Podróż więźnia etapami do Syberyi/Cześć pierwsza/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Agaton Giller
Tytuł Podróż więźnia etapami do Syberyi
Wydawca Księgarnia wysyłkowa Stanisław H. Knaster
Data wyd. 1912
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Poznań – Charlottenburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Słyszałem tu ciekawą choć pospolitą historyę zagonowca podlaskiego, nazwiskiem Bąk, którego wzięto do wojska moskiewskiego. Był to człowiek jeszcze młody, około 29 lat mający; zostawił gospodarstwo, młodą żonę, którą kochał, i dzieci małe pieszczotki. W szarym rekruckim płaszczu, z ostrzyżoną głową szedł do Moskwy w smutku i tęsknocie, zamyślony i milczący, bo ciągle sobie przedstawiał swobodę we wsi, kościół wiejski, spokój w domu, kawałek sycącego własnego chleba, sąsiadów szczerych, organ i śpiewy — wszystko to na zawsze utracił i tęsknota więcej serce mu ściskała. Porównywał w myśli obecne chwile z niedawno minioną przeszłością, głód z sytością, smutek z weselem, niewolę z swobodą, samotność z gwarem rodzinnym, rekrucki płaszcz z podlaską sukmaną, i zaraz nabierał ochoty do powrotu i myślał o sposobie ucieczki. W drodze wypatrywał stosownej chwili, a ciągle myślał, smutniał i oglądał się; psuł mu i mieszał wszystkie plany i widoki jego dozorca, stary nieodstępny żołnierz; gdzie się zwrócił, ten zawsze przy nim, i śpi i je razem z nim.
Poił go wódką Podlasiak, ale stary nie upijał się, chociaż trunkiem nie pogardzał. Przecież raz żołnierzysko jakoś upiło się i zasnął w karczmie; Podlasiakowi, który także dużo pił, smutek nie pozwolił się upić; gdy zobaczył śpiącego, wyszedł powoli z karczmy, spojrzał na świat wesoły i pociągnęła go swoboda. Z bijącem sercem, z modlitwą w duszy wszedł do poblizkiego lasu i tu dopiero zaczął co sił uciekać, chociaż go nikt nie gonił. W strachu i zapale ucieczki oczy mu się zaćmiły i wpadł kilka razy w cierniowe krzaki, płaszcz zaczepił się i zatrzymał go w pędzie; sądził, że go złapali, krzyknął, zwrócił się twarzą, nikogo za nim nie było; zostawił więc płaszcz w krzakach a sam poleciał dalej. Biegł jak opętany, serce mu truchlało, drżało i gnało coraz dalej; szerokie spodnie rekruckie przeszkadzały mu w biegu, poplątały nogi i biedny upadł jak długi na ziemię, głową uderzył o pień i zakrwawił czoło — zrzucił więc zdradzieckie spodnie i dalej poleciał w jednej tylko koszuli.
Zmierzchło się, bór podlaski szeroki i długi, światła nigdzie nie widać, nigdzie drogi, któraby go zaprowadziła do miłosiernych i gościnnych ludzi; zmęczony i spocony usiadł pod drzewem dla wypoczynku, ale chłód jesienny przenikał go coraz bardziej; niedługo więc wypoczywał, serce mu rwało się do swoich, strach go podnosił i leciał dalej, nocą, w lesie, w jednej koszuli. Gwałtowna i natężona ucieczka zupełnie go osłabiła, ustawał coraz bardziej, aż wreszcie bezsilny musiał usiąść pod krzakiem, ażeby nabrać mocy do dalszej ucieczki. Ledwo usiadł, sen mu oczy zmrużył i zasnął mocno; zaczęło świtać, psy za borem oznajmiły wieś, ale zagonowiec przez sen je tylko słyszał i nie obudził się.
Słońce już wstało i ukazało drogę tuż obok sennego, przez bór wiodącą; na drodze tentent koni, wóz, ludzie, niebezpieczeństwo — w tej chwili sen zwodniczy przedstawił mu dom, żonę, dzieci, jego ściany, jego krowy i jego samego zajętego gospodarstwem. Wóz się zbliżał ku krzakowi, nadjechał wreszcie; jadący przypadkowo spojrzał na lewo i zdziwiony widokiem śpiącego człowieka w jednej koszuli na chłodzie jesiennym, zatrzymał konie i z furmanem poszedł ku krzakowi.
