Podróż na wschód Azyi/31 stycznia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Sapieha
Tytuł Podróż na wschód Azyi
Podtytuł 1888-1889
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Singapore, 31 stycznia.

Dziś Nowy rok chiński, więc ogólna stagnacya w Singapore. Że Singapore w trzech czwartych jest chińskiem, najdobitniejszy dowód, że dziś jadąc przez miasto, prócz kilku małych sklepików Hindusów, wszystko zresztą widzi się zamknięte. Czy firma angielska, czy niemiecka, czy chińska, wszystko zamknięte, bo wszystko albo wprost jest w rękach Chińczyków, albo choć szef Europejczyk, jednak cała służba, cały personal urzędniczy z Chińczyków złożony — więc wszystko świętuje.
Wczoraj już w południe tylko niektóre sklepy otwarte, wszędzie czuć, że to jeszcze tylko parę godzin ma potrwać, że Chińczyków ledwie jeszcze chwilę utrzymać można; z nastaniem wieczora zaczyna się pukanina i strzelanina niesłychana w całem mieście. Najpierw więc budują się po ulicach malutkie ołtarzyki, na nich świecą się wielkie woskowe świece, a pobożni siedząc w kuczki zawsze tylko po parę minut, składają ofiary. A te ofiary, to znowu taki papier żółty z brzegiem czerwonym, zapisany po chińsku, zaprawny jakąś strzelniczą materyą, który po zapaleniu strzela i puka i dymi. W ten sam sposób na cmentarzach nieboszczykom strzelają, w ten sam sposób, zabiwszy wieprza Buddzie na ofiarę, złym duchom postrach czynią, — więc też pukanina po całem mieście niesłychana. Co chwila jeszcze przerywa ten ogień rotowy huk wystrzału moździerzowego.
O 12-tej w nocy zaczyna się właściwy Nowy rok, i z tą chwilą nawet cała służba domowa idzie składać wizyty u znajomych i przyjaciół. Wizyty te gratulacyjne trwają aż do rana, a wtedy zaczynają się rewizyty. Przy powinszowaniu Nowego roku, składa się ręce, podobnie jak u nas do pacierza, i woła się do uradowanego przybyciem gościa, gospodarza: Slamet tahum bahru!
Bogaci Chińczycy w drugim dniu Nowego roku, więc w dzień pierwszego lutego naszej rachuby, mają stoły ogromne zastawione wszelkiego rodzaju jadłem i napitkiem, gdzie i szampan musi figurować. Wtedy odbywają się noworoczne wizyty eleganckie. Ale goszczą i biedną czeladź; kto przyjdzie, choćby ostatni z ostatnich, jest mile widziany. I my z Biegelebenem wybraliśmy się w ten sam sposób winszować Chińczykom. Bardzo grzecznie ofiarował się jeneralny sekretarz Singapore Insurance Comp. Ltd. Mr. Balfour-Lees, wraz z drugim Anglikiem, by nas poprowadzić do najbardziej znanych i najbogatszych chińskich matadorów singaporskich. Jak Anglicy tu dbają o Chińczyków, miałem dowód w czasie tych wizyt. Mają osobne karty wizytowe dla Chińczyków; dwie z tych kart jako ciekawość zachowuję; są to czerwone papiery, długości średniego arkusza papieru listowego, a na nich po chińsku i angielsku drukowane imię winszującego, i to czego winszuje. Pierwszy Chińczyk, u któregośmy byli, nabab pierwszej klasy, nazwiskiem Tan-Quihan, łupnął sobie pałac za 30 czy 40 tysięcy dolarów. — Wyjeżdżamy na górę, na której szczycie wśród bardzo pięknie utrzymanego ogrodu, stoi dom naszego nababa. Wkoło samego domu drzewka w dziwaczne formy sztucznie prowadzone, między niemi figurki porcelanowe na postumentach, jak u nas posągi. Wprowadzają nas do sieni, gdzie bawią się dzieci, bogato strojne w czerwone, jasno-żółte i zielone, długie, u szyi spięte, jedwabne szarafany, z koafiurą specyalnie na dzień dzisiejszy zbudowaną, paciorkami różnokolorowymi bogato zdobną. Są to dzieci pana domu. Wchodzimy do pierwszego salonu; tu na środku stół z jadłem i napitkiem pięknie ustawionym. Dom nader ciekawy, choć w piękności specyalnie chińskie wcale nie bogaty. Meble wyłącznie niestety europejskie; na podłodze dywany angielskie, brzydkie. Oglądamy następnie cały dom; wszędzie najdziwaczniejszy stek lichych wyrobów europejskich, oprócz w sypialni; ta nader piękna, czysto chińska. Łóżko ogromne, równie jak szafy i komody dokoła pokoju stojące, z drzewa hebanowego bogato rzeźbionego i złoconego, arcydzieło jakiegoś snycerza Chińczyka z Singapore. Struktura sama i rozkład domu śliczne. Tak na piętrze jak na dole wkoło pokoi śliczna, kryta galerya, dywanem wysłana, zupełnie na wielki salon wyglądająca. Z galeryi wchodzi się do pokoi bardzo pięknych, jako proporcye, choć nie wysokich.
