[79]MŁODY HEINE
U pani rektorowej przed bramą Albani,
gdy bardzo boli głowa i brak jest pieniędzy,
pośród krzaków różanych, budzon przez słowiki,
nie przez stuk pucybuta, przechadzasz się, smętny.
Ach, święty Justynjanie! jak ciążą pandekta,
gorączka tłucze w skroniach, trzeba znów pożyczać,
czekając nie przelotu Muzy, lecz jak puka
królewsko-hanowerski listonosz do okna.
Tuby spocząć w altanie, śmiać się dorozpuku,
do łez, które mglą oczy, jak tuman nad Brocken,
z ekscelencji Goethego, który przyjąć raczył
w uroczystym szlafroku, wielki egoista!
Z tych wszystkich miłych bliźnich, głupców nad głupcami,
i z przyjaciół zawistnych, i z własnej rozpaczy,
nad tym światem wiosennym śmiać się aż do szlochu:
sfuszerowanym wicem czelnego aktora!
Nie, lepiej wargi zagryźć, marę wyobraźni,
która w usta całuje, śmiertelnie wyziębłe,
[80]
za rude kudły chwycić, szarpać ladacznicę,
cudzołożyć, jak z dziewką, która gacie pierze!
A może się zapomni o własnej małości,
o samotności, która rośnie jasnym rankiem,
i o gwieździe straszliwej każdego wieczora,
co wzywa do powrotu na ziemię zbyt piękną.
Móc wtedy oczy przymknąć, obolałą głowę
w obie dłonie ująwszy, szeptać coś bezgłośnie,
chłodne palce wyciągnąć i na strunach nocy,
wdychając gorycz pustki, przedrzeźniać milczenie.