Podróż na wschód Azyi/28 lipca
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż na wschód Azyi |
Podtytuł | 1888-1889 |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po smacznem przespaniu się pod namiotem, o 6-tej z rana ruszamy dalej. Wszyscy konno, a mianowicie 6-ciu Czaharów konno do ciągnienia wozu, jeden mandarynik o przeźroczystym białym guziku, mniej więcej kapral czy sierżant do komendy, trzy konie wierzchowe, dla mnie i dwóch moich ludzi, więc wraz z rozmaitemi przyczepkami koni jedenaście. Szkapki małe, kościste i żylaste; noga, kopyto jak modele w muzeum, okrutne ogony, szalone grzywy, często jednak od uszu do kłęba strzyżone, tylko przy kłębie zostawiona potężna kępa włosów, by przy wsiadaniu było za co chwytać. Powiedziałem szkapy, bo nie lepiej wyglądają te koniki, często jednak przebija w nich nieco szlachetniejsza krew, może perska lub arabska. Ale co za wytrzymałość tych szkapiąt; niechże to nasze, niech angliki potrafią! Jazda jest w następujący sposób urządzona: wynajmuje się, np. jak ja, za 35 taelów (czyli 30 rs.) telegę kitajską; na dwóch dyszlach tego wozu kładą ogromny, gruby pal poprzeczny, przywiązany do dyszlów za pomocą sznurów; na dwóch końcach pala znowu sznury wolno wiszące. Pod górę znaczną, z której wczoraj zjechaliśmy, musimy się znowu wdrapać, by się na step czysty dostać; tu więc ciągną tę moją telegę, jak zwykle, zaprzężone trzy szkapy. Dopiero na górze, na stepie, podjechali Czahary pod ten poprzeczny pal co łączył dyszle, dwóch z nich wzięło końce pala przed siebie na siodło, trzymając go własnemi udami i kolanami, dwóch innych pociągnęło za sznury umieszczone u końca pala, jeden najstarszy wydał straszny okrzyk, za nim ryknęli wszyscy, konięta się zaparły na zadach i cała ta dziwna kombinacya jeźdźców i telegi ruszyła galopem naprzód.
Nie mogę nie zanotować tego wschodu słońca, na tymże stepie. Coś przecudownego! zwolna cicho słońce wstaje, chce budzić step, ale step obudzony już. Dawno koniuchy wywiedli konie na paszę, bydło właśnie wychodzi; wielkie jakieś i dziwaczne skowronki ruszyły się i świegocą po ziemi. Rosa lunęła na trawy; słońce ją poczyna wypijać, a kwiaty wdzięczne słońcu tysiące woni, kadzideł w niebiosa ślą. Cudownie, wesoło, swobodnie; step taki zielony, taki śliczny! Ruszyłem, mówiąc z Sienkiewiczem, rysią, przodem; szkapa pode mną siwa, wesoła; pod moim cieniem, owym małym mandarynkiem, który mnie ani na krok nie odstępuje, kasztan łysawy, drze jak opętany. Orszak cały z tyłu został, telegi i Czaharów nie widać, spokojnie więc i cicho było wkoło; zdala słyszę śpiew dziki, urywany. Nagle tętent koński coraz bliżej, jak wicher mija mnie jakieś pacholę, leci, by w najbliższej osadzie jeszcze dwa konie dla mnie nagotować. Drugi Czahar po chwili mnie mija — wszystko cwałem — tu nikt inaczej nie jeździ. A słońce weszło tymczasem, step się ozłocił, skowronki pociągnęły ku górze; a ja żałowałem jedynie, że mam tylko dwoje oczu, by patrzeć na to cudo, dwoje uszu, by słuchać tej cichej muzyki stepu, tych zalotów wiatru do kwiatków, co go widocznie nie chcą, bo tak główkami kiwają; tylko jedną pierś, by tym balsamem oddychać! Na prawo i lewo zdala kurhany widne. Czy to mogiły, co kości ludzkie kryją, czy znaki, co pastwiska grodzą, czy też szlaków ślady? nie wiem. Nikt tego powiedzieć nie umiał.
