[70]POEMAT O SPINOZIE
W patrycjuszowskiej republice nie byłem burmistrzem.
Nie kroczył przede mną po głucho dudniących płytach
halabardnik, gdy zbliżałem się rozważnie, nie przyśpieszając kroku,
do portu, witać odchodzące galary:
ładowne cienkim jedwabiem, skórą wyprawną,
winem dostałem na zboczach dostojnego Renu,
i bursztynem szacownym, równym złotu, przez morze
wytapianym, jak wosk, który z tajemnic Wschodu
wonne, jak róża, przywabiał olejki. Anim wśród straży przejeżdżał,
grodzony od tłocznej gawiedzi, od hardego pospólstwa,
gdy obok kluczy grodu ciężkich jak kiesa, wpół mostu
podawano na klęczkach, na tacy, srebrzyście kowanej,
wespół z solą i chlebem, puhar, pieniący się żwawo
[71]
perlistym Bachusem. Anim do lochu zstępował,
sądy sprawować, wpatrzony w szalki ślepej
Sprawiedliwości, z mieczem obnażonym w dłoni,
gdy na podwórcu, winem dzikiem obrosłem,
przeraźliwie dźwięczały trombity zwolna wznoszone
do warg nieletnich młodzianków. Anim ciężkich rękawic
z furją nie rzucał na traktat złamany z cesarzem,
gdy blady niepokój oblicza obecnych przemieniał w posągi,
a pieczęć zwisająca wśród świec rozbłysła, jak krew.
Moi przodkowie po nocach, czarniejszych od chust śmiertelnych,
czuwali. Kościstemi palcami, zgarbieni, ze skórą wyschłą na skroniach,
zwolna przekładali karty pergaminów, przejrzyste od starości;
oczami zapadłemi w głębokie oczodoły śledzili znaki Kabały,
koła i straszne trójkąty zodjaku. Rytuałem pradawnym
ze zmarszczką wyniosłej mądrości na wargach bezkrwistych składali dłoń nad czołem,
szepcąc słowa tajemne, szeleszczące jak piachy pustyń,
palonych słońcem bezpłodnem. Obrzucani
kamieniami na rynku, odgrodzonym łańcuchem,
[72]
pośród gontów gotyckich, opadających stromo,
dachów pochyłych i czarnych, dalekim morskim powiewem
chłodzonych, — przetrwali.
I trwa, która rzeką stuleci szarpie me żyły osłabłe,
niepojednana ze światem, wroga, w okropnym triumfie
krew.
Xaweremu Pruszyńskiemu