Podróż na wschód Azyi/30 kwietnia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż na wschód Azyi |
Podtytuł | 1888-1889 |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Fatalna aura dni ostatnich wstrzymała mnie nieco w zwiedzaniu ciekawości — to też nowych wrażeń, nowych notatek niema. — Arcyciekawe widziałem jednak w muzeum tutejszem zabytki katolickie z przed 300 lat. Cały zbiór krzyżów, różańców, obrazów Świętych. Portret papieża Pawła V. Borghese czy Sykstusa V.; portret IMci pana Faxecura Roenyemon, zrobiony w początku XVII. wieku w Rzymie, klęczący przed krucyfiksem. Są to zabytki pochodzące z Sendaju, prowincyi położonej na cyplu północnym wyspy głównej (Nippon). Książę panujący nad tą prowincyą t. zw. Dajmio Sendaju, jak niesie fama, sam katolik, wysłał był do Rzymu deputacyę z dwóch swoich podwładnych złożoną. Panowie ci zajechali po sześcio- czy ośmio-miesięcznej podróży na miejsce; tu przyjęci po monarszemu przez Ojca św. i obdarowani sowicie, ruszyli do Hiszpanii, poczem po dwóch latach niebytności i niesłychanych przygodach, powrócili do Japonii, przywożąc ze sobą całą ową kolekcyę krucyfiksów, ornatów i t. d. i t. d. — a między innemi i ów portret jednego z posłów, malowany w Rzymie. — Przedmioty te, jak wogóle, wszystko co do religii katolickiej się odnosiło, musiano po wybuchu prześladowania z początkiem XVII. stulecia chować i kryć. Obrazy wyjmowano z ram i zwijano, przenosząc co chwila z miejsca na miejsce, celem ukrycia ich, resztę zakopywano i t. d. Tym sposobem przedmioty te święte, których większość naturalnie zagubiono, spalono lub zniszczono, przechowały się do dni naszych. Przez długie lata leżały gdzieś na strychu u gubernatora Sendaju. Dopiero wypadkiem przed laty kilku sekretarz legacyi austryackiej przy dworze tutejszym, pan Siebold, bawiąc w Sendaju, dowiedział się o egzystencyi tych pamiątek. Długie toczyły się rokowania celem uratowania ich od niechybnej zaguby, aż wreszcie rząd japoński zdecydował się przenieść takowe z Sendaju do muzeum narodowego, założonego w Tokio, gdzie je właśnie oglądałem. Smutny to widok; krzyże i obrazy święte pozamykane w gablotach, a obok zaraz stoją i wiszą bożyszcza i ozdoby zborów pogańskich.
Obiecano mi, że zobaczę przed wyjazdem rzecz może jeszcze ciekawszą, mianowicie cały zbiór również przedmiotów religijnych katolickich, skonfiskowanych przy wybuchu prześladowań w rozmaitych okolicach kraju. Zbiór ten jest do dziś dnia w posiadaniu potomków owego wielkiego Taiko-Sama, regenta i władcy wszechpotężnego, który to tak strasznie katolicyzm prześladował; a mianowicie jest w posiadaniu brata sajguna, niedoszłego również sajguna. Obiecano mi, że poznam tych panów obu, tj. ostatniego sajguna i jego brata. Są to ostatni potomkowie rodu, który przez wieki tym krajem rządził, trzymając niemal w więzieniu prawnych władców, tj. mikadów, jak opowiedziałem w jednym z poprzednich listów, jeżeli się nie mylę, z 10 marca. — To mię naprowadza na dokończenie w krótkich abcugach tego szkicu historyi Japonii, który zacząłem.
