Podróż na wschód Azyi/8 czerwca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Sapieha
Tytuł Podróż na wschód Azyi
Podtytuł 1888-1889
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Na pokładzie » Tsuruga-Maru«, między Kobe a Szimoniseki, 8 czerwca 1889 r.

Wypisałem dokładnie skąd piszę, by tym sposobem dokumentnie dowieść, że jestem w drodze z powrotem do domu. Bogu dzięki, że mogę nareszcie tak napisać; zdawało mi się bowiem, że już nigdy z Japonii się nie ruszę. Bo też doprawdy trudno się wydobyć z tego ślicznego kraju, trudno się oderwać od tylu pięknych, miłych rzeczy i ludzi. Poczciwy Biegeleben, najgrzeczniejszy i najuczynniejszy z ludzi baron Siebold, sekretarz naszej legacyi w Tokio, całe dziesiątki uprzejmych, uczynnych, najmilszych Japończyków — oto węzły, których starganie jest przykre, nawet smutne; zwłaszcza kiedy ma się przed sobą tyle tysięcy mil do przebycia między wrogimi Chińczykami, brudnymi Tatarami — i w końcu między Moskaluszkami. W chwili gdy to piszę, alea jacta est, płynę via Korea wprost do Tientsin; bilet mam w kieszeni aż do Tien-tsinu. W Pekinie zatrzymam się krótko i ruszam dalej. Dotąd mi wszyscy bez wyjątku, których spotkałem, odradzali podróż przez Syberyę; co mi powiedzą w Pekinie, nie wiem, tyle tylko pewnem jest, że tam się ostatecznie zdecyduję, czy jadę przez Sybir, czy też przez Amerykę. Gdyby miano dowieść w Pekinie, że droga zbyt nudna przez Sybir, wówczas jestem zdecydowany wrócić do Szanghaju i stamtąd statkiem direct przez Amerykę, bez zatrzymywania się, wrócić do domu. Jeżeli Bóg pozwoli, zatelegrafuję z Pekinu, by się dowiedzieć, co w domu słychać? i o sobie dać znać. Przepraszam za ohydne pismo; piszę na pokładzie (ciepło znaczne, już 8 czerwca dzisiaj); wiatr dość silny wieje; jestem zmuszony bazgrać; dalej piszę ołówkiem, bo rzeczywiście niesposób parasol trzymać, na atrament uważać — pierwszą stronę mi już i tak wicher zamazał.
Z Tokio ruszyłem 2 czerwca, w towarzystwie barona Siebolda, koleją ku Tokaido, czyli ku prastaremu szlakowi odwiecznych czasów z Tokio do Kioto, ze stolicy sajgunów do stolicy mikadów prowadzącemu. Dziś tymże samym szlakiem prowadzi kolej. Czas mieliśmy cudowny, bo po dniu dżdżystym pyszny zachód słońca, powietrze jak z kryształu, wonie i zapachy doprawdy niebiańskie. Pierwsza stacya — nocleg w Jumoto. Opuszczamy wagon w Kodzu; wieczór wpół do ósmej jeszcze jasnawo; pociąg dalej nie idzie, wszystko co żyje wysiada, chwila ścisku, ruchu, Japończyki kłapią sandałkami drewnianymi. Po kilku minutach wszystko odeszło; kolejowi urzędnicy coprędzej w nogi, by kolacyę zjadać. Zostajemy sami, cisza niesłychana wkoło nas; nad nami na pagórkach plantacje pomarańcz japońskich, wszystko w kwiecie! Kto był w Sorrento, niech wspomni, jak tam pachnie i ze mną w pamięci użyje tego idealnego zapachu. Przed nami kilka japońskich hotelików jak pudełeczka, dalej kilkanaście pysznych prastarych matsu (sosen japońskich), koszlawych, pokręconych, a tak estetycznych; za niemi morze, a w dali ledwie widoczne kontury obustronnych wybrzeży zatoki! Idealne!
