Poezye w nowym układzie. Tom II, Helenica/Claudia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Poezye w nowym układzie |
Podtytuł | Tom II, Helenica |
Wydawca | Nakład Gebethnera i Wolfa. |
Data wyd. | 1902 |
Druk | W. L. Anczyc i spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Indeks stron |
Wczesnym się rankiem Roma ze snu zrywa...
Od Awentynu leci wieść straszliwa
I wiecznem miastem zgroza wstrząsa blada...
— Wielcy bogowie! Kamienny deszcz pada!
Strzaskanych głazów huk w powietrzu słychać,
Lecą — i zemstą zdają się oddychać...
Wschód zakrwawiony z za Tybru wyziera,
Niby płomienna zniszczenia bandera;
Ciężkie chmurzyska nad miastem się wloką.
A jakby Jowisz kamienną opoką
Tron swój wieczysty druzgotał na szczęty,
Takie się walą granitu odłamy
Na place miejskie, na forum, na bramy,
Tocząc się z mostu w Tybrowe odmęty,
I barykady dziwne w oka mgnieniu
Wznosząc w ulicach, kamień po kamieniu.
— Barroniusz pójdzie kiedyś do okopów,
Nazwać te głazy »budową Cyklopów«.
Zamęt, ścisk, trwoga... lud tłoczy się, krzyczy,
Pomnaża ciżbę zastęp niewolniczy,
Który, jak zwykle, dzień publicznej klęski
Już brał za odwet krzywd swoich zwycięski...
— Gniew bogów, choćby nawet gniew kamieni,
Ma sprzymierzeńców, gdzie są uciśnieni.
Rzuca miękkiego triclinium wygodę
Lelius, w pół ledwo utrefiwszy brodę,
Klisten wybiega zdyszany, bez wieńca,
Lucynie braknie kupnego rumieńca,
Tryfoniusz opak chlamidę nakłada,
A wszyscy krzyczą: biada! biada! biada!...
Eheu! Eheu!... o Jowiszu grzmiący,
Rozmarszcz brew swoją, która bogi kruszy,
I wskaż, jakiemi ofiary dymiący
Ołtarz ci podnieść? —
Tak modlą się w duszy
Obywatele Romy: strach przygina
Kark, choćby twardy, jak kark rzymianina.
— »Do ksiąg sybilskich pospieszcie kapłany,
Wróżby z pod klamer dostańcie dwunastu,
I w nich czytajcie, czem zagraża miastu
Cud ten złowrogi, cud ten niesłychany?
Ty, ludu, czekaj! Pierś twa bez oddechu
Niechaj przynagla kroki ich skwapliwe...
Hermesie! boże skrzydlaty pośpiechu,
Bądź z nimi!«
Lecą godziny straszliwe
Oczekiwania... mdleją w sercach tętna...
Ciżba dysząca, trwożna i namiętna,
Naprzód podana, jako morska fala,
Prze się pod samo wzgórze Kwirynala.
Otwarte usta, płonące źrenice
W lot chcą pochwycić wróżby tajemnicę.
Naraz — dreszcz przebiegł tłumy. Między zgrają
Podniósł się okrzyk: »wracają!... wracają!«
Z odkrytą głową wszedł augur na wzgórze,
Kreśląc hieroglif laską swoją krzywą,
A wrzawy tłumów zażegnawszy burzę,
Tak mówił mową dziwnie przenikliwą:
— »O ludu rzymski! Ten deszcz granitowy,
Wieszczy nam ciężkie klęski i niedolę!
Może Numidy rzucą step jałowy
I przyjdą nasze zaorywać pole...
Może Etruski sztuką jaką zdradną,
Lub inne wrogi w bramy miasta wpadną...
Może Kampania urodzi bliźnięta:
Głód i mór blady... może... o! przeklęta
Głowa ta siwa, co wam klęski wróży!«
To mówiąc, starzec, palce swe zanurzy
W srebrzystej brodzie, a rwąc ją w żałobie,
Za wieszczby swoje złorzeczy sam sobie.
Tłum jęknął głucho, jakby ujrzał z dala,
W jasnowidzeniu, hufce Hannibala...
Wtem drugi augur zadumany kroczy:
W księdze Sybilli utopione oczy
Podniósł powoli i spojrzał dokoła,
I rzekł: »Rzymianie! Rozjaśnijcie czoła!