Otóż opowiedziałem już wtedy, jak sajgunowie, uchwyciwszy ster państwa, doprowadzili w XVII. wieku do zupełnego zamknięcia Japonii dla Europejczyków. Stan ten utrzymał się do połowy naszego stulecia. Aż do 1854 roku nietylko nie wolno było żadnemu Europejczykowi stanąć na ziemi japońskiej, ale gdy raz jakiś żaglowiec angielski, znienacka zajechawszy do portu Nagasaki, zmusił załogę tamtejszą do dostarczenia sobie słodkiej wody i zapasów żywności — komendant załogi musiał sobie za karę rozpruć brzuch, a z nim wszyscy oficerowie. XIX-te stulecie musiało, jak wszędzie tak i tu, nieuniknienie wszystko do góry nogami przewrócić. Wielki Jemiton przewidział wszystko inne, ale zastosowania, jakiego doznała para wodna w naszem stuleciu, nie przewidział. Parowce doszły z łatwością tam, gdzie żaglowcom tylko z trudnością dostać się można było. Tajfuny, cyklony, prądy morskie i podwodne rafy, które tak strzegły Japonii, tak skutecznie przystępu do jej wybrzeż broniły, straciły dziś na powadze. Zregiestrowano je, poznano, odkryto. Dla tajfunów założono stacye meteorologiczne, które je śledzą i nieszkodliwymi czynią; rafy morskie dokładnie na kartach wyrysowano; słowem, żeglugę do Japonii ułatwiono i Japonię do Europy, Indyj, kolonij angielskich zbliżono. Między Chinami a Ameryką handel znalazł dogodne dla siebie, nieodzowne stacye w portach japońskich. Z drugiej strony od wschodu Stany Zjednoczone, dosięgłszy Oceanu Spokojnego, zapragnęły zajrzeć, co tam dalej leży i jak wygląda. Kalifornia, połączona z wielką siecią kolei Ameryki północnej, musiała szukać za morzami odbytu dla swych płodów rolniczych i metalurgicznych. We dwa ognie, od wschodu przez Amerykę, od zachodu przez Europę, wzięto Japonię. Zażądano »gościnności« tak energicznie, że opór stał się niemożliwym.
A jednak — jak mi mówił baron Siebold — patrząc, temu lat trzydzieści, na tę Japonię, na owych feudalnych panów, zdawało się, że status quo wieki jeszcze przetrwa. Wszystkie bowiem czynniki, które system feudalny w Europie przewróciły — tam, zdawało się, usunięto, ubezwładniono. Religia jedna, państwowa, przez wszystkich uznawana i co do formy wykonywana. Dynastyi nikt praw jej nie zaprzeczał. Filozofia nie kopała dołków pod porządkiem społecznym. Lud bez szemrania, bez żadnych aspiracyj znosił potulnie swą odwieczną pańszczyznę, dążności do zrównania stanów nie znał i nie rozumiał. Przemysł istniał, ale tylko w odmiennych, ciasnych ramach tego, coby u nas przemysłem domowym nazwano. Ogół i każda jednostka zadawalniały się granicami zakresu działania, po ojcach i dziadach odziedziczonego. Jeść miał każdy dosyć — więc spał spokojnie. Zdawało się, że plutokracya, jako rywalka arystokracyi, nie ma wcale racyi bytu. Szlachta nie ciemiężyła podobno ludu nad miarę; wolno jej było zresztą bawić się nieszkodliwem filozofowaniem, układaniem zgrabnych wierszyków niewinnej treści, muzyką, kobietami, i to nie nadmiernie. O polityce nikt już w końcu nie myślał, bo to do niczego nie prowadziło, a mogło tylko niepotrzebnie tułów od głowy oddzielić. W stosunkach wzajemnych ludzi do ludzi wiedziano zawsze i we wszelkich okolicznościach jak sobie postąpić, bo wszystko było przewidziane, unormowane odwiecznym zwyczajem; temu się sprzeciwiać, uchodziło za złe wychowanie, a złych manier każdy się gorzej śmierci obawia w Japonii. Któryś z rzadkich Francuzów, którzy Japonię dokładniej znali, powiedział: »Jeżeli szczęście ludów polega na absolutnem spokoju i nieruchomości, to ostatnie stulecie rządów dawnego systemu w Japonii było ideałem złotego wieku«.
Jednak, szczęściem czy nieszczęściem, wszelka ludzka instytucya, a zwłaszcza każda forma rządu, nosi w swem łonie zaród choroby, który ją o śmierć przyprawia. Wielki Jejasa, tworząc swą maszynę rządową, myślał przedewszystkiem o zapobieżeniu wybuchom krewkości i ambicyi książąt udzielnych (dajmio). Zapomniał, że odejmując im wszystko co w mężczyznie utrzymuje męskość — nieuniknienie ich w zniewieściałość wpędzi. To samo stało się i z samymi sajgunami. W biegu czasów przestał sajgun rządzić; za niego rządzili jego ministrowie, on używał i babiał.