Nawąchawszy się, nasłuchawszy, idziemy do pierwszego innu, hoteliku japońskiego; kolacya; Siebolda wszędzie znają, witają ukłonami do ziemi, grzecznemi słowami, najlepszą strawą, najnadobniejsze mussumé nam usługują. Około 10-tej stajemy we właściwem miejscu noclegu: Jumoto. Znowu przywitania niesłychane, radość, że Siebold tam zawitać raczył. W ślicznych pokoikach, jak kabiny ładnego parowca, będziemy nocować; najpierw jednak kąpiel. Nic podobnego w życiu już zapewne nie zobaczę! Naturalne termy o nader miłej temperaturze; woda płynąca w wannach z najśliczniejszego drzewa białego. Cała kabina kąpielowa od stóp do głowy, od sufitu do podłogi z podobnego drzewa naturalnej barwy kawowej, wykładana misternie bambusem. Większej czystości ani wymarzyć nie można jak w tych kabinach; nie zapomnę ich nigdy.
Nazajutrz oglądamy drogę prowadzącą do Mijanoszta, owego przez Europejczyków tak sławionego miejsca kąpielowego. Widok drogi tam prowadzącej wystarcza — bo śliczna; samego Mijanoszta nie będziemy zwiedzać, za wielu tam Europejczyków! ich widok psuje najpiękniejsze widoki, więc uciekajmy tam, gdzie jesteśmy pewni nie spotkać białych. Po drodze ku kolei, zwiedzamy ruiny zamku w Odowara — niegdyś niezmiernej wagi forteca graniczna między prowincyą, w bezpośredniem posiadaniu sajgunów będącą, a zachodniemi księstwami. Z fortecy, z zamku, tylko otaczające mury pozostały potężne, jak wszędzie świadczą o niezdobytej sile tego zamczyska. W miejscu gdzie stał pałac mieszkalny książęcia, dziś okoliczni wieśniacy dzisiejszemu właścicielowi, ministerstwu wojny, czynsz dzierżawny płacąc, sieją i orzą! Z Odowara napowrót do Kodzu; stąd koleją do Szidznoka; to istna pielgrzymka dwóch admiratorów rodu Tokugawów! Szidznoka, to siedziba ostatniego sajguna; kilka stacyj przed Szidznoka opuszczamy pociąg, odsyłamy służbę z kuframi dalej koleją, a sami »riksami« najpierw do Kunosan, potem do Szidznoka na nocleg pojedziemy. Droga śliczna, wciąż między polami, wioskami, wreszcie nad brzegiem morza. Po niespełna 11/2 godziny stajemy w Kunosan, wysiadamy z wózków, i pieszo ku świątyniom. Przed nami niebotyczna skała; tam u szczytu cel naszej pielgrzymki, tam u szczytu grób wielkiego Jejasu, pierwszego z rodu Tokugawów sajguna, sławnego prześladowcy katolicyzmu! U stóp skały chwilę wypoczniemy; przed nami, jak wysoko okiem sięgniesz, w zygzak prowadzą kamienne schody. Cicho tu i spokojnie; upał tu dokumentny, ale schody ocienione starannie wiekowemi sosnami, co jak straże, w najdziwaczniejszych pozach wzdłuż schodów siedzą, widocznie się dziwią, bo tu biali rzadkim gościem. Idziemy w górę powoli, bo gorąco, ale bo i widok coraz piękniejszy. Nareszcie jesteśmy u szczytu. Brama jak zwykle z naturalnego drzewa drogocennej sosny, zszarzałego wiekiem. Przed bramą między krzewami ukryty domek, siedziba wartowników i sług świątyni. Nad przepaścią kilkusetmetrową wisi istotnie kilkusetletni matsu, pochylony ku przepaści, konarami ledwie się trzyma, pokrzywiony, zgarbiony, a taki piękny! Dwóch sług świątyni, niezbyt naszym widokiem uradowanych, jak zawsze jednak grzecznych i uprzejmych, prowadzi nas w górę, bo świątynia jeszcze wyżej.
