Podróż na wschód Azyi/19 stycznia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż na wschód Azyi |
Podtytuł | 1888-1889 |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wszystko ma niestety swój koniec, więc i nasz pobyt w Syamie się skończy; nadszedł dzień wyjazdu. Od rana szalone uganianie po domu, Chińczyki się straszliwie zwijają; każdy z nas niesie po dwie czy trzy paki i paczki rzeczy kupionych; ja przytem mam przyjemność nieść kilkaset dolarów w srebrze, w worku płóciennym, jak mi je w banku wypłacono; sama ta moneta waży niesłychanie. Nasz stateczek przybija do parowca »Hekate«, który ma nas zawieźć do Singapore. Hekate należy do kompanii dwóch oceanów O. and O. S. S. Co. Kompania amerykańska, statki liche wogóle; ten gorszy od innych; kapitan Niemiec. Po drabinie sznurowej wspinamy się na wierzch; pożegnanie nader czułe z naszym poczciwym Phya-Smuth, mniej czułe z konsulem honorowym, który przez czas naszego pobytu faktycznie schudł. W chwili, kiedy mamy odpływać, sygnał już dany do wyciągania kotwicy, przypomina sobie Phya, że jeszcze nasza prowizya lodu nie przyjechała. Krzyk, gwałt; stój! Czekamy dobrą chwilę; przyjeżdża lód, bez którego egzystencya niemożliwa. Z lodem przyjechała na nasze szczęście i baterya sodowej wody. Ruszamy; po raz ostatni: good bay Phyi, po raz ostatni pokłon ślicznej praczedyi świątyni Czang — i wszystko z oczu znika. Po paru godzinach jesteśmy na pełnem morzu. Tu dopiero, gdy miano podać obiad, przypomina sobie kapitan, że ma na statku całej parady jedną butelkę wina czerwonego, a mięsa prawie nic! Dlaczego taki brak prowizyi? — bo się nie spodziewał mieć pasażerów. Więc na środku morza stajemy; gdzieś tam hen w oddali, ma stać drugi statek, od niego weźmiemy mięsa i wina, jeżeli ma. Podróż do Singapore trwa 3—4 dni, jeżeli wszystko dobrze idzie, ładna więc perspektywa. Przez ten czas co kapitan wysyła za mięsem, my czółenkiem puszczamy się ku brzegowi, który ledwo widać; kapitan obiecuje wieczorem zbliżyć się do lądu. Skaczemy jak waryaty w tej malutkiej łupinie, ale że mamy majtków Malajczyków, więc niema obawy. Po zachodzie słońca wracamy na statek; mięso i wino jest — Victoria! bo apetyty srogie. Morze coraz mniej spokojne, Hekata się kiwa nieprzyzwoicie; mnie razem ze stołkiem przewraca; musimy się na pokładzie przywięzywać, by módz spokojnie czytać. Przytem niebo czyste, gorąco okrutne. Noce cudowne. Sypiamy znowu na pokładzie, bo jedyną możliwą kabinę odstępujemy ministrowi. Dopiero po spożyciu możliwego obiadu, zaczynam sobie słodko rememorować wrażenia wczoraj odebrane w syamskim teatrze, które przecież warto opowiedzieć.
Teatr w życiu syamskim bardzo ważną odgrywa rolę. Teatrów jest w Bang-kok kilka; wszystkie prywatne, przez możnych, zwłaszcza przez książąt krwi, utrzymywane, uważane jeszcze do dziś dnia za coś bogom miłego, prawie za rodzaj nabożeństwa. Kiedyś były, jak wiadomo, niczem innem jak częścią rytuału, kolebką ich świątyni; w Japonii zawsze jeszcze w święto jesienne odbywa się przedstawienie w świątyni. Przedstawienia odbywają się tylko w czasie między pierwszą a ostatnią kwadrą księżyca; mówią, że na nowiu byłoby niebezpiecznie dawać teatralne przedstawienia, boby zły duch mógł się wśród aktorów łatwo pokazać.