Tokugawowie stali tem, że umieli ze swoimi interesami zjednoczyć interesa kilku najmożniejszych rodów. Arystokracya pomału zaczęła znajdować przyciężkiem to panowanie jednej rodziny; pomyślano, czy nie możnaby wziąć samemu nieco udziału w tej władzy. Trzeba było znaleść kogoś dość potężnego, aby go jako antagonistę arcypotężnemu sajgunowi można przeciwstawić. W tym celu aż do zapomnianego od dawna Mikada się cofnięto. Syn boskiego słońca mógł śmiało z sajgunem rywalizować, bo mógł liczyć na wpływ i znaczenie u ogółu idei monarchicznej. Podobno już od początku bieżącego stulecia, w prowincyi Mito zaczęła kiełkować w cichości ta myśl. W r. 1815 ukazała się książka Dai Niponshi (historya Japonii), której myślą przewodnią było wykazać, że właściwym panem nie jest sajgun, lecz Mikado. A wykazania tego bardzo było potrzeba, bo nikt już prawie w Japonii nie pamiętał o tem. Szintoiści przyszli tu w pomoc politykom. Podstawą szintoizmu jest teorya, że ród Mikadów od bogów pochodzi, że im się więc cześć boska należy. Serca poczęły bić goręcej »dla tronu i ołtarza«. Ale organizm społeczny przemienił się był w biegu wieków tak doszczętnie w rodzaj automatu, organa jego tak były już zamarły, że długiego trzeba było czasu, nim znowu krew mogła w tych zastygłych żyłach zacząć obiegać.
Katastrofę przyśpieszyło przybycie flotyli wojennej amerykańskiej pod wodzą komandora Peny, który wpłynąwszy do zatoki Kobe, oświadczył wręcz, że za ofiarowaną przez się przyjaźń i przymierze żąda znacznych ustępstw, a przedewszystkiem otwarcia kilku portów dla handlu amerykańskiego. Wieść o żądaniach Amerykanów rozeszła się lotem błyskawicy po całym kraju, wywołując wszędzie najwyższe oburzenie. Peny tymczasem odpłynął, zapowiedziawszy, że za rok po odpowiedź wróci. Postanowiono mu dać odpowiedź Leonidasową. Na wszystkich punktach poczęto się zbroić; topiono dzwony, by lać armaty. Sajgun widział się zmuszonym wrócić wolność rozlicznym więźniom stanu, a przedewszystkiem księciu Mito, znanemu wrogowi białych barbarzyńców, dzielnemu nad dzielnych, a oddanemu całą duszą sprawie dworu i Mikada. Gdy jednak Amerykanie się zjawili, zmiękł i ostygł zapał wojenny. Zaczepić tak potężnego wroga nie śmiano. Zaczęły się rokowania bez końca; wreszcie sajgun, a raczej zastępujący go jako małoletniego regent, podpisał traktat formalny, otwierający Amerykanom, Anglikom, Rosyi i Francyi trzy porty japońskie. Prawa do podjęcia rokowań i samowładnego ich zakończenia sajgun nie miał. Fakt ten oburzył więc niepospolicie cały zastęp możnych i dwór. Coraz silniej dawało się czuć wzburzenie umysłów, które doszło do punktu kulminacyjnego, gdy regent wydał w r. 1860 ambasadę do Ameryki. Powodem tego kroku regenta było przekonanie, że dłużej myśleć nie można o zamykaniu się wobec wspólnie działających Europy i Ameryki. Widząc zbliżający się wybuch malkontentów w kraju, regent jął ścinać, więzić, wypędzać z kraju całemi masami. Wstrzymał tym sposobem wybuch rebelii; nie przewidział jednak, że w Japonii nie zapomniano o tem, że kto nie może otwarcie, ten zabija skrycie. Wieczorem, w połowie marca 1860 r., w chwili gdy regent opuszczał zamek w Jeddo, banda sprzysiężonych a księciu Mito oddanych samurajów otoczyła jego palankin, ludzi jego wycięła w pień a głowę regenta w tryumfie poniosła do Tokio.