Rozkład zupełnie Nikko przypomina, a raczej powiedzmy Nikko tę świątynie przypomina, bo ona mu za model służyła. Wśród pysznych drzew, tak misternie, z takim gustem rozsadzonych, tak nieregularnie, a jednak tak cudowną całość zieloności tworzących, brama główna świątyni; za nią, jak w Nikko, dwa campanile stały — dziś już tylko jeden, bo owi reformatorzy Japonii, którzy sajgunów obalili, chcąc wszędzie i we wszystkiem swą władzę a ich upadek zadokumentować, świątynię z buddyjskiej na szaintoicką przerobili, i twierdząc, że ów campanile, co po lewej stronie wejścia stał, nie jest w stylu dość czystym Szinto, z ziemią go zrównali. Pobożna jakaś ręka w miejscu, gdzie stał campanile, zasadziła piękną palmę. Sługa, co nas tu prowadzi, z wyrazem smutku i nienawiści wspomina o tem barbarzyństwie i dodaje: to była najpiękniejsza ozdoba świątyni.
Chodźmy dalej. Po kilkunastu schodach kamiennych, stajemy przed samą świątynią. Jej cella, z pięknemi, acz nader skromnemi rzeźbami w drzewie, zamknięta; środkowe jej wrota nie dla takich jak my się otwierają. Jeden ze sług znika, my czekamy. Po chwili słychać kroki wewnątrz ogrodzenia, otwierają się boczne drzwiczki; wchodzimy do dziedzińczyka przed świątynią, gdzie obuwie zostawiamy. Świątynia skromna, ciekawa licznymi portretami sajgunów i książąt rodu Tokugawów — niestety przed laty 50-ciu odnawianiem popsute. Napatrzywszy się, idziemy dalej; znowu boczne drzwi się otwierają, wchodzimy na skromne, choć szerokością imponujące schody kamienne. Coraz starsze, coraz piękniejsze drzewa. Nasz pierwotny przewodnik został przed bramą świątyni; teraz prowadzi nas staruszek, co życie swe na usługach Tokugawów strawił. Schody skręcają się w prawo; wchodzimy na platformę, u jej końca stoi grób! Nasz starowina idzie sam naprzód, dochodzi aż do baryery kamiennej okalającej grób, pada na kolana i chwilę się modli. Grób sam formy zwykłej, przypomina nieco pagody o spiczastych a łukowato wygiętych dachach; wszystko kamienne. W środku wieżyczki grobowej widać drzwiczki niewielkie, przed nią dwa wazony kamienne, w nich wiecznie zielone krzewy; przed baryerą grobu na prawo studnia bezdenna. Tak mniej więcej wygląda grób jednego z najpotężniejszych władców Azyi, najznakomitszego władcy Japonii. A jednak jakiż majestat w tej prostocie! Wieki kamień tak omszyły, że z obawą stąpasz, by nie urazić tego pięknego dywanu, którym natura kamień przyoblekła. Co za drzewa, co za cisza! W dali słychać morze; nad głowami raz po raz zakwili jakaś ptaszyna; czasem liść suchy spadnie — słusznie Siebold powiedział — jak łza cicha, uroniona przez tych prastarych druhów nieboszczyka, jedynych wiernych nawet po śmierci!
W takiem miejscu doprawdy musi być miło zostać pochowanym, takie miejsce na wieczny spoczynek dobrze obrane. Tu nic z hałasu, gwaru świata nie dolatuje. Nasz stary samuraj widocznie ujęty naszem skupieniem, prawie smutkiem, ujęty tą dziwną poezyą tego cudownego miejsca, opowiadając, wiele wieków i burz nad tym grobem przeleciało, dodał ze smutkiem ale i dumą: »Moi przodkowie z nim niegdyś walczyli — ja mu grobu strzegę!« I znowu żałowałem, że nie było między nami kogoś, ktoby pięknem słowem, wierszem spisał cośmy widzieli, przelał na papier tych uczuć morze, które mimowoli wobec martwej wielkości, potęgi, minionej świetności, w duszy się budzą. Nie tracę nadziei, że przynajmniej fotografię tych pięknych miejsc gdzieś znajdę. Choć cóż po fotografii? — odda ona kontury, i to niewyraźnie; tej ciszy, tego majestatu, tych złotych słońca promieni, co się przekradały cichutko, nieśmiało przez sklepienie zieleni, jak w obawie, by snu wielkiego władcy nie przerwać — tego kwilenia ptasząt, szelestu liści, szumu dalekiego morza, woni ziół leśnych — tego ni fotografia, ni obraz najlepszy nie jest w stanie oddać. Jakaż to szkoda, że niema jeszcze sposobu przechowywania wrażeń, uczuć, i przelewania ich w całości w uszy, oczy, serce, duszę drugich.