Podróżny z początku miał go za martwego, ale po lekkim oddechu przekonał się, że żyje; stempel skarbowy na koszuli i ostrzyżona głowa wprowadziły go na domysł, że człowiek ten musi być zbiegiem; kazał więc furmanowi związać śpiącego. Zagrodowiec poruszony obudził się nakoniec, wytrzeszczył zestraszone oczy ze snu i ze strachu nie umiał się bronić i pozwolił sobie ręce skrępować. «Ach! to ty, psia wiaro, » odezwał się podróżny, «nie chciało ci się służyć, uciekłeś; otóż teraz nauczą cię, jak to trzeba służyć!» Zagrodowiec nic nie odpowiedział, ale gorzko zapłakał, bo poznał w podróżnym wójta gminy, do której należał. Wójt kazał mu usiąść na wozie, konie skręciły i pobiegły napowrót do wsi.
Poznał złapany swoją okolicę, swoją wieś — o jakże narzekał na ciemność poprzedniej nocy, która mu nie pozwoliła rozeznać miejscowości. Gdyby był chociaż żonę, dzieci uściskał, pobawił w domu choć godzinkę, już by mu nie tak żal było, — ale być przed rodzinną wsią złapanym, gdy się już było prawie u celu, jest tak przykrem, że nikt spokojnie nie przeniesie takiego nieszczęścia. Wóz wjechał do wsi, sąsiedzi go poznali, stawali, patrzeli i dziwili się — wóz jechał nie zatrzymując się; gdy przejeżdżał obok chaty uwięzionego, właśnie wychodziła z niej z wiadrami żona nieszczęśliwego; rzuciła okiem na przejeżdżających i z trwogą poznała swego męża. W jednej chwili serce opowiedziało jej cały wypadek i przedstawiło ogrom nieszczęścia, jakie ich oczekiwało. Porzuciła wiadra na ziemię i z krzykiem porwała się ku przejeżdżającym; wóz przebieżał a ona co tchu biegła za nimi i razem stanęła przed domem wójta gminy.
Biedna kobiecina z bólem i krzykiem zawołała: «Mój Boże, co się też z tobą zrobiło!» i padła ku niemu, schwyciła za skrępowane ręce; ale właśnie wówczas gminny pachołek uderzył ją kijem po głowie i odtrącił a za sobą pociągnął zbiegłego. Kilka dni siedział zamknięty w kozie gminnej i nie widział się ani razu z żoną, choć ta ciągle kręciła się koło domu i płacz jej do niego dochodził.
Przy wyprowadzeniu w drogę do miasta zobaczyła się z biednym mężem i płakała, płakała — wy wiecie jakiem sercem, matki i żony wygnanych! Zagrodowiec przez owe kilka dni spędzone w kozie wrócił do zwykłego stanu swego ducha; serce mu drżało na wspomnienia kary, która go oczekuje, ale ufny w sobie i w Bogu oczekiwał jej śmiało; uspokajał jak mógł swoją żonę, kazał jej powrócić do domu, łagodząc lekceważeniem twardość losu. Przywieziony do miasta, oddanym został pod sąd i osadzonym na odwachu. Po roku siedzenia przeczytano mu wyrok, skazujący go na karę 400 rózg przed całym batalionem i odesłanie go do wojskowego poprawczego oddziału.
Nadszedł dzień kary; przed koszarami stali uszykowani w szeregi żołnierze, przed nimi na placu ławka i wiązka rózg leżała. Przyprowadzili zagrodowca; zadrżał i zatrząsł się cały, jakby go szarpnięto za serce; stał niemy, gdy mu drugi raz wyrok czytano, bo słowa i łzy zamieniły się w krew, co mu pędem biegała po żyłach i głowie; nic wreszcie nie widział. Major dał znak, podbiegło ku niemu czterech żołnierzy i zawołali: «No! rozbieraj się!» Zagrodowiec sztywny jak słup, nie słyszał rozkazu; powtórzono go drugi raz i trzeci; szturchnięty i uderzony w twarz, przyszedł do przytomności, ale rozkazu nie wypełnił. Rzucili się więc żołnierze na niego, powalili o ziemię, rozebrali i obnażonego przywiązali do ławki. Bito go okrutnie, od szyi aż do pięt całe ciało poszarpali i okrwawili; bity z początku jęczał, potem zemdlał i prawie nie czuł dalszych uderzeń. W takim stanie odprowadzili go do lazaretu.
