Podróż więźnia etapami do Syberyi/Cześć pierwsza/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Agaton Giller
Tytuł Podróż więźnia etapami do Syberyi
Wydawca Księgarnia wysyłkowa Stanisław H. Knaster
Data wyd. 1912
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Poznań – Charlottenburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Gawędząc z rekrutami o rozmaitych rzeczach, mniej czułem ciężar i utrudzenie drogi; równi sobie, bo wszyscy byliśmy rekrutami w jednych ubiorach i pod jednym batem, swobodnie, szczerze i otwarcie z sobą rozmawialiśmy; konwojnym nie podobała się rozmowa w polskim języku, której rozumieć nie mogli, i surowo nam zabronili mówić po polsku. Utrzymywali, iż kto idzie do wojska moskiewskiego, powinien zapomnieć mowy polskiej a mówić tylko po moskiewsku; gdy jednak dalej mówiliśmy swoim językiem, nie zważając na zakaz, pogrozili nam rózgami. Nie zlękliśmy się tej pogróżki i konwojni przez nasz upór zmuszeni zostali do tolerowania polskiej mowy.
Władza najezdnicza zabrania Polakowi wziętemu do moskiewskiego wojska mówić po polsku i karze za przestąpienie zakazu. Polak złapany z rodakiem na polskiej rozmowie karany zwykle bywa rózgami.
Zakaz podobny nie potrzebuje żadnych komentarzy; dogodzi on, jak trudnem jest stanowisko polskiego rekruta, ile musi wycierpieć, zanim się wyuczy obcego języka i zapomni swojego; dowodzi on jeszcze, że rząd najezdniczy pojmując ważność narodowej mowy, jako utrzymującej ducha narodowego, dla tego wszystkie siły obrócił na to, żeby nam zanieczyścić a potem wydrzeć zupełnie ojczyste słowo.
Pomiędzy rekrutami był jeden ochotnik, szewczyk z Warszawy; nazywał się Rozmarynowski. Ochotę swoją tłumaczył tem, że był pewnym, iż go za rok gwałtem wezmą, wolał więc dobrowolnie wstąpić do wojska, zyskując przez to pewne przywileje; słaby, rozmazany, jako ochotnik nie miał zaufania u kolegów. Zdarzyło się, iż osłabłszy w drodze, wymagał od kozakow, żeby mu pozwolili raniec (cielak) z rzeczami położyć na podwodzie, na której jechały żołnierki: odmówili mu. On czy też w istocie osłabł i iść nie mógł, czy też tylko udawał, pozostał na tyle naszego orszaku i wypoczywał. Krzyknęli na niego kozacy, ale się nie podniósł; później zaczęli go batem okładać, zmuszając takim sposobem do chodu. Rad nie rad, pod ciężkiemi razami, zapłakany i słaby ochotnik powędrował za nami. Zbliżył się wreszcie ku nam i zaczął skarżyć na brutalstwo i rozbój kozaków. «Otóż», odpowiedzieli mu rekruci, «masz ochotę, wybiją ci, wybiją wszelką ochotę; dobrze ci tak, na coś sam poszedł do wojska Zapłakany i zbity a do tego odepchnięty przez kolegów chłopak, szedł głośno skarżąc na swoje losy i niewiadomość.
Z szosy zeszliśmy na prawo do ślicznego lasu: majowy liść gęsto okrył drzewa, sosny czarne obok młodej zieloności nadają całemu lasowi powagę boru. Krzaki rozpękły i zakwitły; nad drożnym rowem i na polankach rosną zioła i prześliczne kwiaty, urwałem je po drodze i schowałem jako pamiątkę do Syberyi. Kozacy nie mogli pojąć tej miłości kwiatów, dziwili się, że bez spojrzenia lub zerwania nie przepuszczam żadnego kwiatka i pytali się mnie, dla czego je zbieram? Odpowiedź moja nie zadowolniła ich ciekawości i posądzili mnie, że muszę znać przeklęte zioła, które otwierają zamki i kruszą żelazo, i że zapewne z tego powodu zbieram je, ażeby w nocy otworzywszy zielem czarnoksięzkiem zamek, swobodnie uciec. Coraz więcej mnie podejrzywając, wzmocnili nademną dozór i nie pozwolili mi dalej zrywać niewinnych kwiatów, których zapach, pokazuje się, wzbronionym jest więźniowi. Któryś rekrut w chęci zdjęcia ze mnie tych podejrzeń, powiedział im, że byłem doktorem i że zbieram zioła na lekarstwa. W istocie niewinne to kłamstwo uwolniło mnie od podejrzeń kozaków, nadal już nie kładli mi żadnych przeszkód a nawet sami zrywali i podawali mi kwiaty, tak że wkrótce udarowany przez rekrutów i kozaków, zebrałem grube wiązanki pachniących, farbistych kwiatów: niosłem w ręku i pieściłem się kwiatuszkami, które tak obficie wiosna po ziemi rozsypała, jak fantazye młodzieńcza głowa.
