Podróż na wschód Azyi/23 lipca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Sapieha
Tytuł Podróż na wschód Azyi
Podtytuł 1888-1889
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Sien-si-fu, 23 lipca.

Przedwcześnie zanotowałem wyżej, że forty się kończą; forty pojedyńcze, jak słusznie mój Tatar powiedział: »karauły kitajskich kozaków«, ciągną się bez przerwy wzdłuż doliny prowadzącej ku Kałganowi. Co chwila bliżej lub dalej, w dolinie lub na pagórku, często wysoko na skale wisi taki karauł czyli wieża, na której w czasach, kiedy się najazdu spodziewano, utrzymywano straż, z przeznaczeniem dawania znać o zbliżającym się nieprzyjacielu — rodzaj telegrafu. Odfotografowałem jeden na pamiątkę, u jego stóp bowiem po raz pierwszy w tej podróży byłem zmuszony całej energii i siły gardła użyć na zapostrofowanie »Kitajców«.
Raniutko 22-go ruszamy jak zwykle około 3 kwandranse na 5-tą; słońce jeszcze nie wstało na dobre; powietrze cudowne, wszystko idzie znakomicie. Przychodzi jednak południe, upał nie do opisania. Wietrzyk mały mamy z tyłu; w mojej lektyce, tej maszynie wymyślonej przez ludzi z myślą leniwą a ciasną kieszenią, robi się temperatura 450 Reaum. Ciągłe rzucanie, szarpanie, szturkanie tej palnej machiny, robi czytanie niepodobnem. Chcę spać, nie można, bo co chwila, jak te muliska nieszczęsne ruszą równym krokiem z jednej nogi, tak miotają straszliwie lektyką od tyłu ku przodowi, że mimo zmęczenia, ani sposób zasnąć. Jedna jeszcze złowroga dola podróżnego w tych okolicznościach, to muchy! O ludzie, gdybyście wiedzieli, nigdybyście dzieciom nie bronili much torturować, męczyć, w żywym ogniu smażyć, w kawałki żywcem krajać! niechby choć tyle zemsty biednej ludzkości na tych przebrzydłych stworzeniach dozwolono! Nie mogąc wytrzymać dłużej, wyskakuję, siadam na osła. Po chwili spostrzegam ów karauł kitajskich kozaków; trzeba go odfotografować koniecznie, bo piękny, malowniczy, a nieźle jeszcze zachowany. Tu mimowoli przyszło mi na myśl, czy przypadkiem Chińczyki, uważając, że szlakiem Tamerlana mógłby i biały car przyjść do Pekinu, nie utrzymują tych starych karaułów na wszelki wypadek! Dawaj aparat! cała karawana — 10 zwierząt czworonożnych, a 5 dwunożnych — nim się zatrzyma, nim się porozumie, nim zdoła przyrodzony wstręt do szybkich ruchów przezwyciężyć, mija naturalnie dobra chwila. Zaczynają wyciągać z pod mojego siedzenia ten aparat (który Opatrzność także na mnie jako bicz i ekspijacyjny środek zesłać raczyła), mija nas jakiś oślarz kitajski i woła coś. Nagle widzę ze zdumieniem, że mój boy blednieje i rusza się szybko, ba, nawet dość wyraźnie mi powiada: »woda idzie, nie można dalej«. Chińczyki wszystkie spłoszone, naturalnie zaczynają od kompletnego stracenia głowy; notabene dotychczas jeszcze ich nie rozumiałem, nie pojmowałem o co chodzi. W chwili kiedy Chińczyki, straciwszy resztki możności myślenia, bez ustanku coś mówiąc patrzą przed siebie, ja nie wiedząc o co chodzi, chcę kazać dalej rozpakowywać aparat. Raptem słyszę szum daleki, cichy, coraz głośniejszy; myślę: gdzieś woda płynie; widzieliśmy wielkie chmury w górach, musiało padać; trzeba zobaczyć. Nie ubiegłem 20 kroków, szum rośnie tak, że własnych słów nie słyszę, i nagle ni stąd ni zowąd widzę przed sobą w wyschłem łożysku potoku górskiego, które