Ztąd wysłanym został do permskiego poprawczego oddziału, na drogę okuto go i razem z innymi aresztantami z wygoloną głową jako dezertera prowadzono. Sponiewierany, na łańcuchu, łatwo dawał ucho innym aresztantom. Opowiadał im historyę swej ucieczki; śmiali się z jego nieostrożności i dali naukę, jak to trzeba uciekać, jak chleba szukać i t. p.
Zagrodowiec dotąd nieskalany, uszlachetniony dumą, która mu czoło nad innych podnosiła, tracił stopniowo dumę, czystość serca i zamiarów. Hańbiące rózgi w całej sile drasnęły tę dumę; zawrzał zemstą, lecz sam przed sobą mniej się cenił i szanował — rózgi zdjęły z niego sukienkę wewnętrznej godności, która sama tylko zachowuje człowieka i broni od podłości. Przyszedł do Permu; tam umieścili go w poprawczym oddziale wojskowym, gdzie rekruci chodzą na robotę, uczą się marszów i są pod ścisłym dozorem.
Życie zagrodowca było tam ciężkie i trudne; do roboty przywykł, robił więc dobrze, uczył się wybornie maszerować, lecz pomimo tego nie potrafił zadowolnić przełożonych; nie podobała się im wyższość jego postępowania, która ich zmuszała niejako do względniejszego obchodzenia się; nie podobało się im nabożeństwo katolickie, którego nie zaniedbywał, i język polski, którym mówił do swoich rodaków; a przedewszystkiem nie podobała się im pewność w zdaniu, śmiałe odpowiedzi i resztki dumy szlacheckiej, która, chociaż w gałganach i podarta, okrywała jeszcze jego serce i umysł.
Moskiewski przełożony może bez słusznej przyczyny przyczepić się i ukarać swego podwładnego, lecz ten nie może i nie powinien nawet słowem okazać, iż pojął niesprawiedliwość naczelnika. Zdarzyło się, iż zagrodowiec nasz złapany na polskiej rozmowie, dostał policzek od podoficera; uderzenie zaś tak było silne, iż mu ząb wypadł. Oburzył się zagrodowiec i chociaż nie oddał policzka, krzyknął i wyzwał podoficera: «Grubianin! grubianin Podobne wyzwanie najsurowiej karzą w wojsku moskiewskiem. Naszego więc zagrodowca za śmiałą odpowiedź ukarano rózgami i odtąd już ustawicznie, czy to za omyłkę w mustrze, czy za inną drobnostkę, zawsze go bili rózgami.
Burzył się w duszy, aż wreszcie tak przywykł do rózg, że go wcale nie hańbiły; potem nie obawiał się ich i sam pokornie poddawał się pod karę. Tak stracił ostatni szmat dawnej dumy i godności a z nią i cnotę. Wypuścili go wreszcie z poprawczego oddziału i umieścili w tamtejszym garnizonie. Tu przeszedłszy już poprzednio przez chrzest moskiewskiego żołnierza, to jest przez rózgi, znajdował się jak w swoim żywiole; zrobił się jak wszyscy żołnierze moskiewscy pokornym i hulackim; szturchany i bity po twarzy, nie uważał już tego za obelgę, wytrwały w poniewieraniu, łatwej cnoty, wielkiej ochoty do wódki i złodziejstwa — otóż co zrobili z poczciwego i dumnego zagrodowca!
Wszystkie ozdoby człowieka: szczerość, otwartość, przestawanie na swojem, odwagę, wzniosłe uczucia, zdolności do myślenia, wszystko to utracił; utracił nabożeństwo, pomieszał swój język, zanieczyścił go moskiewskiemi wyrazami — jednem słowem, kilka lat służby zrobiły go kompletnym żołdakiem; prawdę mu wójt powiedział: o nauczą cię, jak masz służyć» i nauczyli.