Siedliśmy tedy do naszego stateczku parowego, który nam służył za ekwipaż. Przedstawienie się właśnie było rozpoczęło gdyśmy zajechali. Budynek już trochę zeuropeizowany — bo są w nim aż trzy loże. My siedzimy w środkowej, bardzo obszernej, dworskiej loży, na krzesłach, które umyślnie dla nas przyniesiono, reszta widzów na ziemi po prostu usadowiona. Sala niezbyt wielka; scena zajmuje cały środek i jedną ze ścian węższych. Widzowie na dole siedzący, po większej części same kobiety z dziećmi, a tylko w głębi mężczyźni; obok patrzenia na przedstawienie, zajmują się tysiącznemi bagatelami: matki karmią dzieci, same jedzą; wszyscy żują bettel, wszyscy co chwila wstają, wychodzą, wracają, rozmawiają zupełnie głośno, tylko w najpatetyczniejszych miejscach robi się grobowa cisza. Antraktów wcale niema; przedstawienie trwa bez przerwy od godziny mniej więcej 7-mej, często aż do północy. Wybór sztuk podobno nader niewielki. Przez cały ciąg trwania reprezentacyj, więc blizko przez 2 tygodnie, grają jedną sztukę, o czem jednakowoż tylko z treści podobno można się przekonać, bo akcya mniej więcej pozostaje ta sama, dekoracye i stroje, z wyjątkiem głównych aktorów, nader rzadko się zmieniają. My mamy szczęście, bo trafiamy właśnie na wielce tragiczne zawiązanie się fabuły. Ta część teatru, którąby według naszych pojęć nazwać trzeba sceną, w ścisłem tego słowa znaczeniu tylko od czasu do czasu jest widzialną. Są to trzy jakby arkady, wązkimi słupami poprzedzielane, zawieszone szkarłatnemi kotarami. Środkowa arkada jest właściwą sceną; tu się odgrywają wszystkie dramaciki z życia domowego; u góry więc na zewnątrz, od sali, rozmaite napisy i emblementa określają bliżej znaczenie tego punktu w ogólnym rozkładzie sceny. Tylko w tej środkowej niszy są dekoracye i tylko te dekoracye się od czasu do czasu zmieniają, raz przedstawiając wnętrze pokoju, zwykle sypialnego, bo w tyle zawsze stoi rodzaj tapczanu — raz salę tronową, a wtedy stoi ten sam tapczan na tron zamieniony — raz znowu ogród, bo wtedy tapczan ów przykryto zielonym jakimś całunem, a po dwu jego bokach postawiono wazoniki ze złocistemi jakiemiś fantastycznemi roślinami, zgrabną ręką z papieru wyrobionemi. Dwie nisze boczne służą tylko jako wejście na scenę dla aktorów. Znowu napisy, tą razą krótsze od poprzednich, oznajmiają co każde z tych wejść oznacza; jednem z nich wychodzą aktorowie grający rolę złych duchów ciemności, drugiem aktorowie anieli. Zwykli śmiertelnicy (o ile występują jako tacy w sztukach syamskich, co bardzo rzadko się zdarza), dalej wszelkiego gatunku zwierzęta (ludzie przebrani), zwłaszcza zaś radżasy, mityczne zwierzęta mające zawsze ważną rolę, wszystko to wsuwa się czwartym, zupełnie bocznym otworem na scenę. Tylko w razach, jeżeli np. radżas wyraźnie ma wystąpić w obronie i po stronie duchów dobrych, wtedy i on wchodzi ich wejściem. W chwilach, kiedy np. ma być przedstawioną walka, lub jakaś uroczysta procesya, kiedy więc do 50-ciu osób naraz na scenę wychodzi, wówczas zajmują aktorowie całą scenę, więc i jej część zajmującą środek sali pomiędzy widzami, lub aż pod naszą lożę, ku głównemu wejściu. Część ta sceny, jak wogóle cała scena, zupełnie nie podwyższona, odgraniczona jest od miejsc zajmowanych przez widzów tylko 6-ciu wazonikami w różnych od siebie odstępach ustawionymi, z takimiż znowu papierzanymi kwiatami; według tego, czy rzecz dzieje się w lesie lub ogrodzie, czy ogrodzie świątyni lub pałacu królewskiego, czy w państwie książęcia ciemności Hanumana, czy w państwie świetlanej bogini słońca i jasności: według tego przebrani za heroldów słudzy teatralni, albo aniołowie, albo znowuż niższej kategoryi hanumany, tj. pół-bożki — zmieniają owe kwiaty, które są raz całe złote, raz zielone, raz biało-srebrzyste. Nie rzadko się zdarza, iż po wielce zajmującej scenie, która częściowo lub zupełnie odgrywała się w owej środkowej niszy i w bezpośredniem tylko jej otoczeniu, publiczność parterowa z pierwszego rzędu, zapominając o rzeczywistości, w uniesieniu, by lepiej widzieć, zwłaszcza dzieci, przekracza granicę sceny. Po takiem najściu, anieli, lub straszliwe syny ciemności, muszą berbeciów i ich matki najpierw uprzątać ze sceny, nim się rozpocznie jakiś pochód święty, lub bój straszliwy. Takie drobiazgi, nam wszelką illuzyę odbierające, Syamczyków bynajmniej nie żenują. Przeciwnie niż w naszym teatrze, w syamskim, aktorowie tylko z jednej strony, tj. widzowi przeciwległej, wchodzą na scenę. Akcya raz rozpoczęta trwa bezustannie; antraktów w całem tego słowa znaczeniu, jak w chińskim lub japońskim teatrze, tak i tu niema. Kurtyna, zasłaniająca całą scenę od sali, nie byłaby możliwą i wcale nie jest znaną. Jednakże środkową niszę zasłania od czasu do czasu ponsowa kotara; wtedy to, podobnie jak podczas przemiany owych sztucznych kwiatów i krzewów na scenie, robi się pewien nader krótkotrwały antrakt. Muzyka nie przestaje jednak ani na chwilę grać, nawet podczas tych antraktów.