o 30 kroków przed nami przecinało drogę, po którejśmy się posuwali — widzę, mówię, jak w tem łożysku wielkie glisty, ślimaki, węże czekoladowo-czarne ku mnie z szumem i hukiem po kamieniach pędzą. Ha! do licha, co to? toć ku nam ta awantura leci! Istotnie nie glisty to ani ślimaki, ale woda z namułem, tak dziwaczne przybierająca kształty, wali ku nam. Wracam ku mułom, wskakuję do lektyki, każę ruszać. Ilość tej wody, a raczej błota, które nas dognało, przybiera z każdą chwilą. Mój mularz, z obawy, by trepek swoich nie zawalać, zamiast, jak należało, za pysk schwycić przedniego muła i przeprowadzić, siada sobie na osła; wrzeszczę, by prowadził; nim się zdecydował zleść, już było za późno. Znajdujemy się nagle w strumieniu pędzącej wody z błotem na poły. Muł przedni waha się — każda sekunda groźna. Chińczyk pcha muła naprzód, muł się chwieje, potyka, strumień coraz rośnie, nareszcie sięga powyżej kolan muła — nareszcie brzdęk — muł pada! Myśląc, że go jeszcze na czas podniosą, siedzę w swojej klatce, której przednia część wraz z mułem zaczyna niknąć w coraz głębszym strumieniu błota. Muła chcą ratować, bo tonie; na szczęście z tyłu mam drugiego, który całą sytuacyę ratuje i nas podtrzymuje. Mularz mój zaczyna odpinać muła, któremu ledwie jeszcze łeb wygląda z błota; muł wstaje, wali się raz jeszcze, na chwilę nikną obydwaj pod wodą. Widzę, że niema ratunku; w tej chwili przyskakuje, brnąc w błocie po pas mój Mongoł (boy Chińczyk ani się nie ruszy): Barinia złazit! Chwytam za wiszącą koło mnie kamizelkę, bo w niej zegarek, za kapelusz, helmet (nie mam drugiego) i worek, czyli kieszeń zrobioną umyślnie do przechowywania papierów wartościowych, noszę ja na piersiach a zdjąłem dla upału. Raz, dwa — stoję powyżej kolan w namule rwiącym strasznie; jak mogę brnę, klnąc strasznie — jestem na brzegu. Oglądam się, co się z mułem i Chińczykiem dzieje? O 20 kroków niżej leżą obydwaj w błocie, ratując się jak mogą. Teraz Mongoł wraca ratować lektykę. Chińczyki wrzeszczą co w piersiach sił, lektyka stoi na szczęście; zadni muł zaparł się jak skała i trzyma. Wrzask Chińczyków, szum wody, krzyk Mongoła — i ja wrzeszczę, bo spostrzegam się na lądzie, że zamiast owej kieszeni wartościowej, którą zwykle na piersiach noszę — porwałem worek z cukrem do herbaty; kieszeń, kieszeń, zawierająca cały mój majątek, została w zagrożonej lektyce! Na szczęście znajduje się dwóch czy trzech Chińczyków spektatorów, ci włażą w wodę, pomagają wyciągać lektykę — po chwili stoi na brzegu. Tymczasem Mongoł wpadłszy w święty gniew na powolność chińską, wskakuje w środek potoka i grzmoci co siły w żołądki, karki, siedzenia chińskie. W mgnieniu oka dwóch Chińczyków leży nosami w błocie; krzyk, gwałt niesłychany. Mongoł miał rękę ciężką, jak żelazo kułak! Nareszcie ostygł nieco i spokojnie, majestatycznie wraca na ląd czyścić i suszyć rzeczy; niestety moja torba i kuferek, umieszczone w dnie lektyki, zaszły mułem aż do dna... I jak burza wyszalawszy się słabnie i oddala się, a drzewa nie miotane już strasznym wichrem powolniej kiwać się zaczynają, a cała natura szukając spokoju po przesileniu cichnie, uspokaja się — tak ja i Mongoł podszedłszy ku lektyce usiedliśmy na chwilę po dwóch stronach, sapiąc i dysząc, a od czasu do czasu na kitajskie ludziska klnąc cicho.