W wirze i szumie koszarowym nie miał czasu wejść w siebie, zastanowić się, pomyśleć o domu i rodzinie. Na warcie czasem w samotności odzywały się jeszcze głucho dawne uczucia; serce rwało się jeszcze z tego cielska znikczemnionego do żony i dzieci i rozrzewnieniem napełniając, pokazywało, że nie ze wszystkiem upadł i zmienił się. Odebrał list od żony; obudził on silnie zamarłą tęsknotę, dał uczuć ohydność służby i wprowadził myśli niespokojne. Nie mógł się utulić, obrzydł mu świat, w którym się znajdował, i postanowił próbować nowej ucieczki. Wyrozumowal i przygotował środki i z warty w nocy, zostawiwszy na posterunku broń i mundur, uciekł.
Droga do Polski daleka, lecz bity i doświadczony zagrodowiec wyuczył się przebiegłości i podstępów. Przybył szczęśliwie na Podlasie, w drodze utrzymując się żebraniną a nawet kradzieżą — tak to już spodliło go wojsko. Do wsi swojej przybył w nocy. Podszedł pod dom po cichutku, zajrzał przez okno i zobaczył kobietę podstarzałą, w której ledwo że żonę poznał; przędła, wyciągiwała długie nitki i patrzała na nie wzrokiem zamglonym, — przędza się jej rwała a myśl krążyła w obcej stronie i wyszukiwała tam męża; najstarsza córka, już duża śliczna dziewczynka, darła pierze i śpiewała; syn bawił się przy ognisku kominowem; najmłodsze zaś dziecko, mały pulchny chłopaczek, spał na łóżku. Łza mu błysła w oczach i po długim czasie zaniedbania nabożeństwa kląkł przed domem i gorącem westchnieniem podziękował Bogu za zdrowie rodziny i za to, że go doprowadził do domu.
Wszedł do izby; kobieta ledwo go poznała, tak go zmieniły rózgi, zgryzota i spodlenie — lecz później nie było końca radości; dzieci tuliły się do ojca, którego już zapomniały; on płakał a w tym płaczu wypoczciwiał. Żona przygotowała wieczerzę a wszyscy byli tak weseli, szczęśliwi, iż zapomnieli o ostrożności; żona tylko, która cieszyła się, ale przewidywała nowe nieszczęście, pozakrywała okna, żeby żaden urzędnik lub szpieg nie podpatrzył ich i nie wydał. Na drugi dzień dezerter nigdzie nie wychodził, siedział w ukryciu jak uwięziony. Tak przeszło wiele dni, tygodni; dłuższy czas jednak nie moŻna było prowadzić podobnego życia, wypadało więc postarać się i wyrobić stanowisko, któreby pozwalało bez niebezpieczeństwa utrzymywać się. Trudno było o pomyślny skutek wszelkich starań; obawy urzędników, prawo, można było przekupić, lecz właśnie nie było potrzebnych funduszów. Żona poświęcała ostatni pieniężny zasiłek, ażeby męża pod cudzem nazwiskiem wciągnąć do ksiąg ludności jakiegokolwiek dalekiego miasta. Tymczasem przeszło dużo czasu; mieszkańcy wsi zauważyli w domu samotnej kobiety mężczyznę, który tylko w nocy wychodził, i wiadomość o tajemniczym człowieku, często powtarzana, doszła wreszcie i do uszu wójta gminy.
Pewnego dnia wójt z żandarmami wpadł do chaty i w bocznej alkowie znalazł po drugi raz zbiegłego zagonowca. Wzięty i odprowadzony został do batalionu, z którego uciekł. Żona wypłakała ostatnią łzę, wyrzuciła ostatni krzyk i odtąd znalazła pociechę i ubolewanie w modlitwie, która jej dała spokojną, chrześciańską rezygnacją. Nieszczęśliwą żonę oddano pod sąd za ukrywanie dezertera; niewiem, czy litość sędziów, czy starania jej poparte przez poczciwych były przyczyną, iż wyszła z tej sprawy bez żadnej kary. Zbiegłego oddali także pod sąd; po półrocznem więzieniu wyprowadzony został na plac egzekucji; skazanym był na 500 pałek (techniczny wyraz «skwos strój») i dalszą służbę.