Po długiej chwili dumania, jak ze snu zbudzeni, ruszyliśmy powoli z powrotem. Po drodze chwilka rozmowy ze staruszkami, świątyni i grobu sługami. Gdy im Siebold opowiedział, że przed paru dniami widzieliśmy w Tokio księcia Akitane Tokugawę, twarze się rozjaśniły, języki rozwiązały. Miłą gawędkę słońce, chowając się za góry, przerwało. Nam czas w drogę; raz jeszcze przed siebie, raz za siebie spoglądnąwszy, raz jeszcze tego cudnego widoku zażywszy — ruszamy. Późno wieczorem stajemy w Szidznoka. Hotel doskonały, napół-europejski, Ponieważ przybycie nasze zapowiedziała służba, która nas z pakunkiem wyprzedziła, przeto hotel oświetlony lampionami al giorno, liczna gromada ludu czeka u wejścia, chcąc zażyć widoku białego książęcia, co tu przybywa. — Znowu pyszna kąpiel, doskonały obiad, przez milutkie mussumé podany. Śpimy jak kamienie; ze wschodem słońca, na nogach. Warto też było: Szidznoka ślicznie leży wśród pagórków i gór lesistych; z jednej strony morze, z drugiej wspanialszy dziś niż kiedy Fudzi-jama horyzont zamyka; widocznie mnie na pożegnanie wychylił z chmur i mgły swą śnieżną głowę, wśród tej cudnej niebiesko-liliowej atmosfery.
Około 10-tej, w odpowiednio eleganckich riksach, każdy ciągniony, względnie popychany przez dwóch krzepkich chłopaków, jedziemy próbować szczęścia u wrót eks-sajguna. Mieszkanie napół-europejskie, skromne, otoczone skromnym, na czarno malowanym parkanem, nie zdradza zupełnie ni stanu, ni bogactw swego pana. — Po długiej chwili czekania odpowiadają nam, że sajguna w domu niema! Zostawiamy więc karty i odjeżdżamy! Niestety, tego się należało spodziewać, bo było wiadomem, że sajgun nikogo nie przyjmuje, tem mniej Europejczyków, a już wcale nie członków obcych poselstw. Biedak musi się słusznie obawiać podejrzliwości swych wrogów, dziś u steru stojących. — Rzucamy więc ledwie okiem do wnętrza tego atrium, gdzie dziś, skromniej niż lada gubernator lub urzędniczek, mieszka pan, co lat temu jeszcze 24, rządził samowładnie czterdziestoma milionami dusz, przed którego skinieniem palca drżały miliony, o którego łaskę ubiegali się dumni a możni książęta Japonii... i zwiedzamy sąsiednią świątynię, fundowaną również przez Tokugawów — choć liczne herby rozmaitych familij widocznie świadczą, że rozmaici na utrzymanie i ozdobienie świątyni się składali. — Bez kwestyi: najpiękniejsze to w całej Japonii rzeźby w drzewie; nic równego nie widziałem; nie pamiętam, bym był coś piękniejszego gdzieindziej spotkał — taka tu precyzya rysunku, lekkość, wykończenie.
