Podróż na wschód Azyi/25 maja

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Sapieha
Tytuł Podróż na wschód Azyi
Podtytuł 1888-1889
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Tokio, 25 maja.

Dziś miałem wyjechać, a jednak jeszcze z Tokio list adresuję! Niech wszystkie gromy spadną na mą zawstydzoną głowę, ale doprawdy szkoda byłoby wyjeżdżać. Najpierw nadto tu pięknie teraz. Maj w Japonii — czyż można coś idealniejszego wymarzyć? w tej Japonii, która pięknością natury, zieloności, doprawdy nad wszystko piękniejsza; jakże ją było opuszczać w chwili, kiedy najpiękniejszą swą szatę przywdziała? Przed paru dniami zrobiłem z Biegelebenem wycieczkę do Kamakura, dawnej stolicy Japonii. Z dawnej świetności tylko parę starych świątyń, tylko prastara, ogromna, potężna statua bronzowa Szaki (Buddy) pozostała; przetrwała burze i pioruny, przetrwała wojny straszne, bo bratobójcze; wszystko wokoło znikło, zmarniało, spłonęło; — sam Budda siedzi spokojny, zapatrzony w nirwanę, i duma, jakby wspominał dawne, lepsze czasy — a może nowych, lepszych czekał.
Dzień był cudowny; po kilkudniowych deszczach, choć majowych, ale smutną szatą ten wesoły kraik oblekających, słońce przedarło chmury i w całej nieopisanej świetności wyszło, by z ziemią gody wiosenne święcić. Drogi, dróżki, gaje zasiane mnóstwem kwiatów; a niemniej barwne od kwiatów, w bujnych, wzorzystych strojach, tłumy wesołego japońskiego ludu wyszły cieszyć się słońcem, światłem, zielonością. Bo też co to za zieloność! Nigdzie, w pięknym nawet Cejlonie, równie pięknej, bo równie rozmaitej a świeżej zieloności nie widziałem. Zwiedzając, przychodzimy do prastarej świątyni w XI. czy XII. stuleciu na cześć Buddy wzniesionej. Starych kilkanaście juniperów chińskich, jak dziady kościelne przed świątynią siedzi, koszlawe, a tak piękne, tyle ich się w tym kraju widuje, ale jak słusznie Hübner mówi, nigdy się ich napatrzeć, nigdy ich widokiem nasycić się nie można. Idziemy dalej, mijamy świątynię, wchodzimy do ogrodu wielkiego kapłana. Czemuż nie było tam palety, ale palety mistrza nad mistrzów? czemuż nie było poety, by opisać ten widok? Choć jakiż opis, jaki pendzel jest w stanie opowiedzieć te cuda natury? W dole stawek sztuczny, formy dziwacznej, w nim kilka lilij wodnych, wszystkie okwitły, jedna spóźniona zwraca jeszcze na pożegnanie biały kielich ku prastarej sośnie, co nad nią zwisła. Nad wodą loro, tradycyjna latarnia ślicznej formy, w kamieniu tak pięknie a skromnie zawsze ciosana; a nad tem wszystkiem, poza wiotkim bambusem, kilka kryptomeryj, owa stara sosna japońska, co w lilii przez minioną wiosnę na starość się kochała, kiedy tak nizko nad wodą zwiesiła stare konary, i wreszcie młody, piękny dąb skalisty, których tu tak wiele, o liściu, co spodem ciemno, górą jasnozielony, tak, że się zdaje, jakoby płową miał czuprynę. I to wszystko oświecone słońcem, które, choć z żalem, ten piękny obraz opuszczać musi i za góry się chować. W życiu mojem już chyba takiej gry kolorów, powiedzmy takiego bogactwa odcieni w zieloności nie ujrzę. Co za spokój, co za cisza w tem wszystkiem! Czemuż to nie można, patrząc na takie dziwy, zapatrzeć się na zawsze? O! ta zieloność zdaje się jakieś uroki na mnie rzuciła; w głowie zaczyna zielenieć, wskutek czego wyjeżdżać się nie chce. To jeden wzgląd, czemu jeszcze w nagłówku tego listu »Tokio« wypisałem! Drugi, niemniej ważny, że teraz zaczynam owoce licznych tu zawartych znajomości zbierać!