Pół batalionu uszykowało się w dwa szeregi, formując ulicę; każdy żołnierz uzbrojony był długim, grubym jak kij prętem, dobosz z bębnem, oficerowie i doktor znajdowali się na placu, a z daleka stał tłum ciekawych. Skazany Bąk był blady jak chusta, nie drżał jednak i z wielką przytomnością wysłuchał wyroku; kazano mu rozebrać się, wyuczył się już posłuszeństwa i obnażył po pas ciało; poczem ręce przywiązano do kolby karabina i dwóch podoficerów ciągnąc karabin, wprowadzali go w ulicę uzbrojonych żołnierzy. Dobosz zabębnił przerywaną, taktowną zwrotkę i ze wszystkich stron na ciągniętego i postępującego posypały się pręty; jęku słychać nie było, stłumił go bęben, ale po twarzy okropnie wykrzywionej widać było całą moc bólu; piersi, szyja, plecy były Jak pokrajane, szmaty ciała zewsząd wisiały, ścieżka krwi oznaczała drogę bitego. Osłabiony, zemdlony, przetrwał egzekucyą, w tejże chwili postanowiwszy nową ucieczkę.
Nie będziemy opisywać wszystkich wypadków Bąka, zbytby nas daleko zaprowadziły; wspomniemy tylko ważniejsze. Wyleczywszy się z ran, jakie odebrał w egzekucyi wyroku, umknął pierwszego dnia po powrocie z lazaretu do koszar. Z nadzwyczajną wytrwałością znosił trudy ucieczki i głód; łapany kilka razy, zawsze się wymknął, aż nareszcie dostał się do rodzinnych podlaskich lasów. Tu wygrzebał norę w maleńkim parowie i siedział tam w szumie borów, często odwiedzany przez żonę, która mu pokarm donosiła. Na zimę zrobił w norze swojej zapas żywności; żona, żeby śladami na śniegu nie zdradzić mężowskiego schronienia, miała w boru przez całą zimę nie bywać. Biedna kobieta codziennie drżała o ojca swoich dzieci; niepokojona trwożliwym snem, zrywała się z pościeli, po całych dniach klęczała na modlitwie; gospodarstwo upadło, i prócz chaty i niezasianych zagonów, nic już nie miała nieszczęśliwa.
Głód wkradł się do rodziny i trzeba było myśleć o bezpiecznem ulokowaniu dzieci. Najstarsza córka poszła służyć panom, gdzie ją używano do robót przechodzących siły słabej dziewczynki, a w dodatku i potrącano; starszego syna wziął panicz do swojej usługi i uczył się, czyszcząc buty studentowi; najmłodsze dziecko umarło. Matka zbiła trumienkę z deseczek sosnowych, ubrała trupa w ładne sukienki i wieczorem z kilku kumami szła za trumienką na cmentarz w boru. Płakała gorzko — tyle nieszczęścia, to za wiele na słabą kobiecinę; ojcu ukrytemu w lesie nie dawała znać o śmierci dziecka, ażeby uniknąć niebezpiecznego wydania się i ulżyć mu boleści. Śnieg okrył mogiły, żałosna matka głośno rozpaczała, kumy ją tuliły, gdy wtem dezerter, ojciec zmarłego dziecięcia, pokazał się obok grobu. Kumy i grabarz przelękli się i umykali jak od upiora; cały obrósł, obszarpał się, wybledniał; podobny był do zjawiska, z wyrazem niekłamanej boleści i obłąkania; wyciągnął z grobu trumienkę, odkrył wieko, porwał trupa na ręce, pieścił i całował, jakby go chciał życiem obdarzyć. Zbiegłe ze cmentarza kumy rozniosły we wsi wiadomość o zjawieniu się nad grobem dezertera ściganego, niegdyś miłego sąsiada a teraz pogardzanego, odpychanego i wyrzuconego ze społeczeństwa człowieka.
Żona została przy grobie, uspokajała męża, to ręce załamywała a sercem czuwała i słuchała, czy nie grozi jakie niebezpieczeństwo. Mąż nie płakał dawno; bóle, rózgi, pałki już mu wypędziły wszystkie łzy, zahartowały go i zepsuły, do serca wprowadziły myśli usprawiedliwiające kradzież, a które przez zbieg trudnych okoliczności mogły poprowadzić do zbrodni. Utraciwszy wolność, cnotę, szczęście, prawa, ustawicznie gnany, choć zepsuty nieszczęściem, nie pozbawił się miłości żony i dzieci, i przez to jedynie przywiązanie zasłużył na nasze współczucie. Niezdolny już do płaczu — zapłakał; boleść była zbyt wielką i poruszyła dobrą stronę jego serca; płakał i zapomniał o wszelkiem niebezpieczeństwie. Żona zachowała więcej zastanowienia i czuła, na jakie niebezpieczeństwo mąż się naraził: jej ucho wytężone chwytało każdy szelest, szum drzewa. Naraz zakrzyczała: «uciekaj! idą, łapią, uciekaj!» Zagrodowiec nagle przyprowadzonym został do przytomności, wypuścił trupa z ręki, sztywne członki uderzyły o zmarzłą ziemię i stoczyły się do dołu mogilnego; potem jak zwierz ścigany skoczył dezerter za płot cmentarza i pobiegł w głąb boru, zostawiając ślady stóp na miękkim śniegu. Kobieta prawie bez życia, zziębnięta i przestraszona upadła na kolana, nachyliła się i bez myśli i czucia spoglądała na ciało w grób wpadłe.
