Podróż na wschód Azyi/29 grudnia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż na wschód Azyi |
Podtytuł | 1888-1889 |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Colombo opuściliśmy przy wcale jeszcze pięknym czasie; księżyc, choć nieco zamglony, z lisią czapką, jednak świecił — a musiał się istotnie natężać, by nie być przyćmionym przez gwiazdy, zwłaszcza Wenus, która doprawdy jak lampa świeci. Rano już obudziliśmy się w brzydki czas, a co miało dopiero nastąpić? Przez całe 24 godzin, słońca nie widzieliśmy wcale; co chwila lał deszcz, przy bardzo silnym wichrze północno – wschodnim. Do niemożliwej atmosfery dołączyło się w nocy ogólne chorowanie na statku. Doktór nasz, jakiś poczciwy południowy Tyrolczyk, twierdzi, że ta ogólna niestrawność nietyle prostemu jadłu (w wigilię) musi być przypisaną, ile oziębieniu się temperatury — a było jednak 26 stopni Celzyusza. Ja specyalnie byłem tą razą na seryo przekonany, że mam cholerę, i że przyjdzie pożegnać się z tym, bożym światem. W jaki sposób spędziliśmy tę fatalną noc, to nie da się w liście opisać. Dopiero nad ranem, trzęsąc się od dreszczów pod dwoma kołdrami, zasnąłem. Nie daj Boże, by coś podobnego miało wrócić jeszcze kiedyś.
Wreszcie przybijamy do Penang. Jestto dziś drugi z rzędu port półwyspu Malajskiego, a specyalniej tak zw. Streats settlements, czyli angielskich osad cieśninowych, pod czem się rozumieją głównie trzy miasta portowe: Penang najbardziej ku północy, Malaka w środkowej części, i Singapore na południowej krańczynie półwyspu Malajskiego. Zresztą jest ten półwysep do dziś niepodległym, wnętrze jego wcale prawie nieznane, a nawet rzadko zamieszkałe. Siedzą tu Malajczycy, rasa zbliżona raczej do semickich. Lud to ciemno - oliwkowo – bronzowy, dziki, zły, leniwy. Półwysep cały zalesiony, niedostępny, bo tu febry i inne jej koleżanki samowładnie panują. Pierwszą posiadłością i osadą angielską była Malaka. Zwolna zaś powstało na wysepce niewielkiej, u nasady półwyspu od strony zachodniej, portowe miasto Penang, a wyprzedziwszy i zgniótłszy pomału Malakę, dziś samo zostało wyprzedzone przez Singapore, trzecią i ostatnią z tych osad angielskich. Penang, to pierwsza na naszej drodze ku Wschodowi placówka chińska; powiedzmy dokładniej: to już dziś prawie wyłącznie chińskie miasto. Zajeżdżając do portu, odrazu uderza zmieniony charakter owych licznych czółenek, które jak muchy każdy przybywający statek obsiadają. Wprawdzie sternik i tragarz i tak zw. cooli (nazwa generyczna, od Indyj począwszy we wszystkich językach przyjęta), i furman lichego fiakra, który tu na gościa wyczekuje, i robotnicy pracujący w kamieniołomach: wszystko to Hindowie, z południa półwyspu Indyjskiego, importowani jak na Ceylon; ale w barkach, dopływających pod statek, widzisz poważnie z parasolem siedzących kupców Chińczyków, w powozach jeżdżą Chińczycy, na poczcie i telegrafie urzędnik Chińczyk, w sklepie Chińczyk, w pałacach, pałacykach i willach — wszędzie już zbogaceni i bogacący się Chińczycy. Tutaj już obok nielicznych Europejczyków, zagarnęli handel i rzemiosła Chińczycy. Wyznaję, że z ciekawością i pewnym strachem przypatruję się tej rasie — boć ich narodem nazwać trudno — i stawiam sobie pytanie, czy się spełni proroctwo Hübnera i wielu innych, że oni to są przyszłymi władcami świata. Obok Hindusów, a nawet Malajczyków, Chińczycy ci na herkulesów patrzą. Tu wyłącznie imigrują Chińczycy czystej krwi, tj. mieszkańcy środkowych a głównie południowych prowincyj cesarstwa Niebieskiego. Kolor ich ciała niekoniecznie odpowiada utartej nazwie «ludzi żółtych»; często jest prawie biały, zwłaszcza u bogatszych, zresztą silnio opalony, z zakrojem oliwkowo - żółtawo - cynamonowym. Twarze brzydkie, choć nie takie karykaturalne, jak je sobie zwykle wyobrażamy. To co się widywało z Chińczyków w Europie, zupełnie zdaniem mojem nie daje wyobrażenia o ogóle. Co dotąd widziałem i widzę (mamy ich około 80-ciu na statku, robotników wracających już z zarobkowania kilkoletniego do ojczyzny), to typ rosły, barczysty, twarz podługowata raczej niż okrągła, oczy prawdziwe chińskim sztychem wycięte, nosy proste, dość długie i wyraziste, w profilu nie brzydkie, zprzodu trochę rozpłaszczone i perkate, włosy krucze, płeć niebrzydka, budowa często atletyczna. Bogaty Chińczyk, przyznaję, że bardzo brzydki i niesympatyczny, bo tłusty, twarz zwykle obrzękła, oczy sadłem zalane, o brzydkim, zwierzęcym wyrazie.