Słowo muzyka zupełnie do oznaczenia tego arcy-monotonnego akompaniamentu nie jest stosowne. Akompaniament akcyi, odgrywającej się na scenie, polega na chórze ukrytym, złożonym z kilku osób, który śpiewa, a raczej przeciągle, śpiewająco deklamuje, przy towarzyszeniu fujarki (piszczałki) i bardzo oryginalnych, miarowych uderzeń kawałków drzewa o siebie, co nadaje takt przy tańcu i miarę przy deklamacyi chóru i aktorów. Podczas pochodów, a zwłaszcza bitew na scenie, takt ów robi się szybkim, gwałtownym, dziwnie uszy i nerwy drażniącym, ale nigdy z raz obranego tempa nie wypada. Trzebaby znać dokładnie teoryę generał-basu, taktu muzycznego i t. d., i zrobić prawdziwe studyum nad tym rodzajem muzyki wschodnio-azyatyckiej, jaką się tu po teatrach słyszy, żeby módz zdać sobie sprawę ze stosunku, jaki zachodzi między naszym taktem a taktem Azyatów i wogóle ludzi wschodnich. Kiedyś słyszałem od bardzo muzykalnego znawcy Wschodu, że np. już turecka, ba nawet bardzo z nią pokrewna południowo-słowiańska (hercogowińska zwłaszcza) muzyka, jest dlatego tak trudną do spamiętania lub odtworzenia dla nas, że oni znają i używają ćwierćtonów, że ich takt, ich rytm zupełnie i zasadniczo od naszego się różni. Czułem to zawsze, choć nie rozumiałem; wieleż to razy zrywałem się o 2-giej lub 3-ciej zrana w czasie Ramazanu, będąc w Mostarze, żeby słyszeć i zapamiętać pieśń na cześć Stwórcy i Jego proroka, którą muezzin śpiewa tuż przed pierwszym brzaskiem jutrzenki. Wszystko nadaremnie. Pieśń owa tak piękna, tak urocza, a taka niewypowiedzianie, nieskończenie smętna i smutna, tyle w niej żalu, tęsknoty, rozpaczy prawie, że dziś jeszcze na samo wspomnienie dreszcz po mnie przebiega — ale spamiętać jej ani możności. Tak i ten rytm syamski, wybijany raz cicho, spokojnie, raz gwałtownie, namiętnie — dziwne, z początku bolesne, potem choć miłe, ale zawsze arcy-ciekawe, robi na uchu naszem wrażenie. Syamczyków ten rytm wraz z owym chórem niewidzialnym delektuje i porywa.