Wczoraj ni mniej ni więcej, jak łowy z cesarskimi sokolnikami. Tak jest, dawne, nieznane czasy, wiek XV. i XVI. przed oczyma stanęły, gdyśmy we wspaniałej łodzi zasiedli; około nas trzy inne mniejsze czółenka, a w każdem stał przybrany w starożytny strój japoński łowczy, z pysznym sokołem w ręce. Polowaliśmy na ptactwo wodne, bo to jedyna w tej porze, według tutejszych zwyczajów, łowna zwierzyna. Raniutko ruszyliśmy z domu powozami o 2 i pół mili od Tokio; ranek cudowny, pięknie łowy zapowiadał. Po półtoragodzinnej jeździe stanęliśmy nareszcie na miejscu zboru. Tu czekały nas sokoły, przez wielkiego mistrza ceremonij i wielkiego łowczego koronnego na to polowanie nam najłaskawiej przysłane. Każdy sokół siedział osobno na pięknej macie, zawieszonej na drążku, poprzecznie na dwóch innych leżącym. Każdy jedwabnym, pąsowym sznurem w dwie strony przywiązany. Nie zakrywają im łebków, jak dawniej w Europie, ale tylko na nóżki kładą skórzane pęta, do których ów jedwabny sznur bywa przymocowany; w chwili puszczenia sokoła, odwiązuje się ten sznur, a sokół z pętami wzlatuje. U nasady ogona, czyli technicznie wachlarza, przymocowany raz na zawsze dzwonek, w tym celu, by łatwiej w krzewach lub sitowiu odnaleść sokoła. Jednemu tylko największemu gatunkowi sokołów, używanemu do polowania na grubszą zwierzynę, a biorącemu, jak mnie zapewniano, w pojedynkę zająca, zakładają, podobnie jak u nas, kaptur na głowę.
Każdy z sokolników trzyma w trakcie polowania sokoła na lewej ręce, w grubej rękawicy, a mianowicie za owe pęta. Prócz tego każdy nosi małą, czarno lakowaną szkatułeczkę, u prawego boku na szerokim pasie zawieszoną. W niej jest parę kawałeczków wróblego mięsa, i gdy sokół nadto się niepokoi na ręce, lub puszczony, a nie schwyciwszy łupu, nie chce powracać, wówczas owa szkatułka się otwiera. Jest ona nawet umyślnie wewnątrz na czerwono malowana, aby zawsze się zdawało, że jest w niej świeże mięso, nawet gdy go zabraknie; w razach nadzwyczajnych, rzadko się zdarzających, gdy sokół wcale powracać nie myśli, ostatniego używają środka, tj. żywego wróbla. Każdy z sokolników ma w małej torebce kilka żywych wróbli; w razie potrzeby przywiązuje na długim sznurku za nogę wróbla w blizkości miejsca, gdzie sokół siedzi; sokół zobaczywszy wróbla, nie może się oprzeć tentacyi zjedzenia takiego przysmaku, rzuca się na wróbla, którego jednak tymczasem sokolnik przyciąga coraz bliżej do siebie, tak, że w końcu, w chwili kiedy sokół istotnie wróbla dostaje w szpony, i sokolnik ma go pod ręką.