Oto, co wróży księga prorokini:
— Gdy nieprzyjaciel jarzmo na was czyni,
Gdy głód ogryza kości własnych dzieci,
Gdy mór na skrzydłach zaraźliwych leci,
Romie zbawieniem od śmierci i wrogów
Będzie Idea, wieczna matka Bogów,
Którą Pessinont w świątyni swej chowa«. —
Zaledwie augur wymówił te słowa,
Tłum jako morze, chłostane przez burze,
Zawrzał, zahuczał i tak ścisnął wzgórze,
Jakby w objęcia chciał je wziąć z kapłanem...
A kapłan powiódł okiem zadumanem
Po ciżbie — i rzekł:
— »Lecz tylko w ramiona
Męża, co w piersiach ma serce dziewicze,
Zejdzie z ołtarza bóstwo tajemnicze...
Kto się niegodny dotknie doń — ten skona«.
A tłum się cofnął milczący — i w ciszy
Liczy się z sobą. — Ludu! Jowisz słyszy!
Jest w Rzymie młodzian, czysty jak dziewica;
Lat mu dwadzieścia cztery już dobiega,
A piękność niewiast, co żądze podżega,
Nigdy płomieniem nie pali mu lica,
Nigdy w nim mętnych pożądań nie budzi,
Jak bezcielesny duch żyje wśród ludzi...
Czoło ma jasne, jak dziewczyna młoda,
Z oczu mu patrzy cisza i pogoda,
Ust jego usta nie tknęły płomienne...
A jakieś mgliste obrazy wpółsenne,
Któremi rozkosz wabi go z daleka,
Odpycha, jako niegodne człowieka.
Gdy tęskni — pieśń mu starczy do zabawy;
Kocha Rzym, braci i nadzieję sławy...
Toż gdy, po tajnej z sumieniem naradzie,
Senat w dwie urny gałki losów kładzie,
W głos jeden buchnie ciżba niezliczona:
»Scypiona chcemy! Scypiona! Scypiona!...
On niech do Frygii poprowadzi flotę,
I Attalowi skarby szczerozłote,
Medymny zboża i szat drogich mnóstwo
Niech odda, w zamian za ochronne bóstwo!
Nigdy godniejsze nie tknęły ramiona
Żadnej bogini... Wyszlijcie Scypiona!»
Nie wiem, czy zacni brodacze w senacie
Wyborem takim byli ucieszeni
Senon, Papinian, lekko się rumieni...
Lecz nie z zazdrości — mylisz się mój bracie —
Tak niskich uczuć nie pokrywa toga...
Zresztą — głos ludu był już — głosem Boga.
Krysztalnym szlakiem od Ostii przez morze
Lekka flotylla srebrną brózdę porze;
Białe jej żagle, brzeżone purpurą,
Jak skrzydła mewy trzepocą się górą,
Tchnieniem swem nagląc statek w hyżym biegu...
Z wioseł pryskają piany nakształt śniegu.
W pół obnażeni atleci wioślarze,
Ruchem kolejnym chyląc się po parze,
Wznoszą ramiona żylaste, drgające,
Które w bronz żywy przepala im słońce;
A fala gniewna, jak rumak stepowy,
Co poczuł nagle uzdę i podkowy,
Żuje wędzidła i srebrnym tchem bucha,
I drży i parska, przecież jeźdźca słucha...
O! śpiesz, Scypionie! o, śpiesz! Niech widomie
Zagości bóstwo w zrozpaczonej Romie,
Niech ją prawicą wyciągnioną strzeże!...
Już tłumy ludu zaległy wybrzeże,
Jak przypływ morza hucząc niecierpliwie...
Augur zdala wzniósł czoło sędziwe
I rzekł; »O ludu! tyś na całym świecie,
Jak mąż potężny, a słaby — jak dziecię!« —
Valerius Falton o wspaniałej brodzie,
Którą w senacie podczas obrad gładzi,
Orszak Rzymianek dostojnych prowadzi,
Przodując zacnie w poważnym pochodzie.
Gdy statek piersią z brzegami się zetrze
I krzyk radosny rozegrzmi powietrze,
Domowych ognisk kapłanki te czyste
Z pokładu wezmą bóstwo tajemnicze
I nieść je będą w miasto wiekuiste,
Rąbkiem szat białych zakrywszy oblicze...
Tłum dech wstrzymuje. Patrz! prosto, jak strzała...
Płyną tu... widać już żagle i wiosła...
Mglista flotylla mknie, jak gdyby rosła,
W oczach tężeje i nabiera ciała.
Już na pokładzie dojrzeć może oko
Młodzieńczą posłać smukłą i wysoką —
To Scypion!
