Podróż więźnia etapami do Syberyi/Cześć trzecia/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Agaton Giller
Tytuł Podróż więźnia etapami do Syberyi
Wydawca Księgarnia wysyłkowa Stanisław H. Knaster
Data wyd. 1912
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Poznań – Charlottenburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Nie miałem czasu rozwinąć swoich myśli, gdy powołali mnie do oficera czekającego w izbie karaulnej. Dowiedziałem się od niego, iż tutaj zostanę odłączonym od partyi aresztantów, a dalej aż do Niżnego Nowgorodu będę sam podróżować pod osobnym konwojem. Kazał mi przygotować się do drogi, co nie zabrało mi dużo czasu. Tymczasem domagałem się podwody, któraby rzeczy moje wiozła, bo osłabiony i zwątlony trudną i daleką drogą, nie miałem siły potrzebnej do dźwigania wypakowanego cielaka, kożucha i płaszcza. Oficer wyraził mi swoje współczucie a przytem ubolewanie, iż nie może zadość uczynić mej proźbie, z powodu, iż nie jestem szlachcicem; szlachta zaś tylko ma prawo dowiezienia swoich rzeczy na podwodzie.
Musiałem się poddać prawu, które chciało, ażebym zniszczył i zużył ostatek sił swoich w podróży, i otoczony siedmiu żołnierzami, pod dowództwem ósmego podoficera, czekałem na znak pochodu. Oficer przemawiał do żołnierzy, zachęcając ich do ostrożności, czujnego pilnowania i grożąc surową karą, w razie jeżeli mi pozwolą uciec; do mnie zaś mówił, iż ufa charakterowi mojemu i polega na szlachetności uczuć. «Nie zechcesz pan rezygnować się na kroku mówił, «który mu niezawodnie zgubę przyniesie, a przytem wciągnie tylu żołnierzy w nieszczęście
Pomimo tego, iż tak ufał mojemu charakterowi, rozkazał żołnierzom nabić broń, sprawdzał czy każdy nabił swój karabin, a wreszcie w imię Boga dał znak do pochodu. Tyle to ostrożności z człowiekiem bezbronnym, prowadzonym do służby wojskowej w Syberyi, tyle obawy i czujności, ażeby wygnańca doprowadzić na miejsce. Za ucieczkę zwyczajnego lub kryminalnego przestępcy nie bardzo odpowiadają oficerowie, lecz odpowiedzialność i kara za ucieczkę politycznego przestępcy bywa nieraz wielką.
Odłączenie mnie od partyi, chociaż żal mi było rozstawać się z poczciwymi rekrutami, było, w ogóle mówiąc, korzystniejsze dla mnie, nie byłem bowiem nadal narażony na poufałe rozmowy ze złodziejami, na okradzenie i brutalstwo żołnierzy, zwykle sprośniej i częściej spotykające tych, co idą z partyą. Przytem chociaż konwój mój z 8 osób złożony, był tak znaczny jak konwój partyi aresztantów kryminalnych, złożonej z 60 osób, mogłem jednak, będąc w dobrych z podoficerem stosunkach, więcej używać swobody; byłem więc kontent z tej zmiany. Przeszliśmy miasto w porządku ustanowionym przez oficera, to jest siedmiu żołnierzy szło w około a ja w środku, podoficer zaś za nami. Lecz zaraz za miastem, na piaszczystej drodze, porządek się zmięszał, żołnierze szli gdzie który chciał, a ja szedłem sam z obok idącym podoficerem, zajęty rozmową, wypytywaniami o kraj, obyczaje i t. d.
Wkrótce zatrzymał się podoficer i pokazał mi żelazny obelisk, ozdobiony napisami i orłami, stojący na obszemem polu, tuż przy drodze. Pomnik ten został wystawiony na pamiątkę bitwy między Moskalami i Francuzami, zaszłej tu 5. i 6. listopada 1812 r. Puste pole było kiedyś miejscem zaciętego boju a dzisiaj jest milczącym grobem krwi i ciał walecznych żołnierzy Napoleona i upartych obrońców Moskwy. Zatrzymaliśmy się chwilę na polu bitwy, a podoficer zostawił mnie w spokoju ducha, którym się oddaje cześć mężnie walczącym i poległym.