Po pewnym przeciągu czasu wszedł na cmentarz wójt gminy z pachołkami, stanął obok kobiety i zapytał o męża. Nie słyszała zapytania i nie odpowiedziała; szturchnięta w plecy drgnęła i spojrzała na niego zimnym wzrokiem, którego nie zniósł złośliwy wójt, bo mu poruszał sumienie i targał serce; przejął się litością i kazał biedną odprowadzić do domu. Nazajutrz zaś przyszedłszy do zwykłego urzędowego usposobienia, zebrał obławę i puścił się przez bór śladem dezertera.
Śnieg utrudzał drogę, obława z psami, z hukiem, zwolna się tylko posuwała; drugi oddział obławy wyszedł na drogę, która okrążała i w połowie bór przecinała; trzeci zaś oddział, z drugiej strony boru, wziął się na lewo od kierunku tejże drogi. Dezerter siedział w swojej norze, pozacierawszy ręką ślady na śniegu i czekał całą duszą w słuchu i oku, uzbrojony strzelbą i nożem. Huk obławy rozleciał się w puszczy, głucho doszedł do jego uszu i poruszył nim niby iskra elektryczna. Coraz bliżej, coraz lepiej słychać szczekanie psów i gwar ściągającego ludu; dezerter rzucił się w przeciwną stronę, pewny już, że dojdą do jego schronienia. Jakoż w istocie czgść obławy pod dowództwem samego wójta doszła wkrótce do nory zbiega. Obejrzeli ją troskliwie: ogień w kącie nieco przygasły dowodził, że mieszkaniec tej jamy niedawno ją opuścił; na ścianie z ziemi wisiał krzyżyk niezgrabnie wyciosany, pod ścianą na słomie leżała poduszka i kożuch, dalej garnek, ziemniaki w worku; kasza, chleb i inne wiktuały w pewnego rodzaju w ziemi wydłubanej szafie były poskładane. Zrewidowali, przetrząsnęli wszystko, w końcu pozabierawszy co było do zabrania, rozłożyli ogień przed drzwiami, w przekonaniu, iż jeżeli się wewnątrz w jakiej skrytce schował, to go ztamtąd dym wykurzy lub go udusi; poczem ruszyli dalej świeżemi ślady gnanego.
Zręczny i szybki dezerter biegł z nadzwyczajną lekkością po śniegu; czasem stanął i wsłuchiwał się w głosy leśne, które mu powiadały o kierunku obławy i według tego zwracał się w tę lub w inną stronę. Stanął znowu i słucha: z tyłu, z przodu i z boku huczy obława; nie namyślając się długo, skierował ku wsi na drogę, która wychodzi z lasu, skręca się i idzie brzegiem boru. Wyskoczył na drogę i pobiegł prosto ku wsi, zostawiwszy za sobą prawie całą obławę. Mroczyło się już i obława bez skutku wróciłaby do wsi, gdyby nie żandarmi, którzy spóźniwszy się, dopiero co z miasteczka przybyli i jechali za obławą właśnie tąż samą drogą, którą biegł dezerter.
Słońce krwawo zachodziło; w jego blasku dezerter na kilkaset kroków przed sobą ujrzał błyszczące szable i uzbrojenie żandarmów; zmęczony i zestraszony zawrócił znowu do boru. Lecz na nieszczęście bór w tem miejscu był rzadki, a żandarmi zobaczywszy biegnącego człowieka, galopem puścili się w pogoń. Gonią, już są blizko, bliżej — dezerter ucieka; ale w końcu widząc niemożność ratowania się, stanął pod ogromną sosną, oparł się plecami i dysząc całemi piersiami, przygotował strzelbę do wystrzału, nóż do pchnięcia.
