[73]ELEGJA O SCHUBERCIE
I
Za firankami blask ciepły. Znów wzywa od ciszy, która kłamie, że szczęśliwa, w przestwór bezdomny, struchlałych gałęzi trzask melodyjny, trzepot, który więzi: muzyka sroga w więzieniu ożywa, ach, tak bezdenna! tak czuła i tkliwa! jak gwiazda, która niebiosa rozrywa.
Nie, nie wystarczy dać się zwieść tonami, gdy widzisz róże gęste, jak krew skrzepła, gdy czujesz podmuch letni pod księżycem, i kroki cieni słyszysz tajemnicze w altanie, którą luna światłem plami srebrnem i czarnem, gdy błądzisz aleją, serce się ściska, jak pięść.
Przemocy straszliwa! życie bogów niedokończone, jak jedyna rozstrzygająca symfonja,
[74]
jak ponad siły, nie do zniesienia, zabójcza, ostateczna harmonja.
...Podsłuchiwać piosenki i aniołów, smreki i liście, szmery trzmieli, pohuki bąków, stąpania gnomów, i jak waży się motyl niedosłyszalnie, knieje huczące organowo i zielono, mroczne — podsłuchiwać kogo?
Ach! krew własną, jeszcze ciemniejszą, bardziej cierpiącą w śpiewie, co zatrząść miał gwiazdami, a zbudził ludzkie łzy, łatwe łzy, bladość i rumieniec na dziewcząt białych i gładkich jagodach (pukle złote w cieniu, kunsztownie upięte, przebite zalotnie strzałą srebrną jednej z dzierlatek zapatrzonych).
Poprzestawałeś na tem, ty, ludzki; to był triumf, a nie obłoki samotne, rosą bolesną darzące i obolałą muzyką.
[75]II
O, wołające ptactwo nad wodami, nad rozlewiskiem wód, nad moczarami pradziejów, które zgniłą febrą karmią, jęku piszczałki, wabiący nas w bagno, że żółkniejemy, śmiertelni, jak czerep posągów, którym wichry i ulewy jesienne oczodoły zżarły: świecą bezwstydną pustką nicości — nęcącą!
Nauka o harmonji, skąpa wiedza o niej, nieosiągalnej raz na zawsze, o kompozycji, która nas zabija! Ale jak życie ciemnie-nieobjęte, jak głucho-melodyjną skomponować śmierć? i z miłością jak pogodzić gwiazdy? ze szczęściem znów samotność? z winem gorycz? z przyjaźnią zdradę? z sobą samym wszechświat? milczenie, które dopełnia, z melodją? jak z żądzą czułość? i jak rozpacz z sercem?
Te tony nałożone zawsze będą kłócić się, zrywać i w chrapliwym jęku,
[76]
jak ptaki, wzbijać się nad mroczne knieje, dziobiąc się: wielkim i otwartym krzykiem.
Wśród niezabudek śpimy, nad strumykiem.
[77]III
I ulitował się nad śpiącymi i dłońmi przebitemi dźwignął na pola elizejskie, między srogie niebiosa, jak skrzydłami.
I ulitował się Siebie i wstąpił na gwiazdy królować po wieków wiek.
Ale my? cóż my? — którzyśmy przetrwali na tej ziemi?
O, któż spróbuje, jak On? o, wrzeciądze, dźwięki, co biją w wrota niewidzialne, jak w tarcz miedzianą! o, rygle, o, kraty! kwiaty z innego świata, dźwięk nieziemski, zbyt słodki; czysty zbyt; tak rzeczywisty, że wszystko w cień się mieni bezcielesny, co w długim trudzie pragnęliśmy kochać, — dziś nas odtrąca i ton ten zabija. Bo, jak na drewnie był ukrzyżowany, tak my na każdem drzewie. Ach, rozpięci, o, jak ciążący, jak niedoskonali! Nie zezwalamy, by się podźwignęło bez nas: już poza wzrokiem naszym, lotne.
[78]
By zaistniało, gdy my tylko żyjem, i zawadzamy mu w istnieniu czystem, słuchając szmeru liści, co liść szepce? Wysłuchujący czegóż? Mroku serca! Brzmienia, co nie jest jego: my go tworzym, jak wosk lepiony ciepłem wnętrzem dłoni, i kształtujemy próżnię, co w nas mieszka, cierpliwie kształt tej pustki urabiamy i udajemy, że jest rzeczywista! Ach, kogóż zwieść nam? kto też nam uwierzy, niedokończonym i w połowie drogi pozostawionym sobie, tylko sobie? Jeszcze mocujem się z sobą. Dźwigamy aż ponad głowę tę kopułę dźwięków, która ma przetrwać, wtedy się nie zwalić, kiedy oddawna odpoczniemy prochem; która ma wzbić się w zenit, jako płomień, ów, co z otchłani niesie potępieńca w gwiazdy, w ich uśmiech błogo-obojętny. O, żalu, jak im sprostać? jak pochwalić świat, który chwały dla siebie nie żąda? jak przetrwać? i miłować? i nie umrzeć? Nie wiesz; nie wiedział nikt; każdy próbował: do progu z trudem docierał; dotarłszy, stawał szczęśliwy. I tam marł posągiem.
I spłyniemy po wieków wiek na falach niepamięci,
na niedokonanych nurtach Harmonji.
Romanowi Jasińskiemu
|