Cóż to? — Opodal jak kwiatek,
Rzucony w wodę w zadumy godzinie,
Drobna, perłowa koncha, lekko płynie
Jakiś nieznany, wiotki, nikły statek...
Numid zsiwiały na żarach pustyni,
Numid na wietrze gorącym spalony,
Drogę mu krętą przez fale skroś czyni,
Pluskając lekko wiosłem w obie strony,
Jakby igraszki przypomniał chłopięce.
W łodzi, niedbale zwiesiwszy na ręce
Głowę ciężącą bogactwem warkoczy,
I w morzu czarne utopiwszy oczy,
Klęczy wpatrzona w głąb toni żeglarka...
Nie wiem, czy na dnie liczy piasku ziarka,
Czy drobnych rybek śledzi korowody,
Czy jak w lusterko patrzy w szklane wody:
Lecz gdzie spojrzenie jej w fale zapadło,
Morze odbiło gwiazdy, jak zwierciadło.
Prawe jej ramię nagie aż do spinki,
Co pierś zakrywa tuniką Greczynki,
I łunę złota rzuca na jej ciało,
Z łodzi zwieszone, a przez dłoń jej białą
I drobne palce — morze, szemrząc, pluska,
I tak się marszczy, jako modra łuska.
Lecz nagle, niby ze snu rozbudzona,
W stronę flotylli zwróciła swą głowę,
I oczy duże, oczy opalowe,
Utkwiła, milcząc, w źrenicach Scypiona.
Coś się w powietrzu zmieszało... Czy fale
Rozkryły na dnie perły i korale,
Czy nenufary rozkwikły u brzegu,
Czy gdzieś syrena plusnęła się w biegu,
Czy żagiel zadrgał, jako pierś człowieka,
Czy drobna rybka przed siecią ucieka,
Czy gdzieś Najady zaplotły się wieńcem,
Czy srebrne piany spłonęły rumieńcem...
Któż zgadnie?... Scypion usty spragnionemi
Chwycił powietrza głęboko... głęboko...
A potem zadrżał i spuścił ku ziemi
Dziwnemi żary pałające oko.
Jeszcze za wiosłem rozpryśnięte pianki
Gasły w powietrzu, w tęczowej iskierce
Zwierciedląc ciche, przejrzyste błękity,
Gdy okręt wstrzął się i stanął jak wryty.
Przekleństwo!... Scypion poczuł, że ma serce,
Bijące żądzą dla ziemskiej kochanki!
Próżno wioślarze, jak łuki wygięci,
Chłoszczą wiosłami obumarłą falę,
Próżno z wód krzeszą iskry i opale;
Okręt się w lewo, to w prawo zakręci,
Przechyli, zadrgnie i znów nieruchomy,
Jak fatum, wróży zagubę dla Romy.
— »Na barkach własnych wynieśmy boginię!
Choćby po trupach, ktoś przecie dopłynie
I miasto zbawi!... Kto na śmierć się waży?«
Dwóch, trzech, dziesięciu rzuci się żeglarzy
Tam, gdzie bogini, w swej bieli kamienna,
Źrenicą z głazu patrzy, niby senna,
Niby pochmurna, niby zadumana,
Na spłonionego rozkoszą młodziana.
Hanon wyciąga ramię gladiatora
I dotknął białej draperyi... wiem nagle,
Grom huknął w maszty i świszcząc zdarł żagle...
Hanon padł martwy, oczyma upiora
Wpatrzony w bóstwo, nad którego czołem
Węże błyskawic zaplotły się kołem,
Rzucając łunę ognistą, czerwoną,
Na brew zmarszczoną i kamienne łono.
Przez tego trupa z obliczem zczerniałem,
Co drogę wpoprzek zawalił swem ciałem,
Nikt nie śmiał dłoni ściągnąć; a wśród ciszy
Słychać, jak piorun warczy, grozi, dyszy...
— Niechaj śmiertelny zmazy swej się lęka,
Bowiem grom dzierży wiekuista ręka!
Z brzegów tymczasem wrzawa się podniosła:
Krzyki powietrze sieką, jako wiosła,
Piersi, jak żagiel statku, wzdyma burza,
A lud, jak odmęt, prze się, kipi, nurza,
I wre, i szumi, i pryska w przestworza
Pianą uniesień. — Augur z oddali
Spojrzy i rzecze: »Oto są dwa morza,
Lecz spokój mędrców jest po stronie fali.«
Rzucając w koło spojrzenia sokole,
Valerius dojrzał drobną, nikłą barkę
I pogrążoną w zadumie żeglarkę,
Która się własnym marzeniom uśmiecha...
