, najmniejsza poszlaka wystarcza, by przypuścić o bracie lub przyjacielu, że zamordował lub otruł.
Katolicy widziani w kościele, istotnie budujące czynią wrażenie; z niezmiernie wielką regularnością uczęszczają do kościoła, przystępują do sakramentów. Ze łzami jednak w oczach mówił mi ks. Favier. »Niestety na tem koniec«, Favier nigdy inaczej o Chinach się nie wyraża, jak, że to »królestwo szatana«. Istotnie zdaje się, że ma racyę; studyując historyę, rzeczywiście przychodzi się do przekonania, że nigdzie tak powolnych katolicyzm nie czynił postępów, jak właśnie w Chinach; ilekroć się zaś wzmógł, tyle razy całe piekło jakby wypadało na ziemię, i burzyło, paliło i bezcześciło sługi Chrystusowe.
Wielkiej zaiste łaski Bożej, wielkiego zaparcia się siebie, jakiejże cierpliwości potrzeba, by w takim kraju żyć jako misyonarz, bez żadnych wygód, ba, często całe miesiące i lata wśród brudu i smrodu chińskiego chłopa, tylko o chińskiej strawie. Jakieś nieostrożne, czy raczej bezmyślne słowo moje wyrwało księdzu Favier skargę, która zapewnie nie często z tych ust daje się słyszeć: »Co tam dyplomaci, mówił, i inni urzędnicy! Dobrze płatni myślą o awansie i powrocie do Europy z pieniądzmi w kieszeni. Ale jaki jest los misyonarza? I on potrzebuje pewnej sumki wygody, rozrywki, potrzebuje zwłaszcza zachęty. A tej zachęty głównie brak nam w Chinach, bo zamiast wiernych, przywiązanych, wdzięcznych za prace kapłana, widzimy tylko naokoło ciebie serca ciasne, małe dusze, którym wdzięczność i wszelkie szlachetne uczucia zupełnie są obce. Wobec tego, proszę mi wierzyć, życie misyonarza jest nie lekkie«. Ale już chwilę potem, jakby wstydząc się tej słabostki, chcąc widocznie zatrzeć wrażenie tego zbyt głośnego westchnienia — skoczywszy z tego tematu na inny, opowiadał z całą siłą i zapałem młodzieńczym swego serca przejścia swoje jako misyonarza w Chinach, gdzie przybył w 1862 roku, podkreślając w opowiadaniu zasługi swego niegdyś konia tatarskiego, »który się nazywał Bayard« — i znowu miał łzy w oczach, ale tą razą łzy wesołości.
Piękny to typ ten père Favier, Lazarysta, jak wszyscy w tej prowincyi. Wysoki, barczysty, z ogromną brodą, okiem wesołem, śmiałem, przenikliwem a dobrem; ruchy żołnierskie nieco; chodzi szybko, gra, śpiewa, rysuje, maluje, jest ukończonym architektem, boć drugi już kościół w Pekinie wystawił; konno jeździ jak kawalerzysta, chociaż cierpi na reumatyzmy i podagrę; wszystko czyta, zna się na biblotach chińskich, jak nikt inny. Gdy biskup tutejszy, staruszek, mówił mu ze skruchą i bojaźnią: ach! bracie, gdybyśmy mieli przynajmniej pewność dostania się do czyśca! Favier ze zwykłym uśmiechem i energią odparł: Niech Wasza Biskupia Mość sam w czyścu siedzi — ja tam iść nie myślę! — Jakto? tych 29 lat w Chinach nie miałyby nam starczyć za czyściec za nasze powszednie grzechy?
Notuję tę odpowiedź, wybornie człowieka charakteryzuje: ksiądz, żołnierz, typ, jakiego ecclesia militans zaiste potrzebuje. To też zdobył sobie stanowisko zupełnie wyjątkowe. Na całym Wschodzie znane jest nazwisko ks. Favier, a ostatni fakt odstąpienia cesarzowi dawnego Pei-tangu, dostatecznie maluje sytuacyę.
Na tem dziś kończę. Popojutrze mam mieć nareszcie paszport chiński, zapewne więc 19-go lub 20-go ruszę na dobre. Jedynie smutna okoliczność to, że deszczyk milutki, zdaje się trzydnióweczka się puszcza, drogi rozmiękną, a wtedy bądź zdrów kochanku — miesiąc się powlokę do Kiachty, zamiast dni 18—20.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Sapieha.