Skończył się las, na piaszczystej równinie, która się za nim rozciąga, leży mieścina Piszczac. Pusto, smutno dokoła, bór, piaski, nad drogą kapliczka, krzyż i kilka wysokich konarzystych wiązów. Szlaban przed miastem ciągle otwarty, choć nikt przez niego nie przejeżdża, ulice trawą zarosłe, na której się bydło pasie. Domki drewniane, odrapane nie trzymają się kupy i wcale nie dają Piszczacowi fizyonomii miasta; kilku żydów przed domami oczekuje końca szabasu, kilka chłopek przechodzi przez ulice, przed szynkiem zaś drzemie kilka koni zaprzężonych do pustych, drabiniastych wozów; — wieczorny dzwon kościoła głuchy i tęskny, zgadza się z opuszczeniem i nędzą miasteczka.
Chłopki tutejsze ubierają się bardzo strojnie: białe koszule, gorsety czerwone, zielone lub niebieskie: na głowach noszą chustki lub też kolorowe przepaski; przepaska obejmująca dokoła włosy i czoło, dosyć szeroka, zupełnie do korony podobna, zdobi bardzo kobietę i daje jej oryginalny i fantastyczny wyraz. Ubiór ten głowy pokazuje się już pod Białą i jest właściwym okolicy Brześcia Litewskiego; właśnie od Biały zacząwszy, mieszka lud unicki, mówiący dyalektem białoruskim polskiego języka.
W rynku Piszczaca stoi budynek z oknami kraciastemi, wszystkich nas tam oprócz ochotnika zaprowadzili i osadzili w małej izdebce. Szabas się skończył, słońce się skryło, zaraz też żydówki i żydzięta przybiegli do naszej kozy, wypytując, czy nie ma między nami żydów; w razie jeżeli znajdą żyda, karmią go i zaopatrują na dalszą drogę. W garczkach poprzynosiły rozmaite pokarmy na sprzedaż: były tam flaki, specyał żydowski lapsza (makaron w mleku), była i ryba a nawet kugel; dla wygłodzonych jak my, były to przysmaczki, za które z pochwałą żydówek nie wiele zapłaciliśmy.
Nazajutrz już po wschodzie słońca wyszliśmy z Piszczącą. Droga piaszczysta i trudna, nad nią w kilku miejscach rosną wierzby; pnie wypruchniałe, gałęzie powykrzywiane, lecz młodym liściem okryte, na których gęsto kurzawa osiadła, mech żółtawy na pniach i konarach, wśród białych dokoła piasków; stare te wierzby samotnie stoją, niby smutne wygnanki. Upał, niebo pogodne bez chmurki, wiatr ucichł, milczenie w borze i w powietrzu; wleczemy się powoli, nogi grzęzną w piasku, kozacy na koniach wykrzykują pieśni, my zaś rekruci zajęci noweini wiadomościami z wojny nad Dunajem; milczeliśmy, snując i rojąc jakie nadzieje dla siebie.
Z powodu niedzieli dużo kobiet i chłopów w świątecznych ubiorach idzie z okolicznych wiosek do kościoła, spotykamy całe gromady ludu; lud to strojny, rosły, kobiety szczególniej odznaczają się pięknością; polskie przywitanie «Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus» spotykało nas od wszystkich przechodniów, radowało nas i pocieszało, że chociaż w rekruckich płaszczach, nie mieli nas za Moskali, a poznawali, iż jesteśmy jednego z nimi serca i wiary. Na piaskowych pagóreczkach puściła się macierzanka i zakwitły różowe nieśmiertelniki, jałowiec jak plamy tu i owdzie osiadł na piasku a i brzózki wyrastają na niewdzięcznej glebie. We wsiach głucho, cicho, nawet psy nie szczekają — wszyscy wyszli do kościoła lub na jarmark; w jednej wsi spragnieni, nie mogliśmy wyszukać wody i ludzi; znalazła się przecież dziewczyna, która nas napoiła. «Bóg ci zapłać» i ruszyliśmy dalej.