Pan domu udaje przez kurtoazyę dla nas, że nie spodziewał się tak dostojnych gości, i niby to zmienia toaletę, by godnie wystąpić. Figura naturalnie nie ciekawa: zbogacony robotnik dzienny, otyły, a choć Chińczyk, przypomina od razu ogólno-światowy, zawsze jednaki typ parweniusza, tylko tu z warkoczem. Uradowany, żeśmy przyszli, choć niewiele rozumiał z tego co mu Anglicy tłómaczyli o niezmiernej dostojności naszych osób. Po wypiciu herbatą zdrowia nowego roku i wychyleniu po kieliszku złego szampana, oprowadził nas po całym domu, dziękując co chwila za naszą wizytę. Pokazywał wszystko, a zwłaszcza co miał najpiękniejszego, tj. widok rzeczywiście wspaniały: z jednej strony morze z tem całem stadem wysepek, które zalegają cieśninę Singapore, z drugiej miasto fantastycznie na mnóstwie malutkich pagórków rozrzucone, z trzeciej i czwartej piękna, cudowna zieloność ogrodów i lasków, zasianych po całej wyspie, jak daleko okiem sięgniesz. Po półgodzinnej wizycie, skosztowawszy sławnych konfektów chińskich, których imion nie wyliczam, boby to zbyt długo trwało, odeszliśmy, zapisawszy poprzednio nasze nazwiska, co znowu nasz gospodarz przywitał całym wybuchem podziękowań, którym towarzyszył ów nie znikający nigdy z twarzy wschodniego człowieka, chcącego być bardzo dystyngowanym i grzecznym, śmiech panoszącego się dorobkiewicza, który się puszy swem szczęściem i okazyą popisania się swem bogactwem przed obcymi, zwłaszcza przed Europejczykami.
Druga wizyta u Tan-Kang-Chaw, Chińczyka, co się dorobił 40—50 tysięcy dolarów dochodu, a wydaje 5—6 tysięcy. Ta druga mniej ciekawa. Pan domu, stary Chińczyk, przyjął nas w brudnym, białym niegdyś kaftanie; nie mówi zupełnie prawie po angielsku; skoro się więc tylko doczekał powrotu nieobecnego syna, natychmiast, bez żegnania się, opuścił nas. Na tym starym Chińczyku nasza wizyta żadnego doprawdy wrażenia nie zrobiła. Wogóle Chińczyk, choćby najuboższy, zupełnie inaczej Europejczyka, nawet tu, poza swym krajem, traktuje, niż np. Hindus. U tego uniżoność, pokora — Chińczyk tylko w potrzebie i to wielkiej umie być pokornym, zresztą jest sztywny i dumny. Dlaczego-bo też miałby być pokornym, kiedy przyparty do muru bez ogródki mówi, że rządu angielskiego się nie boi, ani go zbytnio słuchać nie myśli, bo za pieniądze zawsze sobie z nim poradzić można. Może przesadzone nieco to twierdzenie, coś prawdy jednak w tem jest. Na dowód opowiadał mi tutejszy konsul hiszpański wypadek z roku zeszłego. Na Nowy rok obecny obawiano się powstania Chińczyków. Rząd wydał był prawo, że Chińczykom nie wolno budować nadal galeryj przed domami, wystających na ulicę, a zwłaszcza nie wolno ich używać za miejsce sprzedaży, gdyż tym sposobem tamują przejście. Prawo prawem, a Chińczyki swoje robią. Na Nowy rok (rok temu) robi się gwałt między Chińczykami. Oświadczają, że nowego prawa nie przyjmą i nie chcą. Rząd występuje z środkami przymusu, za pomocą policyi; Chińczycy odpowiadają represaliami, zaczynając od wyrzucania z powozów wszystkich przejeżdżających Europejczyków, cierpiąc zaledwie, by pieszo po mieście cyrkulowali. Przez 48 godzin trwa ten stan panowania motłochu chińskiego i postrachu między Europą. Rząd zaczyna parlamentować, próbuje wpływać przez zamożnych na biedniejszych; pomału porządek przywrócony; rząd oświadcza, że to tylko było nieporozumienie, powstałe wskutek mylnej interpretacyi nowego prawa. Po polsku nazywałoby się takie postępowanie kapitulacyą. Wtedy to oświadczyli Chińczycy, że nie Anglicy, ale oni tu są panami, i że niech rząd uważa, bo może łatwo być pozbawionym zupełnie władzy.
W nadchodzącym marcu chce ogłosić rząd jeszcze inne prawo, ograniczające immigracyę Chińczyków, których i tak jest już 90.000 na 180.000 mieszkańców w samem Singaporze. Tym razem ma podobno rząd zamiar wystąpić energiczniej; kilka korwet wojennych ma wpłynąć do portu a w razie nieporządków mają kartacze zastąpić policyę. Zobaczymy, jak się to skończy... ale, że jeszcze niejedną gorzką chwilę będą musieli Anglicy tu przebyć, że wkońcu wyrzucą ich zupełnie, to bodaj czy nie należy prawie do pewności... Szczęściem ma rząd angielski punkt oparcia w Klingach czyli Indyanach i Malajczykach, dalej w niezgodzie grasującej w łonie samychże Chińczyków, podzielonych, tak tu jak w ojczyźnie, na setne partye, nienawidzące się między sobą, i chętnie nawet z białymi się łączące, byle przeciwników obalić. Klingowie zaś i Malajczycy wprost nienawidzą Chińczyków i najszczęśliwsi są, gdy mogą Chińczykowi dojechać. W tem nadzieja rządu.











Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Sapieha.