Od tej chwili zaczyna rewolucya wrzeć na dobre w Japonii. Okrzyk »śmierć barbarzyńcom« łączy się z okrzykiem Daigi Meibu, »lud z panującym«. I zaczyna się ta jedyna może w swoim rodzaju rewolucya, gdzie lud szedł oswobadzać swego prawowitego pana i monarchę, przeciw własnemu jego namiestnikowi. Rozpoczęto od mordowania Europejczyków; mordowano ich gdzie spotkano, a każdy biały zamordowany sprawiał nowe trudności oficyalnemu reprezentantowi władzy, sajgunowi, dyskredytował go wobec obcych i swoich. Faktem jest, że z chwilą upadku sajguna, z chwilą gdzie walka między monarchistami a partyą Tokugawów ustała, ustały jak na skinienie różczki czarodziejskiej mordy i napaści na białych. Na chylący się coraz bardziej kark Tokugawów poczęły się walić gruzy ich wielkości. Czem większą była ku nim uległość dotąd, z tem większą bezczelnością teraz obrzucano ich błotem. Najzacięciej występowały wszystkie klany południowe; północna część kraju pozostała wierną Tokugawom. Już w r. 1866 walki uliczne po miastach, zwłaszcza w Kioto, dowodziły o ciągle wzrastającej sile i odwadze partyi Mikada. W styczniu 1868 r. skoalizowani książęta i rozmaici trybunowie wzywają sajguna do złożenia godności w ręce cesarza. Młodziuchnego cesarza otaczają radą przyboczną, na czele jej Iwakura i Sandżo, dwaj zapaleni południowcy, ludzie czynu, postępowcy, których własne dzieło niebawem (jak zresztą zwykle bywa) zgnieść miało. Sajgun wprawdzie zrezygnował, ale jego partyzanci nie. Północne klany nie chciały dopuścić do przewagi południowych. Zaczyna się walka w otwartem polu. Piędź za piędzią muszą cesarscy zdobywać od cofających się powoli ku północy obrońców, ośmiu wiekami utrwalonego porządku rzeczy. Krew potokami płynie. Nareszcie w roku 1869 cesarscy, po bitwie pod Hakodate, na wyspie Jesso, zwyciężają ostatecznie. Cały kraj łączy się pod sztandarem Mikada, partya Tokugawów niknie z powierzchni. Oni sami schodzą na prostych śmiertelników, po dziś dzień jednak strzeżonych, bo podejrzewanych na każdym kroku. Rozumie się, że ledwie obaliwszy Tokugawów, zwycięska partya, mając jeszcze przezornych mężów stanu u steru, zaczęła od podjęcia na nowo rozpoczętych przez rząd sajguna układów z białymi. Nienawiść do wszystkiego co obce istniała i teraz jak przedtem, boć istnieje do dzisiaj, ale kierujący nawą państwową rozumieli aż nadto dobrze, że zadzierać z o wiele potężniejszymi od siebie cudzoziemcami nie można. Ogółowi perswadowano, że, by zgnieść białych, by im módz raz na zawsze zakazać wstępu do kraju, trzeba najpierw nauczyć się od nich tego wszystkiego co ich siłę stanowi. Część narodu ciekawą była po prostu poznać, przypatrzyć się z blizka, dotknąć się tych białych djabłów, co jednak takie ogromne mieli statki, tak strzelali celnie i t. p. Najmniejsza, ale najrozumniejsza część widziała w zetknięciu się z obcokrajowcami ogromne dla ojczyzny korzyści. Przemysł i handel, oświata, miały na tem tylko zyskać, i byłyby zyskały, gdyby ster rządów był pozostał w ręku ludzi statecznych, a nie był wpadł na nieszczęście w ręce szałaputów i szowinistów, którzy zakosztowawszy cywilizacyi białych, upili się nią, przejęli z niej co najgorsze, nie potrafili jej do wymagań kraju i miejsca zastosować, chcieli, by w kilku latach Japonia skoczyła o całe stulecia, i przytem nóg nie połamała!