Kraj równy, zrzadka przerznięty dolinami strumieni, wzdyma się w kilku miejscach i garbi. Lud jest zamożniejszym niż w mohilewskiej guberni; ubiór kobiet tutejszych jest szczególny i wyróżniający smoleński kraj od innych moskiewskich prowincyi. Kolorowe sarafany, gorseciki strojne i pstrzące się od ozdób, szczególniej zaś dziwne obranie głowy, odznacza się oryginalnością. Głowę zawiązują czerwoną jedwabną chustką, pod którą znajduje się czółko z dwóch boków w górę, jak rogi podniesione. W każdej wsi są odmiany tego dziwnego ubrania głowy; nie jest ono piękne, ale jako niezwykłe i fantastyczne podobać się może. Jak w żadnej okolicy Wielkorusi kobiety nie noszą się tak strojnie, jak w smoleńskiej, podobnie w żadnej nie odznaczają się tak wdziękami. Twarze te rumiane, uśmiechnięte, kształtnych rysów, ozdobione zdrowiem, mają ten naturalny wdzięk, którym się w ogóle wiejskie piękności odznaczają; cera ciemna, oczy błękitne a czasami i czarne, zalotnie śledzą przymioty podróżnego, a uśmiech chociaż szeroki i wyraźny, powiada mu, że się podobał. Prócz ubioru mają Smoleńszczanie jeszcze właściwy sobie akcent mowy, która jest białoruską, i różne zwroty w języku i obyczaju, na które dłużej zapatrując się, uznaliśmy je jako resztki wpływów i wypadków historycznych, które się w tym kraju, zabieranym już to przez Moskwę, już przez Polskę, wyraziły.
Piesza podróż, ciężar cielaka i gorąco prędko mnie znużyły. Pod wieczór, gdy przechodziliśmy przez las brzozowy i ożywiony donośnym śpiewem dwóch Smoleńszczanek zbierających jagody, ledwo już stawiałem kroki. Śpiew kobiet przeciągle się w lesie powtarzał i głuszył głośną wrzawę ptastwa; miał on w sobie coś krzykliwego i przerażającego. Gdy podeszliśmy do nich, przestały śpiewać; na przywitanie moje odpowiedziały zwykłym przywitaniem «zdrastwujtie» i sprzedały mi dzbanek malin. Ochłodzony niemi, doszedłem do wsi, w której nocujemy.
Żołnierze porozchodzili się, ja zostałem w izbie z podoficerem; gdy on kurząc fajkę, spoczywa na tapczanie, ja tymczasem wolny od łańcuchów, (w których dotąd szedłem), bo z powodu zwiększonej straży, zostałem od nich uwolniony, otworzyłem okno i siadłem, przypatrując się zdala zachodzącemu słońcu, robotnikom powracającym z pola i gromadzie żebraków złożonych z kilkunastu osób, żałośnie śpiewających ponurą melodyą pobożnej pieśni, pod oknami litościwych.
Gromadka ta bardzo malowniczo rysowała się na bladem tle wieczora; staruszki pomarszczone w popadanych niebieskich sarafanach, dzieciaki powykrzywiane, starcy z torbami wsparci na kijach, mogliby zająć — miejsce w album dobrego malarza. Na odgłos ponurej ich pieśni otwierały się okna, wychylały się głowy kobiet, wszędzie, w każdym kraju i narodzie miłosierniejsze od mężczyzn, i podawały im chleby, kopiejki i inne dary.
Po krótkiej letniej nocy, korzystając z chłodu porannego, wyszliśmy ze wsi dosyć wcześnie i nie żałowaliśmy tego, bo żywsze, jędrniejsze życie w naturze, podtrzymując zajęcie imaginacyi, czystszem i lżejszem powietrzem niż w południowych godzinach wchodziło w płuca.
Na równinie bardziej garbiącej się, im więcej zbliżamy się ku Dnieprowi, który już po trzeci raz w naszej podróży ma się nam pokazać, zrzadka siadły wsie. W niektórych wyniosły nad okolice cerkwie swe zielone głowy, inne znowuż ozdobione dworami i pałacykami dziedziców, pełnemi pretensyi do wspaniałości, ale wcale nie pięknej budowy.
Między żołnierzami, którzy mi służą za konwojnych, dopiero się dzisiaj dowiedziałem, że jeden jest Polak; lecz trudno mi go było poznać, bo się nie odzywał po polsku, tylko po moskiewsku. Zdziwiony jego rozmową, zapytałem dla czego po polsku nie mówił? Odpowiedział, iż zupełnie zapomniał ojczystej mowy, a zapomniał jej przez dziesięć lat pobytu w Moskwie. Nie mogłem pojąć, ażeby człowiek mógł zapomnieć języka, w którym się nauczył myśleć i mówić przez lat wiele; nie mogłem pojąć takiego zapomnienia, a słowa żołnierza wziąłem po prostu za pochodzące z bojaźni przed towarzyszami, którzy mogliby go strofować za to, że po polsku mówił. Lecz rozmawiając z nim dalej, przekonałem się, że ten człowiek nie tylko zapomniał mowy polskiej, zapomniał nawet obyczaju, wiary i ducha ojczystego. Mówił on, że nie widząc Polaków, ciągle żyjąc między Moskalami, musiał się przejąć ich obyczajami.
«Ale duch», powiedziałem, «ducha się nie zapomina i nie raci; traci go zaś tylko odstępca i zły człowiek.»
«No zobaczysz», mówił ciągle po moskiewsku, «zobaczysz, to jest służba moskiewska i czy ci rózgami i pałkami ducha nie wygonią; jak ci ze trzy razy skórę z pleców zdejmą i całe ciało rózgami poszarpane przemieni się a nowe wyrośnie, zobaczysz czy i ducha nowego nie nabierzesz.»