A jej przepaska, puszczona na wodę,
Z wiatrem się niesie, jak skrzydła motyla...
Dojrzał i szepnął: »Klaudya...«
Była chwila
Ciszy wśród tłumu po tym szepcie; echa
Tylko nadbrzeżne, miękkie i pieszczotne,
Szepnęły: »Klaudya...« i umilkły drżące,
Jakby to imię miało samo z siebie
Jakieś oddźwięki namiętne, palące,
Od których więdną kwiaty i wilgotne
Rosy zajmuje płomień, a na niebie
Gwiazdy biednieją i lecą strącone...
Lecz chwila była krótką. Oburzone
Matrony rzymskie spojrzały zjadliwie
Na tę samotną i na tę niedbałą
O świat, i ludzi, i wrzawę ich całą,
Na tę milczącą dumnie i wzgardliwie...
I wnet za pierwszej Lucyny przykładem,
Ostre przymówki sypnęły się gradem:
— »Klaudya bez grona niewolnic wychodzi...«
— »Klaudya, w kosztowne przybrana tkaniny,
Z głową odkrytą, jak miejskie dziewczyny,
Z jednym Numidem zasiada do łodzi...«
— »Wszak na ozdobę żeńskiemu strojowi
Pół uncyi złota Lex Oppia stanowi;
A Klaudya depce krajowe ustawy:
Złoto w przepasce w trójnasób przeważa...«
— »I dziś, dla godnej zalotnic zabawy,
Sama w tej barce płynąć się odważa...«
— »Gdy płocha młodzież wielbi wdzięki marne,
Oczu nie spuszcza, nie rumieni lica...«
— »Męża za pana nie zna! niewolnica...«
— »Śmie w niebo zwracać oczy swoje czarne,
Jakby pytała u Bogów zuchwale,
Czy sprawiedliwie dzierżą losów szale!...«
Słów tych słuchając, Falton ręką białą
Przygładził brodę i rzekł: »Na Jowisza!
Wiem ja, skąd morzu ta niemoc i cisza...«
Jeszcze nie skończył, już w ciżbie zawrzało...
Wskazał na łódkę — a oto wnet z tłumu
Wyleciał kamień, ciśnięty jak strzała...
Wyleciał, świszcząc i wśród fali szumu
Tak się trzepotał, jak gdyby jaskółka,
Lecąc nad wodą, pióra w niej maczała.
Padł, a tuż po nim rozbiegły się kółka
Po drżącej wodzie, coraz szerzej, dalej,
W krążki i kręgi ciemne, aż na fali
Wielka się plama posępna wylęgła,
I steru barki bokiem swym dosięgła,
I objęta je zmąconemi prądy,
Rzucając na nią cienie, jako trądy.
Augur zadrżał i rzekł: »Wielkie Bogi!
Widziałem dzisiaj sądów ludzkich drogi«.
Zaledwie morze wygładziło lica,
Padł długi kamień, jak zatruta strzała,
I przyniósł z sobą słowo: »Zalotnica!«
Głośne, syczące. — Żeglarka powstała,
Strząsając z szaty rozbryzganą pianę,
I obracając oczy zadumane
Na brzeg, gdzie ryczał tłum wściekłością zdjęty.
Biały kwiat z włosów rzuciła w odmęty,
I rzekła: »Oto broń moja jedyna...
Widzę tu sędziów — ale gdzie jest wina?«
Słowa jej z fali zmieszały się szumem
I powróciły, w pół drogi odbite
Gradem kamieni; rozwścieczonym tłumem
Falton dowodzi; on najtrafniej ciska...
Patrz! kamień z rąk mu, jak z procy, wypryska
I trafia ramię żeglargi odkryte,
Przepaskę ciału dając koralową...
Porwał się Numid i jak lew zraniony,
Ryknął: pustynię wspomniał i swobodę...
I drgającemi czarnemi ramiony
Wyrwał maszt z łodzi, okręcił nad głową
I z świstem rzucił przez spienioną wodę
W sam środek tłumu.
Ruchem monarchini
Wstrzymała Klaudya dzikiego wioślarza.
— »Stój!« — rzecze — »Jowisz sąd nad ziemią czyni!...
Niechaj się słaby nigdy nie znieważa
Walką z silniejszym... chcę cierpieć dostojnie«.
