Podróż na wschód Azyi/25 marca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Sapieha
Tytuł Podróż na wschód Azyi
Podtytuł 1888-1889
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Nafa, port wyspy Riu-kiu, 25 marca.

Choć w brzydki czas ruszać się trudno, a dziś brzydko na dworze, bo deszcz co chwila przepaduje, jest to jednak rodzajem ofiary, będąc na wyspie od stolicy Japonii o przeszło 1200 mil morskich odległej, wśród Oceanu Spokojnego położonej, dotąd ledwie przez dwóch żyjących Europejczyków znanej — będąc, powtarzam, na takiej wyspie, zamiast iść patrzeć i oglądać, siąść przy rodzaju stolika, który mi dano, i pisać. Jest to rodzajem ofiary; w nadziei jednak, że list z takich okolic napisany, właśnie pewną przyjemność moim wszystkim najmilszym sprawi, ze szczęściem prawdziwem zasiadam i w pośpiechu tych kilka uwag o tej dziwnej, odległej wyspie na papier rzucam. List ten wyjedzie stąd ze mną równocześnie, pragnę go tutaj rzucić na pocztę dla oryginalności!
Wywlókłszy z tego kraju króla, który panował nad całym rojem wysp i wysepek, osadzili go w swej stolicy, i tam jak więźnia pod dziwacznymi pozorami trzymają. Gdym spytał, co porabia syn królewski, który mieszka w pałacu starodawnym królów, w stolicy kraju Sziuri położonym — ów stereotypowy, głupkowaty uśmiech, co wiecznie twarz każdego Japończyka przekrzywia, zmienił się w brzydki uśmiech wzgardy i nibyto litości, i mój towarzysz, jeden z urzędników japońskich, przydzielonych mi jako tłumacze, odpowiedział: Syn królewski nic nie robi; ma wiele żon i kobiet wkoło siebie, gra i śpiewa po całych dniach!
Wczoraj wieczorem gubernator tego kraju — powiedzmy: tej kolonii japońskiej — dał obiad na moją cześć. Obiad wprawdzie był podany według starego obyczaju dworu w Sziuri; wino i wódkę, sake zwaną, która wino zastępuje w tych krajach, nalewali synowie dawnych senatorów tego kraju — ale przy stole z nami nie siedział ani jeden z przedstawicieli szlachty tutejszej; same piszczyki, gryzipiórki, japońskie urzędniki, kulturtraegery. A gdy w czasie wieczerzy tancerze tutejsi wspaniałe starodawne tańce rozpoczęli, gdy następnie odegrano jeden akt wielkiej jakby tragedyi czy epopei narodowej, gdzie syn mścił ojca na jego mordercach — wtedy to miałem dowód niezbity, że Japończyk ani słowa z mowy ludu tutejszego nie rozumie, nie zna go, nie chce znać; uważa go za coś niższego, głupszego, gorszego; ale ponieważ posiadanie tej ziemi wydaje mu się korzystnem, ważnem dla jego handlu i strategii, więc zabrał kraj, swą mowę ludowi narzuca, króla mu więzi, syna królewskiego trunkiem i rozwiązłością ogłupia i wyniszcza, kraj podatkami wysysa; a przed sobą i światem dobroczyńcę, światłodawcę udaje.
Oto w kilku słowach historya kilkunastu ostatnich lat panowania japońskiego w tym kraju!

To charakterystyka stosunku Japonii, tj. dzisiejszego zcentralizowanego jej rządu, do tak zw. japońskich kolonij, tj. posiadłości poza obrębem głównego archipelagu położonych. Patrząc dziś na ten pałac królewski, na zamek opuszczony przez króla Riu-kiu, którego zmuszono do mieszkania w Tokio — zajęty dziś przez żołdaków japońskich, strojem pruskie wojsko przypominających, zdawało mi się, że widzę Wawel lub Zamek warszawski.
A teraz przypatrzmy się ludowi, krajowi, który ten rząd japoński znosi. — Postawa wspaniała. Lud prosty niewiele od szlachty różny. Szlachta dziś rozpuszczona, chowa się w zakamarkach, po domach i ogrodach; niektórzy tylko, ostrzygłszy piękną, staro-germańską przypominającą fryzurę, wstąpili do urzędów japońskich. Twarze o rysach regularnych, wyniosłem czole; wzrostem nam równi, Japończyków o całą głowę przerastają; strój dziś przypomina japoński;

