Podróż na wschód Azyi/1 kwietnia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż na wschód Azyi |
Podtytuł | 1888-1889 |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Indeks stron |
Zamiast 26 marca, jak przepis wymagał, wyjechaliśmy — dla bardzo złego stanu powietrza, niesłychanego wichru wschodniego, sprowadzającego w tych okolicach deszcze, burze i niesłychanie niespokojne morze — dopiero 27 popołudniu, w przepyszny pozornie czas. Na drugi dzień już jednak żałowaliśmy niezmiernie, żeśmy Riu-kiu opuścili: raz, bo pobyt tam był i niesłychanie miły i ciekawy, powtóre, bo w przystani wyspy Oszima, jeszcze do archipelagu Riu-kiu należącej, gdzie musieliśmy się zatrzymać 12 godzin, zerwał się orkan, czyniący dalszą podróż niemożliwą, tak że po naradzie z nami, nasz poczciwy i zacny kapitan Japończyk zdecydował się przeczekać. Z mniej pięknym czasem
niż onegdaj, wyruszyliśmy ku Satsumie. Ocean ów, chyba przez kłamliwe pochlebstwo »Spokojnym« nazwany, bardzo się zaczynał gniewać i burzyć; nasz stateczek, ledwie 500 ton obejmujący, skakał biedactwo jak opętany. Mimo to szczęśliwie wyjechaliśmy w ową cudownie piękną przystań Kagoszimy, stolicy wyspy Kiusziu, w archipelagu japońskim, inaczej Satsumą zwanej (skąd owe sławne porcelany pochodzą).
W Kagoszimie dwa dni. Zwiedzamy znowu, przy pysznej pogodzie, rezydencyę medyatyzowanego księcia Satsumy. Istny raj, pieścidełko, z ślicznym ogrodem, tuż nad ową idealną zatoką morską położonym, od tyłu i dwóch boków zasłoniętym cudnej formy pagórkami, gęstą, bujną, wiecznie zieloną zgrają drzew, aż po czuby obrosłemi. A że teraz wiosna, więc wszystko prawie w kwiecie; owe sławne japońskie owocowe drzewa, brzoskwinie, śliwki i wiśnie, bez liści, ale okryte cudnie woniejącym, wielkim, pełnym kwiatem!
więc ku głównej wyspie japońskiej. Powiedziałem: dziwnie spokojną była owa woda — aż nadto spokojna. A tak świeciła jeszcze przed zachodem słońca, tak lśniła, takie miliony światełek z każdej najmniejszej falki się sypały, że już po tem samem doświadczony marynarz mógł wnioskować, że się na oceanie coś złego święci. My jednak, niezbyt na to zważając, ciesząc się raczej, że zatoka tak błyszcząca, najspokojniej do snu się układamy. Już przecie około 2-giej w nocy zbudziło mnie niezwykłe hibotanie się statku i niepokój między mojemi rzeczami w kajucie. Zaspany, nie
zważam wiele i zasypiam na drugi bok. Znowu mnie budzi gwałtowny ruch okrętu, znowu zasypiam, i tak do świtu! Teraz jednak zanadto zaczęło wszystko w kajucie tańcować; nie mogłem zasnąć; wstaję, idę do parapetu statku; nie mogę jednak ustać: statek kiwa się szalenie. Wyglądam: niebo ołowiano-szare, morze szaro-zielone, deszcz drobny siecze w okna, które dobroczynna jakaś ręka na szczęście zawczasu, w nocy pozamykała. Chcę się nieco umyć i wyjść na pokład, by się przekonać, co właściwie na dworze się dzieje; — w tej chwili coś rzuca tak strasznie statkiem, że ja wraz z karafką i szklanką jak piłka przelatuję z jednego końca kajuty na drugi. Myślę: źle! Nie myję się; chcę wyjść na górę; statek tak skacze, że ledwie na czworakach wdrapać się mogłem. Na górze widok doprawdy straszny przedstawia się moim istotnie osłupiałym oczom. Wicher szalony od wschodu świszczę i szumi; deszcz siecze jak rózgami; a formalne góry wodne, niepojętej wysokości i szerokości, jadą z szybkością wichru na statek, który w tych strasznych pląsach skacze, kiwa się, podnosi, upada, przechyla z jednej na drugą stronę, jak opętany! O staniu na nogach, bez, silnego trzymania się czegokolwiek oburącz, ani mowy. Siadam więc na kanapce, koło krytych schodów, trzymam się oburącz; ale i to nie pomaga; za chwilę bowiem przysuwa się ku nam góra wodna, dwa razy od naszego statku wyższa; najpierw bokiem, potem grzbietem porywa statek; wreszcie na drugą stronę przerzuca, podaje go drugiej jeszcze większej górze; statek co chwila pochyla się pod kątem prawie prostym do powierzchni morza; ja zsuwam się z kanapy, dobrze że nie wpadam do wody — uciekam. Czem dalej ku południowi jednak, tem gorzej. Wicher coraz silniejszy; morze przybiera jakiś kolor zielony, brzydki, zły; fale rosną coraz, co chwila wali któraś z niewidzianą siłą na pokład. Doprawdy widok straszny, uczucie fatalne, taka samotność na łupince takiej, wśród tego ryczącego, złego oceanu. Schodzę do kabiny, kładę się, i doprawdy w niewesołem usposobieniu zaczynam mówić pacierze. Wtedy, proszę mi wierzyć, przeżyłem kilka godzin, których nikomu nie życzę. Pytanie: czy stateczek nasz wytrzyma tę nawałnicę wichru, deszczu i tych strasznych bałwanów — ciągle staje przed oczyma. Czując i widząc, jak się ta łupina kiwa, jak trzeszczy, jak drży cała, odpowiedź, że nie wytrzyma, coraz częściej przez myśl przelatuje. Nie przebywszy na morzu jeszcze nigdy prawdziwej burzy, niema się pojęcia, co taki stateczek wytrzyma; wydaje się, że za każdą nową falą musi się przewrócić.