Całą treść czyli fabułę sztuki opowiada chór. Aktorowie tylko bardzo rzadko pojedyńcze frazesy, krótkie monologi i dyalogi wygłaszają; wtedy chór na chwilę milknie, a aktor wpadając w rytm, który choć nie ustaje, ale cichnie nieco, wygłasza dziwnym jakimś, sztucznym głosom, to co ma do powiedzenia. Jak wszędzie na Wschodzie, tak i tutaj tylko mężczyźni grywają. Są jednak czasem w Chinach a zwłaszcza Japonii trupy aktorskie z samych kobiet złożone, a w takich trupach już mężczyzn zupełnie niema. — Podziwiać doprawdy można, do jakiej perfekcyi dochodzą mężczyźni w imitowaniu kobiet. Grający królewne, księżniczki, aniołów, panowie mają na scenie tak śliczną, bieluchną płeć, tak śliczną figurę, tak piękne białe ręce o wydłużonych szlachetnych palcach, że doprawdy zakochaćby się w niejednej a tych dam można. Tylko tańce, zwłaszcza tańce tak zwane święte, wykonywają prawdziwe kobiety (tak nam Phya-Smuth zaręczał). Tańce te trochę indyjskie przypominają. Polegają na nader zgrabnym, pełnym gracyi chodzie, przysiadaniu, wykręcaniu nóg, rąk i całej figury; przypominają nieco pokazujących się w naszych cyrkach od pewnego czasu tak zw. Schlangenmänner. Rzadko bardzo tańczy jedna osoba sama, zwykle trzy równocześnie. Taniec najpiękniejszy, jaki tu widziałem, był to taniec trzech aniołów ze zwierciadłem. Zapewne mieli oni przedstawiać trudność w docieczeniu prawdy, bo po niesłychanych, choć zawsze bardzo poważnych i spokojnych kontorsyach, zaglądali do zwierciadła; powtarzało się to z dziesięć razy, aż przy jedenastym razie nagle spojrzawszy w zwierciadło, z widocznem zadowoleniem cofnęli się za kulisy. My, wyznaję, byliśmy także dość kontenci, że się ta nieco monotonna operacya skończyła.
Czy przy tańcu, czy przy innych funkcyach na scenie, kobiety i aniołowie zasadzają swą gracyą głównie na wyginaniu ręki dłonią na zewnątrz, tak aby wyciągniętemi prosto palcami dotknąć aż ramienia. Palce okryte bywają pierścieniami, a paznogcie, naturalnie niesłychanie u dam długie, schowane w śliczne futerały ze srebra, które rękę jeszcze wydłużają. Kostyumy wspaniałe, poprostu kapiące od złota, srebra i drogich kamieni. Wszystkie rynsztunki, korony, skrzydła, które się widuje po świątyniach na wyobrażeniach bożków, pół-bożków, aniołów, hanumanów i t. d. — wszystko to tutaj z nadzwyczajną wiernością reprodukowane. Nie ręczę naturalnie, czy kruszce i kamienie, których tu taką profuzyę się widzi, są z papieru imitowane czy prawdziwe — mniejsza o to — wrażenie jest takie, jakby wszystko było szczere i prawdziwe. Nie można sobie wystawić nic oryginalniejszego, nic wspanialszego, jak np. taki święty pochód uroczysty, lub walkę, w której małpy, hanumany, radżasy, aniołowie i ludzie biorą udział. Mimowolnie człowiekowi się zdaje, że gdzieś o 1000 czy 10.000 lat w tył został przeniesiony; że nie widzi na jawie, ale śni. Stroje są tak wspaniałe a tak wierne, ruch każdy tak absolutnie dokładnie zachowany, że patrząc na to, wydaje się, że to w którejś ze świątyń, na skinienie Buddy, ożyły nagle wszystkie te dziwadła. Z teatru znów poszedłszy do świątyni, zdawać się może, że jedną z tych scen teatralnych zaklęciem ktoś na płótno przeniósł i uwiecznił!
O sztuce, którąśmy podziwiali, trudno mi cośkolwiek powiedzieć, bo jej nie zrozumiałem, mimo urywkowych tłumaczeń Phya-Smuth'a. Temat mniej więcej zawsze ten sam: walka dobrego ze złem, zwycięstwo naturalnie po stronie dobrego.
Po półczwarta-godzinnem posiedzeniu, mimo że przedstawienie jeszcze trwało, moi towarzysze już wytrzymać z gorąca nie mogli, wyszliśmy więc. Że tej nocy zasnąć nie mogłem aż gdzieś koło rana, nie dziwiło mnie bynajmniej ani martwiło, bo zgasiwszy światło, miałem ciągle przed oczami te śliczne, barwne, niepojęte, fantastyczne stroje, te walki, te tańce — a w uszach tę muzykę, którą my dziką nazywamy dlatego, że jej nie rozumiemy.
Zbliżamy się do Singapore. Z bijącem sercem oczekuję wylądowania: tu mnie mają czekać dawno upragnione wiadomości z domu, pieniądze; wiadomości z Petersburga się spodziewam, czy Schönburg zrobił o co go prosiłem w sprawie projektu podróży mojej przez Sybir?