tylko jeszcze fryzura pozostała według dawnego zwyczaju; wszystkie włosy w górę, a na czubie głowy rodzaj loka, zwiniętego starannie i spiętego dwoma szpilkami formy łyżek srebrnych. Ruchy spokojne, powolne, pańskie; ów nieznośny, wieczny uśmiech japoński, tu nieznany.
Kraj piękny, miejscami bardzo nawet piękny; wyspa główna, którą właśnie zwiedzam, to rafa koralowa, którą kiedyś zapewne zmęczone dźwiganiem dno morskie chciało zrzucić i nie mogło, więc tylko podniosło, wypchnęło w górę; i tak powstała wyspa. Stąd ziemia trudna do obrobienia, bo pomału, w biegu wieków koral musiał wietrzeć i w urodzajną przemieniać się glebę, lud więc bardzo pracowity, rolnictwem, niegdyś i przemysłem się trudnił. A że klimat ciepły, zdrowy, bo wśród Oceanu Spokojnego się żyje — więc lud urósł z pomocą Boga w piękną, silną, czerstwą rasę. Przytem, jak każdy silny, jak każdy co daleko od innych ludzi urósł i nie miał sposobności gangreną drugich być zarażonym, tak ten lud spokojny, dobry, żyje dziś jeszcze życiem świata z przed lat tysiąca. Młody malarz, Austryak, Franz Neydhardt, którego wziąłem ze sobą, zrobił 54 zdjęć fotograficznych okolic, przez które w tych kilku dniach pobytu na wyspie Riu-kiu przejeżdżaliśmy; te lepiej odemnie powiedzą, jak kraj i ludzie wyglądają. Opisy wszelkie, choć może arcydzieła pióra, dają, według mnie, takie wyobrażenie o kraju nieznanym, jak krajobraz widziany przez szklankę napełnioną wodą. Widzi się, że tam coś jest z drugiej strony, ale co, jak to coś wygląda w istocie, o tem soczewka w formie szklanki wyobrażenia dać nie może. Tak też w opisach; regularnie się albo przesadzi, albo nie dosadzi, już choćby dlatego, że się w opisie wiele rzeczy, szczegółów, jako samo przez się rozumiejących się, nie podaje, a one często o istocie rzeczy stanowią. Pisząc romans, opisywałbym naturę; pisząc dziennik podróży, notuję tylko ogólnikowo wrażenia; przytem fotografie kupuję.
A teraz parę słów o moim pobycie w Riu-kiu. Dawno nie napękałem się tyle, co w czasie tego pobytu; mówię: pękałem, bo musząc śmiech wstrzymywać i kryć, pękałem istotnie w rzadkich chwilach, kiedyśmy byli sami. Biorą mię widocznie za austryackiego księcia krwi. Stąd gubernator, dowiedziawszy się o mojej obecności na terytoryum jego władzy podwładnem, wysłał natychmiast oficera straży bezpieczeństwa na powitanie mnie; przed hotelikiem japońskim, w którym mieszkaliśmy, stał nieustannie posterunek policyjny; dwóch urzędników, niby mówiący po angielsku i niemiecku, przydzielono mi jako tłumaczów, z rozkazem bycia na moje rozkazy dzień i noc; konie i wózek, ciągnione przez ludzi, tak zwane riksa, należące do gubernatora, nosiły nas i woziły po wszystkich kątach wyspy. Gubernator urządził wspaniały obiad, z przedstawieniem teatralnem połączony, na moją cześć. Nic zabawniejszego, nic bardziej komicznego,

jak miny skruszone i przestraszone tych panów, gdy się do mnie zbliżali, a wyraz podziwu i uwielbienia, gdym odpowiadał na toasty, wychwalające postępowanie rządu japońskiego w swoich koloniach państwowych, i wznosił okrzyk na cześć cywilizacyi i Mikada.
Wieczory równie jak dnie, szczelnie zapełnione rozrywkami wszelkiego gatunku; między któremi na pierwszem miejscu, japońskim zwyczajem, śpiew, tańce i muzyka tak zwanych gecha’ów, czyli bajader. Dziwne to wszystko i ciekawe. O japońskich tańcach jużem coś pisał zdaje mi się; otóż o wiele ciekawsze, piękniejsze zdają mi się tańce riukijskie. Tak jak twarzą, wzrostem, rysami, mową, charakterem i temperamentem, tak też i tańcem i muzyką różnią się zupełnie mieszkańcy wyspy Riu-kiu (po japońsku Okinada) od Japończyków.

Japoński taniec wiecznie ten sam, nużący w końcu monotonnością i tożsamością stroju tańczących. Tu rozmaitość ruchów, stroju, aryi, nawet instrumentów; a wszystko poważne, prastare, rycerskie. Stroje, które widziałem na scenie, w czasie obiadu danego na moją cześć (a wszystkieśmy odfotografowali), przypominają doprawdy babilońskie i syryjskie z przed lat tysiąca. Muzyka raczej zbliżona do jakichś, nie wiem gdzie doprawdy słyszanych aryj arabskich, tureckich, starosłowiańskich. Śpiewy religijne tych ludzi, które dziś na pożegnanie śpiewała cała grupa kobiet, synów i mężów, proszących niebiosa o dobrą podróż, śpiewy te dziwnie mi przypominały wieloma motywami »Aidę«.
Lud to przytem nader szlachetny, powolnego, dobrego, łagodnego charakteru, myślący, mniej mówiący niż japoński, choć także wesoły, uprzejmy, mimowoli sympatyę budzi.

To też w chwili gdy wsiąść mamy na statek, mimowoli patrząc na ten kraj piękny i lud piękny, położeniem swem dzisiejszem nieco do nas zbliżony — patrząc na te warowne wały nad portem, stawiane lat temu setki, przez potężnych niegdyś królów przeciw inwazyom chińskim — patrząc na opodal leżące, do zamków podobne groby książąt tej wyspy, mimowoli żałuję, że już koniec tego pobytu — mimowoli, Bóg wie dlaczego, chciałbym tem ostatniem spojrzeniem uścisnąć, w pamięci i sercu na zawsze wyryć ten krajobraz, te typy szlachetne. Auf nimmer Wiedersehen, powiedział obok mnie stojący mój malarzyna; i doprawdy smutno mi się zrobiło; jak sen minął ten pobyt, jak sen bezpowrotnie, a żegnając ludzi i kraje z świadomością, że się już nigdy
ich nie ma zobaczyć, zawsze jakiś rodzaj smutku czy tęsknoty do serca się wkrada.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Sapieha.