W południe ruszamy ku dworcowi. W pierwszej klasie siedzi p. Lanckoroński; jedzie do Nagoja, my wprost do Nagahama. Nazajutrz raniutko puszczamy się riksami do Hikone; w półtorej godziny przebiegają ci ludzie odległość 4 ris japońskich, tj. 2 mil austryackie! Powietrze cudowne, zaczyna być coraz cieplej. W Hikone, na pagórku, nad czy raczej wśród jeziora »Riva« (liva), stary zamek, forteca nader dobrze zachowana, dziwnym trafem uszła niszczącej ręki reformatorów z r. 1868. W dole dom letni, buon retico, księcia, otoczony jednym z najpiękniejszych ogrodów, jakie można spotkać. Tu bogatsi Japończycy wynajmują mieszkania na lato. Właścicielom, jako potomkom »dajmia«, nie wolno stale poza Tokio przemieszkiwać.

Z Hikone ruszamy stateczkiem parowym w poprzek jeziora Riwa do Otsu. Popołudniu około piątej zajeżdżamy nareszcie do Kioto. Cóż za szczęście, znowu to kochane Kioto oglądać! W świecie tylko Japonia, w Japonii tylko Kioto! Jakież piękne położenie tego miasta, ileż pięknych i ciekawych rzeczy, jakże mili, uprzejmi mieszkańcy! ile typu i charakteru w każdym domu, w każdej uliczce tej dawnej stolicy! Dla mnie dziś przy pożegnaniu podwójna przyjemność. Do Kioto zajeżdżamy pomiędzy samych dawnych, dobrych znajomych; każdą świątynię znam, każdą ulicę pamiętam; mnóstwo po sklepach znajomych; w hotelu witają mnie jak swego. Niestety, ledwo dni parę tego szczęścia używać będzie można. Ósmego trzeba ruszać na dobre z Japonii. Na drugi dzień naszego pobytu, Siebold wraz z dwoma szczególnie zaufanymi Japończykami urządzają nam wieczorek à la Japonaise. Około 6-tej wiozą nas gdzieś hen daleko; po dwudziestu minutach jazdy stajemy nareszcie w odległym thee-house japońskim nad brzegiem rzeki. Przy ściąganiu butów, Lanckoroński zaklął z lekka — potem, wśród niezliczonych ukłonów, kombamona (bon soir), wchodzimy do wielkiej stosunkowo sali, pięknie wysokimi lichtarzami oświetlonej. Tu siedzą na ziemi, jak paciorki japońskiego różańca, malutkie tancerki; na znak dany, jak jedna palą wielki ukłon, czołem bijąc o ziemię. Śliczne rzeczywiście te laleczki 13—14-letnie, wypudrowane, pachniące, wystrojone, jakby pospadały gdzieś z półek. Chciałoby się wziąć parkę takich laleczek i postawić na etażerce. Po chwili przychodzą inne, guecha zwane, nieco większe; tamte są tylko od tańca, te śpiewnej muzie hołdują Dziewczątka te tak ślicznie, bujno-barwnie ubrane, doprawdy coś z kotki, coś z motyla przypominają — tak zabawnie widzieć te młodziuchne stworzenia, skaczące, śpiewające, śmiejące się ciągle — nagle seryo, poważnie, bo taniec ma się zacząć! — to święty taniec, przed świątynią niegdyś tylko tańczony, więc te dzieci przybierają miny poważne i w takt śpiewu

i muzyki geszy tańczą pełne gracyi i powagi; ledwie się to skończy, wszystkie nosami do ziemi chórem dziękują widzom, że patrzeć raczyli! Kolacya niezmiernie ładnie podana, krótka, ale nadzwyczajna: same tylko ryby, ale non plus ultra; jemy naturalnie patyczkami, ponieważ w samem sednie Japonii się znajdujemy. Wśród śpiewu i tańcu, mnogich kieliszków sake i piwa, wesołości powszechnej i ciągłych fars naszego przyjaciela Japończyka, czas leci jak strzała; nie wiedzieć kiedy północ, 1-sza i 2-ga godzina minęła. Śliczna feta z pełnym charakterem japońskim, wielkiej wesołości a zawsze niewinnie i przyzwoicie.