Żandarmi nadjechali, wymierzyli pistolety, krzycząc: «złóż broń, bo palniemy!» Właśnie w tej chwili dezerter pociągnął za kurek swojej pojedynki, strzał trafił konia; zbroczone zwierzę upadło a z niem i żandarm. Tymczasem dezerter nabijał pojedynkę, lecz wystrzał pistoletowy drugiego żandarma ugodził go w prawą rękę; strzelba z rąk jego wypadła. Tak został pozbawiony głównego środka obrony; z ręki krew obficie płynęła, a biedny ten człowiek dziko spoglądał na podchodzących ku niemu żandarmów, ściskając nóż w lewej ręce. Obaj żandarmi uderzyli na niego, dezerter schylił się, pędem podbiegł ku nim, schwytał jednego za pas i nóż mu w brzuchu zostawił; drugi żandarm ciął go z konia pałaszem i rozpłatał mu wierzch głowy. Krew trysnęła strumieniem i zalała mu oczy; lecz rozwściekiony nowym napadem dezerter, jednym susem rzucił się na oślep pod konia i ściągnął zeń żandarma, schwycił za gardło i dusił z całej siły; stracił jednak z upływem krwi moc i energią w rękach, z których jedna była ranioną, i żandarm zdołał wywinąć się z okrwawionych rąk zbiega, ciął go drugi raz pałaszem i powalił na ziemię.
Obława słyszała wystrzały i nawróciła w te strony; żandarm tymczasem pohukiwał, rozpalił ogień, który oświecił scenę walki: koń i jego towarzysz leżeli na ziemi zabici, śnieg zdeptany i skrwawiony, dezerter zaś wyciągnięty na śniegu, z zamarzłą krwią na twarzy i rękach, dyszał słabo jakby już konał.
Nadeszła obława i zabrała trupa i poranionego dezertera. Zagrodowiec został z ran wyleczonym i oddanym pod sąd. Wyrok za zabicie żandarma i trzecią dezercyą skazywał go na 20 lat ciężkich robót w aresztanckich rotach kijowskiej fortecy i na 4000 pałek. Ceremonię egzekucyi poprzednio opisałem, dodam więc tylko, że z pleców i piersi zdjęte biciem ciało, wisiało postrzępione, porwane i podarte, jak gałgany na sukni żebraka.
Rzecz dziwma, jak przeniósł tę okropną karę i jak przyszedł do zdrowia. Kawałki ciała pozrastały się, serce jeszcze bardziej stwardniało, odwaga zaś na rozpaczliwe wysilenia wzmogła się w nim; zapamiętały nienawiścią, rozjuszony niewolą, poszedł w ciężkich kajdanach do Kijowa. Pragnienie swobody, prawa, podstawy do życia, nie opuściło go, owszem wzmagało się im więcej go ścieśniano; gdyby mu dano podstawę i wolę do życia, byłby został spokojnym i poczciwym mieszkańcem. Został zbrodniarzem, ale w obronie własnej; wypowiedział wojnę społeczeństwu, bo to społeczeństwo odebrało mu dom, skibę ojcowską, rodzinne swobody i gniotło go niewolą.
W trudnej doli roiło mu się szczęście po głowie; chciał szczerze spokojnego i gospodarskiego życia i choć nieczuły modlił się jednak po nocach, prosząc Boga o ratunek, o trochę szczęścia i zmiłowania. Czuł, że niewola pogna go do coraz większych zbrodni, że się złemu nie oprze, a drżał i czuł do siebie odrazę na myśl skalania się zbrodnią, bo tam gdzieś w kącie tej nieszczęśliwej duszy zostało kawałek ojcowskiego sumienia, w głowie wyobrażenie poczciwego żywota a w sercu miłość rodziny i odraza do niewoli. Biedny człowiek! żal mi go było; wina nie z niego pochodziła, lecz z instytucyi, która go zupełnie zużyć chciała a w zamian nie zostawić żadnych praw osobistych i zabezpieczenia materyalnego szczęścia.