Weszliśmy znowu na szosę; tu ruch, hałas, wozy, powozy, dyliżanse, kibitki, towary, armaty, skóry, siano, zboże, wiozą w tę i drugą stronę — wsie ludniejsze, karczmy wymalowane, lud zepsutszy. Pokazała się szeroka dolina Bugu, łęgi w niej ogromne, od wschodu zamknięte zabrzeżem pagórkowatem; pola i łany jak okiem sięgniesz zielenieją żem, wsie po nad rzeką, pod lasami i gajami, błyszczą krzyżykami kościelnemi. Przedemną na głównym planie długie wały i szańce, czerwone mury i bastyony fortecy Brzesko-Litewskiej, na prawo wyżej od fortecy miasto Brześć, a pod fortecą na łęgu miasto Terespol.
Charakter nadbużańskiej okolicy jak i całego Podlasia leśny, łączny i równy. Bug wywija się wśród obszernych błoni, z wybornemi pastwiskami — lewe zabrzeże doliny stanowi pochyloną równinę, prawe zaś stromo ucięte, ale nie wysokie. Źródło Bugu znajduje się w złoczowskim cyrkule, za miasteczkiem Sasowem, we wsi Wierzchoburzu; z pod kolumny ś. Jana bije silnie i obficie, ocembrowany zdrój zimnej wody; z niego pędzi na błonie żwawy potok, który w tejże wsi obraca kilka młynów. Okolica źródeł Bugu jest działem wód bałtyckich od czarnomorskich; źródła Bugu i Seretu, niedaleko jedne od drugich, wysyłają wody na południe i na północ. Kraj górnego Bugu sfalowany i zgarbiony, jary skaliste, ziemia podmoczona, ale urodzajna, i najpiękniejsze lasy bukowe i grabowe ubierają ten ładny kraj. W lasach tam znajdują się małe jeziorka zielonej lub niebieskawej wody, głębokość ich nadzwyczajna, woda czysta, w ciszy lasu, w cieniu starych drzew, tylko ptastwo i sarna z nich piją; w okolicy źródeł Bugu nazywają ich poetycznie «sine oczy»; śliczne to nazwisko, ziemia patrzy w niebiosa, niby modremi oczami!
Otóż źródło Bugu w tej okolicy znajduje się w szerokiej dolinie, której zabrzeża pagórkowate, okryte bukowemi lasami. Bug przerznąwszy się przez Bełzkie, płynie głęboko i bystro przez urodzajną hrubieszowską okolicę, w głębokim i stromym parowie, na którego stokach rośnie jerzyna i leszczyna.
Za Dubienką dolina się rozszerza i występują liczniej bory sosnowe, Bug coraz poważniejszy, głębszy na Podlasiu, łączy się wreszcie z Narwią pod wysokim pagórkiem Serocka. Bug jest jedną z potężniejszych żył naszej ziemi, spławny, łączy Ruś Czerwoną, część Wołynia i Podlasia z główną arteryą Polski z Wisłą i niesie płody tych pięknych i bogatych prowincyi do Warszawy i do Gdańska.
Nad Bugiem jak w ogóle na Podlasiu, tak w borach jak na polankach i we wsiach szlachty zagrodowej, w powietrzu i w śpiewie oryli wieje jakiś czarny, smętny ton, który obudzą w duszy wspomnienie dzielnego i wielkiego ludu, co wolał zginąć aż do ostatniego, niżeli uledz obcym. Jadźwingowie dali rzadki przykład męstwa i przywiązania do ojczystej wolności; koniec ich jest końcem bohaterów. Dzisiaj kiedy wieki już ich mogiły zniszczyły, walka ich za swą wiarę i ojczyznę wzbudza uwielbienie. Przy owym właściwym Podlasiowi smętku, jaki się wyrodził z samotności borów, z mogił i bitew wielkich, druga strona jego pokazuje nam poważną wesołość, jako następstwo pełności życia, tęgości powietrza i obyczaju a z którego idzie męztwo i odwaga.