Obecnie już to wszystko znikło niepowrotnie! Siedzę teraz na tej nieszczęsnej Tsuruga-Maru, która mi w niezbyt miły sposób przypomina ów okręcik, którym przed dwoma miesiącami do Riukiu się tłukłem! List ten rzucę zapewne jutro na pocztę, nie czekając wrażeń nowych; pobyt w Japonii musi bowiem całość dla siebie stanowić. Istotnie, jeżeli Bóg pozwoli, że szczęśliwie z tej imprezy do domu powrócę, będę znał wschód Azyi, owe trzy wielkie plemiona tenże zamieszkujące. Trzeba będzie koniecznie coś napisać — choć nieco się z naszą biedną publicznością podzielić, choć co prawda nie wiem czy warto? czy kto u nas interesuje się tem, co poza granicami kraju się dzieje? Lanckoroński wraca 23 b. m. wprost na Amerykę do Galicyi; spieszno mu, bo dzieło jego ma wyjść z Nowym rokiem, i to od razu w trzech językach: po polsku, francusku i niemiecku. Z niecierpliwością czekam chwili, kiedy znowu stanę na tym samym z moimi rodzicami kontynencie.
Dziś minęliśmy Szimonoseki, więc ostatni raz widziałem główną wyspę Japonii — Nippon. Czyż ostatni? — pytałem się mimowoli — czy nie zobaczę już nigdy w życiu tego ślicznego kraju, gdzie tyle miłych chwil spędziłem? Bóg jeden wie; może teraz, może kiedyś jeszcze powrócę? Wyjazd a raczej wjazd do cieśniny Szimonoseki, tylokrotnie zapisanej w historyi tego kraju, śliczny. Najprzód otwarta zatoka ogromna, szeroka, dziś zasiana mnóstwem mniejszych i większych żaglowców japońskich, czółen rybackich; ozłocona pysznem słońcem, zieleniejąca się, śmiejąca się prawie; okolona tak ze wszech stron wieńcem skał i pagórków, że wjeżdżającemu zdaje się być zupełnie zamkniętą. W tem miejscu Nippo i Kiusziu tak blizko się schodzą, że na odległości 1000 kroków zupełnie zdać sobie sprawy nie można, którędy się z tej zatoki wypłynie? Ogólna teza brzmi, że jeszcze przed 1000 lat dwie te wyspy jedno tworzyły, że tędy przeszli przodkowie Japończyków, zdobywając ten kraj. Hipoteza bardzo do prawdy podobna.
W chwili, gdy to piszę, przedemną najcudowniejszy zachód słońca, trzeba powiedzieć: odgrywa się, bo to istotnie jest scena, i to długa — dziś godzinę trwała. Nad samym horyzontem grube, ciemno-fioletowe mgły, za nie zapada tarcza złota słońca. Chwilę trwa przejście między światłem dziennem a światłem zachodu. Po chwili poczynają chmurki, chmureczki, mgły przeźroczyste jak najcieńsza gaza różowieć, palić się; tło nad horyzontem jasno-zielone, dalej niebieskawe, na firmamencie szafirowe, ale tak cieple w tonie, takie przeźroczyste! Podnoszę głowę mimowolnie w górę i trudno mi wstrzymać okrzyk zachwytu: w tem ciepłem cudownem otoczeniu, na tle lazurowem wobec złota i purpury co słońce rozlewa, na firmamencie błyszczy jak dyament biały, lśniący, spokojny, cichy księżyc, przysłoniony jasno-różową chmurką, która popchnięta przez zazdrosne słońce, że musi miejsca księżycowi ustąpić, przysłania księżyc; ale młodziuchna, wstydliwa — raczka lekkiego spiekła. Idealne! szkoda, że tylko przezemnie widziane, szkoda, że minęło.
Tak jest; płakać mi się chce ciągle, że sam tych cudów zażywam, że ich istotnie uchwycić nie można, schować i potem się nimi dzielić, odnawiać, odtwarzać w domu!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Sapieha.