Łatwo się dziś śmiać i żartować, kiedy wszystko skończone, ale proszę spróbować: Wyzywam wszystkich znajomych i pytam, czy nie będzie im djablo rzadko na sercu i żołądku, gdy pod wieczór między Chinami a Mongolią, między ludźmi, z którymi porządnie nawet porozumieć się nie można — staną przed huczącym i błotnym potokiem, który z pod ziemi zda się wyrósł, i przed pytaniem: czy woda naprzód iść pozwoli, czy nocować trzeba będzie w karaule? Przez zemstę odfotografowałem owego karauła. Nie obeszło się jednak bez ofiar; zgubiłem moją ukochaną czarną bursztynową cygarniczkę, prezent od S. Sz. Nieszczęśliwy muł także silnie zeszwankowany, pokrwawiony, dolazł jednak aż do Kałganu.
Nocleg króciuchny, o wpół do 6-tej jesteśmy w drodze, mamy 120 li chińskich do zrobienia. Okolica ciągle od wielkiego muru mniej więcej taka sama, piękna prawie. Poruszamy się ciągle bardzo szeroką doliną, miejscami szyjowato ścieśnioną okalającymi ją pagórami. Z poza pagórów widne co chwila po obu stronach poważne góry, skaliste, gdzieniegdzie tylko krzewami pokryte. Idziemy po drodze, której jednak nikt nigdy nie budował i nie utrzymuje, prócz Opatrzności. Jest to po prostu szeroka ścieżka między łąkami i polami wydeptana. Ziemia wszędzie wydaje mi się bardzo urodzajną; zboża jeszcze miejscami stoją, wiele jednak ściernisk już mijam. Po ścierniskach pasą się trzody świń i rogatego bydła, zwłaszcza kozy i barany długowełniste, kozy białe i srebrno-szare — te same, których skóry za dość drogie pieniądze obecnie nawet i we Lwowie po magazynach się widuje. Gdzie okolica ludniejsza, a wszystko tu bardzo gęsto zamieszkałe, tam pasterzami dzieci, w stroju Adamowym, zupełnie na czekoladowo-żółty kolor od słońca spalone. U stóp wielkiego muru, gdzie zupełna puszcza — gdzie człowieka nie ujrzy, puściwszy się sam jeden szczytem muru, by to cudo oglądać, spotkałem prawdziwego górala chińskiego ze stadem kóz t. zw. angora. Niewielki, ale barczysty, brunatno-żółty, z twarzy do starej renety podobny, przepasany wpół tylko dwiema koziemi skórami, z kijem w ręku i jakimś rodzajem dziwnej kobiałki, dziwnie mi przypomniał ten iście pierwotny pasterz, widziane kiedyś w monachijskim teatrze w 1-szym akcie Wagnerowskiego Rheingoldu dzikie olbrzymy, któregoś ze szczepów germańskich praszczury. I dlaczegóż, pytam, tylko Moskalom zarzucają, że mają krew mongolską w żyłach, kiedy wszystkie, dziś tak licznie odtwarzane typy przedhistoryczne germańskie daleko bardziej mieszkańców gór chińsko-mongolskich i tybetańskich przypominają?

Po sześciogodzinnym marszu stajemy w Sien-si-fu. Przed miastem widoczny obóz, chorągwie formą smoka naśladujące, stroje, niby mundury z 1000 i jednej nocy — feta to jakaś wojskowa, mnóstwo ludu ciągnie ku obozowi; chciałem z blizka to zobaczyć, odradzali mi ludzie, żeby się wojsku nie pchać w oczy.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Sapieha.