Wstrząsłem się na te słowa i odwróciłem od człowieka, który tonem lekkim, szyderczym mówił o tak okropnych rzeczach i przepowiadał mi z naiwnością przyszłość gorszą od piekła. Odwróciłem się i poszedłem naprzód, chcąc zupełnie przerwać rozmowę: czuł zapewne żołnierz, jak mi są przykre jego słowa i nie szukał już sposobności do powtórnej rozmowy.
Około południa popasaliśmy przy drodze, nad źródłem, gdzie każdy dobywszy z torby kawałek chleba, popijał wodą. Gdy tak siedzimy i posilamy się, idący drogą podróżny zwrócił się ku nam i przywitał nas słowami ewangelicznemu: «Pokój wam» (mir wam)! Słowa te dziwnie, gojąco podziałały na mnie; przed chwilą szarpany byłem przykrem uczuciem i okropną przepowiednią, a teraz słowa Zbawiciela «pokój wam» nasuwają mi tysiące pociech i nadzieję ratunku. Tak — w Tobie Boże ratunek!
Podróżny siadł obok mnie. Był to młodzieniec lat około 24, twarz miał bladą, a uśmiech melancholijny dziwnie uprzyjemniał jej wyraz; miał na sobie białą, cienką koszulę, surdut zaś niósł na ręku: rozmowa delikatna pokazywała człowieka dystyngowanego towarzystwa. Zdziwił się tak licznym konwojem i zapytał o me pochodzenie; na odpowiedź, że jestem Polakiem, przemówił do mnie czystym, dźwięcznym polskim językiem.
W pierwszej chwili wziąłem go za Polaka i wyraziłem to, ale upewnił mnie, że nie jest Polakiem, chociaż ma nazwisko polskie. «U nas w smoleńskiej gubernii», mówił, wielu jest obywateli z polskiemi nazwiskami: nazwiska te zaś pochodzą jeszcze z czasów, kiedy Smoleńszczyzna należała do Polski.[1] Ja bywam często w sąsiedniej mohilewskiej gubemii, mam tam wielu znajomych i od nich nauczyłem się po polsku. Obecnie chodziłem na odpust do poblizkiego klasztoru i wracam do Smoleńska, a panu, jeżeli sobie życzysz a podoficer pozwoli, będę towarzyszyć do samego miasta.»
Miłe mi było towarzystwo tego człowieka; poczciwość i dobroduszność, tolerancya i usprawiedliwienie nieszczęśliwych i zawojowanych, którego nie spodziewałem się znaleźć w tym kraju, łączyła się w nim z światłem i religijnością. Przeszliśmy przez kilka gór i wiosek, spuściliśmy się w dolinę Dniepru i idąc błoniem, mieliśmy ciągle przed sobą wspaniały widok Smoleńska. Świecące się gwiazdy na kopułach niebiesko lub zielono malowanych, już to większe, już mniejsze, jak głowy kapusty, i krzyże na nich głównie zdobią widok miasta, które opasane jest murami walącemi się ze starości i pamiętającemi oblężenie Zygmunta III. i Napoleona.






  1. W pamiętnikach swoich Eugelhardt pisze o szlachcie smoleńskiej: «Ojciec mój Mikołaj, syn Bohdana, był rzeczywistym radzcą stanu i kawalerem orderu ś. Włodzimierza klasy 2. Matka moja Nadzieja Piotrowna pochodziła z familii Buturlinych. Godna uwagi, że ojciec mój należał do liczby tych, którzy pierwsi pomiędzy szlachtą smoleńską pożenili się z Wielkorosyankami. Od zdobycia Smoleńska przez cara Aleksego (20. września 1654. r.) szlachta smoleńska związana sympatyą z Polską, szukała żon dla siebie pomiędzy Polkami. Gdy za panowania carowej Anny Iwanowny zabroniono Smoleńszczanom wszelkich związków i stosunków z Polską, gdy za znalezienie u kogo polskich książek deportowali do Syberyi, nie mogąc dalej łączyć się z Polkami a nienawidząc Rosyan, Smoleńszczanie żenili się tylko ze Smolenkami i wkrótce wszyscy z sobą się spokrewnili. Pierwszy, który z ich grona ożenił się z Rosyanką, był Jakób syn Stefana Aszeniewski; drugi zaś Aleksander Potemkin, ojciec słynnego kniazia Grzegorza Potemkina. W następnych latach liczba takich małżeństw znacznie powiększyła się i sprawiła, że wreszcie szlachta smoleńska straciła swój charakter polski i zupełnie zmoskwiczała.» Takimi to gwałtownemi sposobami nadali carowie moskiewscy ludowi i szlachcie smoleńskiej charakter moskiewski; pomimo tego pozostała tu iskra ducha polskiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Agaton Giller.