W czasie jego pobytu w Kijowie żona z zaziębienia i rozpaczy umarła. Zgon jej był prawdziwie sierocy; ani męża, ani dzieci obok niej nie było. W ostatnim oddechu i westchnieniu zasyłała do Boga modlitwy o wyprowadzenie męża z trudnej doli i o szczęście dla dzieci. Poczciwa kumoszka pielęgnowała ją w chorobie aż do ostatniej chwili. Pochowali ją obok grobu zmarłego dziecka, od którego pogrzebu zasłabła, chyrlała ustawicznie, bieda zaś i zgryzota dobiły ją ostatecznie.
Mąż niedługo pobył w Kijowie. Latem w czasie burzliwego dnia pracował raz na wałach wieczorem; deszcz zaczął lać strumieniami. Aresztanci pzwracali do koszar, lecz on zdołał się zręcznie ukryć w zakrętach szańcowych; kajdany na nogach szmatami pookręcał i doczekawszy się ciemnej nocy, wymknął się szczęśliwie za fortecę. Na drugi dzień dopiero spostrzegli jego ucieczkę; wysłali pogoń na wszystkie strony, lecz nie znaleźli śladu i nie dognali go. Teraz był jeszcze przebieglejszym i zręczniejszym; niewola, która go zamknęła i odebrała mu wszelką nadzieję na przyszłość, dawała mu energią, tak potrzebną w podobnych razach. Przesunął się przez Wołyń, prowadzony rodzinnem przywiązaniem i pokazał się znowu w swoim zaścianku, gdzie prócz chaty zajętej przez obcych i grobów zmarłych dzieci i żony nikogo już ze swoich nie zastał. Wyśledzony i wypatrzony, został powtórnie przez obławę ujęty; tej zimy tąż samą drogą, którą idę, wieźli go do Kijowa, gdzie go mieli sądzić. Ręce i nogi miał okute, kozak przy nim siedział na saniach, inni zaś kozacy byli na koniach. Mróz był wielki; kozacy z innymi aresztantami weszli do karczmy. Bąk tylko jako trzykroć zbiegły i niebezpieczny aresztant, nie został zaprowadzonym do szynku, lecz został z kozakiem na saniach, przed progiem karczemnym.
«Dzisiaj wielki mróz, » odezwał się dezerter do kozaka «porządnie zmarzłem, a tobie ciepło?»
«Gdzie tam,» odpowiedział kozak, «zimne dreszcze mnie przechodzą, niezawodnie albom się przeziębił, albo ciało odmrożę.»
«Wiesz co towarzyszu, dobrzeby było choć wódką się zagrzać; oto masz pieniądze na kwaterkę, wypij sam i mnie choć kieliszeczek dla zimna podaj.»
Kozak zszedł z sani, nie wszedł jednak do karczmy, lecz z progu o trzy kroki od sani krzyknął, żeby wódkę podali; właśnie w tej chwili dezerter wstrząsnął kajdanami, huknął, schwycił rękami okutemi za lejce i konie poleciały jak strzała.
Wszyscy kozacy wybiegli z karczmy, powsiadali na konie i puścili się za zręcznym zbiegiem. Nie doścignęli go; w blizkim lesie były trzy rozstajne drogi, wszystkie wyjeżdżone; śladu więc nie było, którą drogą się puścił. Próżne były gonitwy, napróżno robili obławę w stronach, w których zwykle przebywał, przepadł bez wieści; nie mogli nawet dowiedzieć się, co zrobił z kajdanami, z końmi i odzieżą aresztancką. Widać, że musiał się udać w strony, w których go jeszcze nie znają. Ten, który mi opowiadał tę historyą, mówił jeszcze wiele o jego sile, śmiałości, przebiegłości i o różnych innych wypadkach jego życia, które pominąłem, mając na uwadze, że nie piszę powieści, lecz zdaję tylko sprawę z podróży.
Odraza w zaściankach do moskiewskiej wojskowej służby jest nadzwyczajną; śmierć jest pożądańszą i nie tak straszną jak dzień poboru; unikają go jak mogą a wzięci giną marnie. W nieszczęściu, w trudnem położeniu, zagrodowiec nie koniecznie zważa na poczciwość środków, używa i korzysta z wszystkiego co mu się nadarzy i często przywyka przez to do niecnoty. Inni, których dużo spotykałem, zachowują w nieszczęściu wrodzoną godność, powagę i cnotę; ale pierwsi i drudzy odznaczają się silną wolą, bystrością, zręcznością i miłością roli i ojczyzny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Agaton Giller.