A potem, wzniółszy[1] piękną głowę hardą,
I wodząc okiem po tłumie z pogardą,
Wsparła na sterze rękę swą spokojnie
I rzekła: »Wielki ojców moich Boże!
Sądź mnie tu, teraz, wobec tego ludu!
Jeślim się żadną nie zmazała winą,
Ty spotwarzonej daj świadectwo cudu:
Niech za mym pasem, rzuconym na morze,
Wstrzymane statki do brzegu dopłyną!« —
Rzecze i z bieli szat swoich powiewnych,
Szarfę błękitną, tkaną w gwiazdy złote,
Niewolnic z Tyru przedziwną robotę,
Zwolna odwija...
Cisza, jak w świątyni,
Zalega brzegi... tylko gdzieś z daleka
Konają resztki jakichś szmerów gniewnych,
Jak echa burzy. — Jowisz sądy czyni...
A niech śmiertelny pomsty nie docieka!...
Z ostatnich węzłów pas Klaudyi rozwity
Zadrżał od wiatru, czy od bicia łona...
A w chwilę potem żeglarka wzruszona,
Promiennym wzrokiem wpatrzona w błękity,
Szepcząc: »O bogi!... spełnijcie przysięgę!...«
Rzuciła w morze lazurową wstęgę,
Widną na falach, jako mleczna droga,
Od pokrzywdzonej — do sędziego Boga.
Okrzyk namiętny podniósł się z okrętu.
To głos Scypiona... buchnęły płomieniem
Piersi młodzieńcze... wyciągnął ramiona.
I — jednem falę zmierzywszy spojrzeniem,
Jak stał, tak skoczył, i znikł wśród odmętu.
Morze! Dzień Zamy bliski!... Strzeż Scypiona!...
Tłum zawrzał głucho, wstrząsany koleją
Dreszczami zgrozy i cudu nadzieją...
A taka cisza wybrzeże zaległa,
Żeś słyszał chwilę tę, jak w wieczność biegła.
Dziwna to cisza! słychać serca bicie,
Szelest krwi w żyłach i oddechu drżenie.
I jako struna prężące się życie,
I wszechpotężną wymowę — milczenie.
Piersią drgającą odtrącając piany,
I szturmem biorąc każdy cal przestrzeni,
I szlak przed sobą pięścią bijąc szklany,
Za sobą krzesząc snop drogich kamieni,
I brózdy znacząc wskróś morza tęczowe,
Dopływa Scypion do łodzi.
Wzniósł głowę
I patrzył chwilę płomienny i blady,
W czarne źrenice milczącej żeglarki.
A potem wyrzekł: »Wierzę!«... Zaś owinął
Rzuconą wstęgą rękę, i od barki
Potężnym rzutem zwróciwszy się, płynął
W spienione jeszcze poza sobą ślady.
Blisko już... bliżej... wyciągnione ramię
W dwoje ostatni bałwan wody łamie,
Ostatnią przepaść ziejącą zwycięża,
Dosięga liny, chwyta ją, wypręża
I wiąże do niej błękitną przepaskę,
I falom rzuca na łaskę, niełaskę...
Drżyjcie!... Sąd Boga!...
Schwytany za skrzydła
Ciszą śmiertelną, okręt, jak ptak dziki,
Pojman w zdradzieckie, kryształowe sidła,
Miota się, zrywa, drży... Tłumu okrzyki,
Który jak wulkan, lawą szału bucha,
Niecą widomie jakiś zapał męski
W rzeczy tej martwej, co zda się mieć ducha,
I lekko, chyżo, pochód swój zwycięski,
Jakby stęskniona do brzegów i ziemi,
Przyśpiesza, wiejąc żaglami białemi...
»Klaudya!« — tłum krzyczy — »Klaudya niech bogini
Z białego kwiecia ofiarę uczyni!«...
— »Klaudya niech orszak dziewiczy prowadzi!«...
— »Evoe! Klaudya!... Szlijmy do niej posła!«...
Valerius Falton piękną brodę gładzi
I rzecze: »Płynę, niech podają wiosła!«
A tam na falach cicha, nieruchoma,
Ze złożonemi na piersiach rękoma,
W chwiejącej łódce bez masztu, samotna,
Błądząc myślami poza tłumu wrzawą,
Stoi żeglarka. Źrenica wilgotna
W przestrzeń gdzieś patrzy wpół dumnie, wpół łzawo,
I widzi może zórz przyszłych wybuchy,
I sprawiedliwość, pojętą przez duchy.