Choć co prawda trudno bardzo ogólnikowo o Chińczykach mówić, boć ich jest 400 milionów — wieleż w tem typów i odcieni być musi? Między tymi niewieloma, których widzę, wieleż już różnorodnych typów? Spoglądają na Europejczyka śmiało, jeżeli nie bezczelnie i hardo; tu już ustały owe spojrzenia lękliwe, choć często skrycie nienawistne, ale zawsze pokorne, Egipcyan, Hindusów lub Singalejczyków — przypominające tak często spojrzenie sarny lub gazeli. Tutaj też zdaje mi się można na czas pewien pożegnać się z tem, co prawdziwe, według naszych pojęć, malownicze, klasyczne w liniach i układzie. Chińczyk nie ma ani w sobie, ani w otoczeniu nic malowniczego. Jego dom bogaty na zewnątrz, pełen tajemniczości, ale nie malowniczy — każdy dom wygląda na sklep, każdy sklep na dom prywatny. Grupa Hindusów lub Singalejczyków, kapłanów Buddy w żółtych togach, lub brahminów, a choćby fellachów, czy oni śpią, czy jedzą, czy rozmawiają lub marzą, ma zawsze w sobie coś poetycznego, będzie zawsze w liniach i układzie szlachetnie piękną. Tego o grupie ani Malajczyków, ani Chińczyków powiedzieć nie można; nawet Chińczyk, drzemiący na pokładzie, rozwalony na swojej rogóżce, nie umie być malowniczym — a proszę sobie przypomnieć owych Somalisów, co z nami jechali, w białych greckich togach: istne hebany adonisy! Tamto rasa wielkich panów, choć nagich — to rasa dorobkiewiczów. Pieniądz, za którym się przez generacye goni, wybija swe piętno nietylko na duszy, bardziej może jeszcze na ciele. A do jakiego stopnia u Chińczyka żądza pieniędzy dominuje, jak zasadniczym czynnikiem w jego życiu jest chciwość, służy mi za dowód, że od wyjazdu z Penang wszyscy na zabój grają. Kucharz chiński — którego każda kompania nawigacyjna utrzymuje osobno dla jadących każdorazowo Chińczyków, i który tem samem jest prowodyrem między nimi — kucharz ten otworzył natychmiast rodzaj rulety na pokładzie. Dzień cały i część nocy ruleta oblężona. Stawki sięgają do 25 dolarów (50 złr. w. a.). Często podobno się zdarza, że taki cooli przez kilkoletnią pracę uciuławszy jakiś kapitalik, który wiezie do domu, by tam z żoną i dziećmi żyć w spokoju, zostawi w rulecie okrętowej owoc długiej i ciężkiej pracy, i ledwie dotarłszy du brzegów ojczyzny, a często i przedtem, zawracać musi i nanowo tułacze rozpoczynać życie, by coś na stare lata zarobić. Mówią mi, że jeden z nich, zgrawszy się tak na statku, odebrał sobie życie. W to nie bardzo wierzę, boć wiadomo, jak Chińczyk dba o życie, a jeszcze bardziej dba o to, by złożyć głowę do wiecznego spoczynku na ziemi rodzinnej.
O jednej, wyobraźnię nowoprzybyłego uderzającej okoliczności, zapomniałem wspomnąć. Już przed przyjazdem do Penang zjawiły się na statku karabiny, czyszczono je, przeglądano; potem część między załogę rozdano, część umieszczono w osobnych na ten cel przeznaczonych półkach w sali głównej I. klasy; u wejścia do tak zw. entrepont, tj. IV. klasy, którą Chińczycy podróżują, postawiono straż, dzień i noc zmieniającą się. Nieco strwożeni, pytamy co to znaczy; w odpowiedzi, opowiadać nam poczęto liczne wypadki buntu coolów chińskich, którzy wyrznąwszy załogę europejska, zabierali okręt.