Nasuwa się tu nam na pamięć ów bujny i rojny lud, zwany szlachtą zagonową, której dużo znajduje się na Podlasiu; przywiązani do swych siedlisk, jak mrówki w ich borach do mrowisk, twardzi jak drzewo, w boju wytrwali i mężni jak Jadźwingowie. Obyczaj wiejski, rubaszny, gwarliwy i gromadny, — dzisiaj pozbawieni publicznego życia, nędznieją w domach i tracą powoli ową wcale nieśmieszną dumę szlachecką, która właściwie wynika z uczucia godności człowieczej. Wiele serca, wiele fantazyi, męztwa, mądrego domowego obyczaju było w tych rolnikach, ale przytem było wiele samowoli, zaślepienia, mało przenikliwości i poznania tak stosunków i obowiązków człowieka do państwa, jak i interesów ogólnych.
W naszej rzeczypospolitej byli oni tą klasą, którą dzisiaj nazywają w wolnych państwach ludem. Klasa ta coraz się zwiększała, większą liczbę ogarniała, aż wreszcie, jak to się już z konstytucyi 3. maja okazuje, byłaby zagarnęła całe chłopstwo.
Jak w ogóle lud, tak i nasza szlachta zagonowa była najczęściej narzędziem w ręku przewrotnych i możnych; byli oni wyżsi od chłopów powagą i godnością, w jaką obłóczy człowieka życie publiczne; wykształceniem nie wiele się od nich różnili. Gdyby się postarano o światło pomiędzy nimi, Polska miałaby w nich zastęp najsilniejszych i najmędrszych obrońców, prawych urzędników, sprawiedliwych i przewidujących prawodawców. Szerząca się oświata zaczęła już powoli wnikać w ich zaścianki i była nadzieja, że wkrótce kraj ujrzy w nich korzystnych obywateli; lecz nadeszła niewola, środki edukacyi odjęte im zostały, życie publiczne usunięto od nich; a bez niego więdnieją, ciemnieją i schodzą coraz bardziej do stanu ciemnego gminu.
Rząd moskiewski odjął im prawa szlachectwa, chce ich wyniszczyć i przetrzebić nieustannemi i ogromnemi poborami rekruckiemi; rok rocznie biorą z nich rekrutów daleko więcej stosunkowo, jak z innych klas mieszkańców. W wojsku pod jarzmem zagonowiec podlega jak wszyscy żołnierze cielesnej karze; często się opiera biciu i poniewieraniu się, a w skutek tego nic mu nie zostaje jak ucieczka, wałęsanie się, w którem zupełnie i do reszty marnieje; lub wreszcie wybierając między dwoma ostatecznościami, musi zróść się z obowiązkiem żołnierza moskiewskiego, musi zapomnieć narodowości, wyrzec się pochodzenia i musi stać się człowiekiem-machiną, bez myśli i serca, która że żyje przekonywa żołdacką hulatyką, poruszeniami i jękiem pod rózgami.
Wojskowość gniecie i niszczy zagonowców. Był to kiedyś lud wojowniczy, raźny do korda i do harcu, a i dzisiaj jeszcze, kiedy idzie za rzecz ojczyzny, nie ostatnimi są w szeregach narodowych; lecz służyć obcemu trudno, gwałt nie rodzi męztwa i zagonowiec marnieje w tej służbie i ginie bez chwały i pociechy.
Życie ścieśnione, w nędzy, bez pomocy do wyrobienia się na ludzi specyalnych, jakże jest trudnem dla tego ludu, co przywykł do życia pełnego i obszernego; do czego się weźmie, gdzie się uda, albo niema prawa i jest odtrąconym, albo musi ciężko wysługiwać, narażony na tysiączne obrazy i pomiatania; a godność człowieka odzywa się w nim silnie w takich razach i szarpią mu ręce i serce ohydne obowiązki. I dzisiaj są oni wyżsi od chłopów śladami tej godności, które im dało przeszłe szlachectwo, wspomnieniem tejże przeszłości i tęsknot za nią. Smutno więc dzisiaj na Podlasiu, szlachcic nie wychyla się z swego zaścianku, przyrósł do swego pola, drzew i ścian; nie popatrzy, co się tam dzieje na Bożym świecie, bo go nic tam pociesznego nie oczekiwa; szczęśliwy, jeżeli go nie dosięgnie egzekucya, proces, pobór rekrucki, jeżeli mu pozwolą przetrwać całe życie na swoim zagonie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Agaton Giller.