Nagle wśród tego huku — cisza; słychać głosy i bieganie na pokładzie i dwukrotny świst alarmowy maszynisty, śruba przestaje funkcyonować! Wypadam na pokład — co się stało? Niemym ruchem pokazują, bardziej niż kiedy rozhukane morze. O Boże, bądź nam miłościw! człowiek w morzu — z pośród dwóch gór wodnych błysnęła mi jego głowa. Statek jednak, choć zatrzymano maszynę, pchany własnym rozpędem i falami, z przerażającą w takich chwilach szybkością oddala się od tego nieszczęsnego! Tej chwili w życiu nie zapomnę. Jakże się to jednak stało? Oto majtek jeden z wprawniejszych, wraz z drugim byli zajęci przy przymocowywaniu żagli, które choć na parowcu, zawsze w takich wietrznych chwilach rozpinają, dla łatwiejszego utrzymania równowagi. Nagle statek pogłębił się szalenie w przepaść między dwie fale, następująca fala przelała się ponad pokład — i owych dwu ludzi zniknęło. Jeden zatrzymał się przecież między sznurami, drugiego porwało morze. Oficer (Japończyk) pełniący służbę, widząc co się stało, z niesłychaną przytomnością umysłu, jedną ręką dał sygnał, stopp, maszyniście, a drugą ręką rzucił tonącemu obręcz ratunkową. Mimo to patrząc za nim, po kilku sekundach straciliśmy go z oczu. Tu, post festum muszę przyznać, że Japończycy zaimponowali mi swą zimną krwią. W największym ładzie i spokoju, mimo szalejącego żywiołu, ściągnięto natychmiast żagle; jeden wydrapał się na szczyt masztu, by szukać oczyma za porwanym, i statek począł się wracać. Po długich 10 minutach ujrzeliśmy tego biedaka o jakich 300 kroków — żył jeszcze, nie utonął! Nader zgrabnym ruchem samego tylko steru postawiono statek tak, że fale same tego biedaka powoli przyniosły ku nam. Po 10 minutach dalszych był on na pokładzie — i żywy. Ale tych dziesięć minut!
Nie mogąc spokojnie i bezczynnie patrzeć na ten obraz grozy, o jakiej pojęcia się niema, gdy się go nie widziało, począłem modlić się o ratunek dla biedaka i dla nas; bo morze doprawdy jakby wściekłe, że mu ofiarę wydzierano z paszczy, poczęło ze zdwojoną jeszcze siłą ryczeć, szumieć i bałwanami ciskać. Statek jęczał formalnie, jakby ostatnich dobywając sił w tej nierównej walce. Pierwszy raz w życiu widząc tę potęgę żywiołów, ten słaby stateczek i tego nieboraka w morzu, który ledwie wpadłszy do wody, już porwany przez fale, jak punkcik wyglądał — pierwszy raz w życiu miałem uczucie, że patrzę śmierci w oczy — a te oczy na morzu rozhukanem są bardzo nieładne. Ale Bogu dziękowałem i dziękuję, że mi pozwolił przebyć takie przejście, bo wiele, bardzo wiele w takich kilku chwilach nauczyć się można. Wtedy doprawdy staje się napoły już przed sądem bożym; w mgnieniu oka całe życie staje przed oczyma duszy, i widzi się niestety, jak życie to w dodatnie strony ubogie. Strasznie musi być umierać samotnie na tym ocecnie, który sam jako wieczność wygląda i odczuwać nam daje ogrom i grozę tej wieczności i naszą wobec niej maleńkość i bezsilność.
Może kiedy czytać będziecie, spokojnie w fotelu, ten mój list; wyda się wam, moi drodzy, że przesadzam grozę położenia; nie wiem — zdaje mi się że nie. W każdym razie mój malarz, choć pół świata objechał, powtarza: So was Schauderhaftes, so was Entsetzliches habe ich in meinem Leben nicht geahnt! Bo też co prawda, Ocean Spokojny jak się rozkołysze, to nie żarty. Nad wieczorem wicher zwolniał nieco, deszcz przestał padać, i ujrzeliśmy nareszcie na horyzoncie ląd, wyspy japońskie, koło których zdaje się przez pół dnia skakaliśmy jak opętani. Teraz płyniemy mimo wichru spokojnie, bo mamy na wsze strony ląd; jesteśmy w tak zw. Inlande-See, morzu wewnętrznem japońskiem; jutro, da Bóg, staniemy popołudniu w Kobe, porcie jednym z większych w Japonii.
Wracając przez Sybir, chcę po drodze wstąpić do Częstochowy.