Znowu słychać śpiew, śpiew daleki, cichy, dziki, po rosie do mnie płynie, a na kurhanie bliziutko, nie bojąc się mnie wcale, orzeł przepyszny siedzi, dziwi się i cieszy pięknością nieba, ziemi i powietrza, słucha śpiewu Czahara. Mój Boże! czemuż ze mną ni Brandta, ni Sienkiewicza, ni Malczewskiego niema? Chciałem w rozpaczy powiedzieć już, że i na Pola zgodziłbym się; ale nie — strach przed profesorem Tarnowskim usta mi zamknął.
Tętent szalony z tyłu słychać jak grzmot daleki — to moja telega. Walą cwałem, czasem truchtem, trochę stępo — i znowu cwał się zaczyna. Czahary, ile razy pociągną mocniej, ile razy wóz wyżej na kamieniu skoczy, tyle razy miauczą i piszczą — aż się serce raduje; tak samo pewnie miauczały (co u nas rykiem zwano) owe hordy, co przed pięcioma, trzema i dwoma stuleciami nasz kraj nachodziły.
Pierwszą stacyę przelatujemy jak wiatr. Konie zmieniają — wio dalej! Od zachodu leci ku nam straszna, czarna chmura, grzmi i łyska, wnet leje jak z cebra. Ja buch do mojej telegi; w mgnieniu oka ulewa przedpotopowa — istne jezioro przed nami. Nagle cała historya staje; po osie stoimy w wodzie, deszcz coraz lepiej leje, ugrzęźliśmy. Czahary sześć czy siedm razy próbują ruszyć, pod pal podjechać, wszystko nadaremno, konie się przewracają, Czahary jak gruszki w wodę lecą. Mija parę chwil długich; nareszcie ulewa ustała, wypogadza się — wyciągnęli jako tako telegę z bagienka, w które wpadła, i ruszyliśmy dalej, zapadając na nocleg jak można najwcześniej, bo mokre stepy i gęste kałuże utrudniają bardzo jazdę. Wieczorem spisuję nazwy stacyj głównych, gdzie zatrzymywaliśmy się. Niech nikt sobie jednak nie wystawia, że te stacye to może osady z domami i ulicami. Nie. Część stepu np., gdzieśmy najpierw mieniali konie, nazywa się Czeczertai, tam stały dwa czy trzy namioty z wojłoku szarego, sznurami związane i do ziemi przymocowane. Druga część stepu, wkoło której o tej porze roku koczują te właśnie czambuły czaharskie, nazywa się Jagastai; tam drugi raz zatrzymaliśmy się. Trzecia, Miangai.
Kiedy to piszę, wkrada się mój kozak buriata do mego namiotu — na konwersacyę. Tłumaczy mi, że tak jechać jak my, tj. w sześć koni przy teledze, czyli w sześciu jeźdźców, którzy równocześnie telegę ciągną, nazywa się po urtownoj, czyli hurtownie, tj. szybko, więc bardzo elegancko. Aby co chwila mnie nie nudzono, oddaję jemu mój pioł, tj. ów paszport jenerała czaharskich pułków z Kałganu. Kozak opowiada, że następna wielka figura, z jaką mieć będziemy do czynienia, będzie Zargaczej Ambow, tj. starszy wojskowy komendant czaharski w Sajrussu. Mamy tam stanąć za dni parę, jeżeli wszystko dobrze pójdzie. Drugą dopiero noc przepędzając w namiocie, gdzie sobie obecnie dość mile siedzę i piszę, przy świecy naturalnie swojej, mimowolnie wpadam na koncept, że gdyby mnie chciano na tamten świat wyekspedyować, to nietrudneby miano zadanie. Prawie wszędzie popod ścianami namiotu można przeleźć, a śpiący zwykle snem sprawiedliwych karauł — straż moja osobista u wejścia — nie na wieleby się przydał. Mój tapczan, na którym mi łóżko układają, stoi wprawdzie na podwyższeniu z poduszek wojłokowych i na środku, więc nibyto na miejscu bezpieczniejszem — za to, jak deszcz, to przez klapę u szczytu namiotu, którą dla powietrza każę otwierać, leje bez przeszkody na mnie.