Pierwszym krokiem menerów restauracyi było zainaugurować nową erę, pokazując światu a przedewszystkiem ludowi głowę, w imię której i dla której tyle krwi popłynęło. Młodziuchnego cesarza wprowadzono do zgromadzenia możnych państwa. Oddano mu niejako faktycznie wykonywanie tej władzy, o którą tak walczyli. Sama osobistość cesarza-Mikada nie nadawała się bynajmniej, albo może lepiejby powiedzieć, nadawała się nadzwyczajnie do roli, jaką mu wypadało grać. Było to bowiem i jest podobno absolutnie zero, narzędzie, z którem łatwo było robić co się chciało. Już w pierwszych latach nowych rządów zarysowywa się w Japonii dążność do nadania pewnego rodzaju konstytucyi, prawa brania udziału w rządach przez reprezentantów ludu. Jednem z najśmielszych i najdalej idących pociągnięć Iwakury i Sandża było obalenie terytoryalnych, udzielnych księstewek, któremi władali pojedyńczy dajmiowie. Jak wszystko, tak i to udało się. Znaczniejszym książętom kazano opuścić dotychczasowe siedziby, ściągnięto ich wszystkich do Jeddo; tu przez większą część roku kazano mieszkać; zabroniono im opuszczać Jeddo bez zezwolenia policyi. Iście po rewolucyjnemu traktowano ich zamki, równając je poprostu z ziemią. Co skarbów sztuki przy tem poniszczono, sam Budda chyba wie! Indemnizowano tych książąt, wyznaczając im pensye rocznie, innemi słowy, zrujnowano ich doszczętnie, z wyjątkiem kilku, którzy będąc u wielkiego ołtarza, o sobie pamiętali. Razem z dajmiami runęli i samuraje czyli szlachta-rycerstwo, wisząca z reguły u klamki pańskiej. Jednem pociągnięciem pióra zdmuchnięto cały organizm feudalny; na jego miejsce przyszli jak i gdzieindziej rozmaici dorobkiewicze, boć bez arystokracyi społeczeństwa niema i nie będzie. Arystokracyę rodową zastąpiła arystokracya pieniężna i urzędowa. Czy społeczeństwo na tem lepiej wyszło, to inna kwestya! Między nowymi panami sytuacyi, zgoda naturalnie nie długo trwała; każdy w swą stronę ciągnął, każdy chciał się obłowić. Pierwszych oswobodzicieli tronu od kurateli sajgunów, zastąpili wnet inni. Zwykłą ludzkich rzeczy koleją, drudzy od pierwszych, pierwsi od sajgunów nie lepsi, tylko coraz inni. Duch idei europejskich i amerykańskich, pochwytany przez te tysiące młodych Japończyków kształcących się na uniwersytetach i w szkołach obu zamorskich kontynentów, rozsadzał a raczej wprawiał coraz bardziej te lekkie, do tak pieprznej strawy nieprzygotowane mózgownice. Religia, ów jedyny hamulec, jedyna baryera mogąca społeczeństwa od zbytnich koziołków chronić, to słowo w dzisiejszej Japonii tak dobrze jak nieznane. Inteligencya japońska, podobnie jak rosyjska, nie wierzy w nic, a raczej w żadną z religij istniejących. Wierzy w formułki masońskie, w sofizmata najrozmaitszych szkół filozoficznych, ekonomicznych i t. p., i gwałtem chce to stare społeczeństwo w nowe wtłoczyć formy. Kraj i społeczeństwo aż syczą z bólu, ale na to wielcy reformatorzy nie uważają. Byle naprzód! Dziś już nihilizm w Japonii grasuje. Nie oszczędzono sobie nawet szopki parlamentarnej! Quousque tandem możnaby tym panom zawołać. Zapewne znajdą się tacy co to kiedyś powiedzą — ale tymczasem biedna Japonio, zapłacisz drogo zachcianki swych synów, co nie rzeczy ale formy szukają.
Kiedyś była o tem mowa między kilkoma Japonii życzliwymi europejskimi dyplomatami, czy nie byłoby lepiej dla Japonii pozostać jeszcze pod berłem wielkorządczem Tokugawów. Pozwoliłem sobie przypomnieć, co Taine o francuskiej rewolucyi napisał: Wiele nieszczęść, wiele klęsk wiele strasznych chorób byłaby sobie Francya a z nią Europa oszczędziły, gdyby tego przejścia od ancien régime do nowego porządku nie byli przeprowadzili Robespierzy i Dantonowie, ale ludzie dawnej szkoły. — Tokugawowie, w chwili gdy ich z siodła wysadzono, byli na najlepszej drodze, by wprowadzić Japonię na nowe tory, zwalić mur co ją od reszty świata zamykał, i napół już zgniłe belkowanie budynku państwowego zmienić. Gdyby Tokugawa, a nie gorące, zapalone a niedoświadczone głowy, Japonię przez tę ciężką fazę przeobrażenia był prowadził, może — jabym myślał, że z pewnością — nie byłby się kraj tak zrujnował, tak wyczerpał, tak wycieńczył — byłoby wszystko logicznie, racyonalnie, pomału poszło.
Czy Japonia znajdzie w sobie siłę, aby wszystkie rany, jakie poniosła, zagoić, i zmiany gwałtowne, jakim uległa, przetrawić — nie wiem. Nie widzę nawet, skądby tej siły zaczerpnąć mogła. Ale życzę jej tego serdecznie — bo ją mam w sercu.