Polowanie nasze odbywało się wzdłuż rzeki, my płynęliśmy środkiem; w miarę, jak po jednej lub drugiej stronie sitowie obiecywało zwierzynę, zbliżaliśmy się do brzegu. Nagonka z kilkunastu ludzi, dotrzymywała nam piechotą kroku. Pierwsza zerwała się czapla. Najbliższy sokolnik woła chrapliwym głosem na sokoła i silnym rzutem ręki rzuca go formalnie w powietrze. W paru sekundach sokół był koło czapli; ale cóż? kruk się zjawia i bije na sokoła, broniąc czapli, wśród niesłychanego krakania całej czeredy kruków, kawek i wron, które nam prawie ciągle towarzyszyły, zawsze bijąc na sokoły. Czapla wprawdzie w pierwszym momencie uszła sokołowi, ale z wielkiej emocyi wpadła w wodę, i trzymając się na rozpostartych skrzydłach, wyciągniętym naprzód dzióbem chciała się bronić. Sokół jednak niesłychanie szybkim obrotem dostaje się na jej tył i w mgnieniu oka już jej siedział na karku jedną łapą, drugą na łbie, wbijając szpony w oczy. Zwykle w tym momencie sokół bije dziobem w czoło swą ofiarę; tu jednak sytuacya widocznie wydała mu się za ryzykowną, rozpostarł więc także skrzydła, oparł się niemi o powierzchnię wody, i tak czekał, by go wyciągnięto z nurtów. W jednej chwili był przy nim sokolnik. Z wielkim trudem można było wyciągnąć szpony z karku i łba nieszczęsnej czapli (małej), której serce dostało się natychmiast sokołowi do pożarcia. Dalej kilka batalionów się zerwało; puszczano sokoły; dopiero przy trzecim udało im się wpaść na sposób, jak brać bataliona, który zerwawszy się, chciał zwykle odciągać, spostrzegłszy jednak sokoła zapadał natychmiast w sitowie, tak że go sokół tracił z oczu. Za regułę, zdaje mi się, można uważać, że sokół nie bierze chętnie ptaka inaczej jak w locie; gdy ofiara raz na ziemi się znajdzie, zwłaszcza w sitowiu lub krzakach, nie szuka jej nawet, tylko spokojnie odlatuje.
Ciekawa rzecz odegrała się, gdy raptem na 60 do 80 kroków przed nami porwała się wielka kaczka, coś jak krzyżówka, tylko większa i zupełnie ciemno-brunatna. Kaczka jak kula tuż nad wodą pociągnęła; rzucono sokoła: puścił się za nią jak iskra szybko; przez kilka sekund gonił, aż nagle, chwilę się zatrzymał, jak gdyby się namyślał, poczem porzuciwszy kaczkę, najspokojniej na najbliższe drzewo odleciał. Nie mogliśmy pojąć, co mogło być przyczyną tego odwrotu: czy bojaźń przed ogromną kaczką? czy inna jakaś refleksya? Stary sokolnik co nam towarzyszył, tłumaczył rzecz tak: sokół nadzwyczaj rozumny i bystry, obrachował, że schwyciwszy kaczkę nad wodą, spadnie wraz z nią; raz schwyciwszy ofiarę szponami, nie może ich łatwo wyciągnąć; kaczka spadłszy wraz z nim na wodę, niechybnie nurkuje; a że była rozmiarów potężnych, przeto byłaby go wraz pod wodę wciągnęła. Mądry sokół musiał w swem życiu już spróbować kąpieli, uczuł, że to rzecz nie dla sokoła, i wycofał się z imprezy zawczasu. Niektóre ptaki (wzięliśmy ich 8 czy 9 sztuk), zwłaszcza kurki wodne, w mgnieniu oka dostawały się w szpony sokołów. Niezbitym dowodem macierzyńskiej troskliwości o gniazdo była właśnie owa wielka kaczka. Ledwie uszedłszy szponów sokoła, mimo iż widziała nas, obławę, sokoły, wzbiwszy się wysoko, wracała co chwilę nad miejsce, skąd ją spędzono; nie ujechaliśmy trzystu kroków, już zapadła była z powrotem na swe gniazdo. Chcę koniecznie znaleść dzieło w japońskim języku, z ilustracyami wydane, o sokołach i sokolem polowaniu — niestety, nader trudno je odnaleść. Sokolnicy opowiadali nam, że najlepszych sokołów dostają z gór północnej Japonii i z Jesso. Samczyki jednak są za małe; służą tylko do brania zupełnie małych gatunków ptactwa; samiczek używają do polowania na czaple i t. p. Nasze sokoły były to trzy samiczki w 3-ciem i 4-tem, że tak powiem, polu. Tresura sokołów nader skomplikowana, odbywa się początkowo w nocy i na sznurze; po długich miesiącach nauki dopiero puszczają sokoła wolno. Podobno nie zdarza się, żeby sokół nauczony raz opuścił sokolnika zupełnie. Bardzo w tym względzie praktyczne muszą być owe pęta skórzane, które im zakładają.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Sapieha.