Czy są gdzie ludzie — nie wiem, i nie pomnę
Ni ich miłości, ni ich nienawiści.
W świątynie ciszy wstępuję ogromne, Z zielonych bluszczów i liści...
Samotność żarem na lica mi bije...
Po drzewach idą szelesty i dreszcze...
Ach! czy ja żyłam dotychczas? Czy żyję? Czy będę kiedy żyć jeszcze?
Za cichem szczęściem wyciągam ramiona...
Czyż zawsze, zawsze mam tęsknić daremno?
Przez liście olszy dnia jasność przyćmiona Rzuca się łuną tajemną...
Nigdyż ustami nie dotknę tej czary,
Skąd wzrokiem tylko chwyciłam płomienia?
Cisza — w przepaściach szmer słyszę i gwary, I drżę — od liści tych drżenia.
Dusza się moja westchnieniem rozwiewa
W ulotne błyski, i mroki, i dźwięki...
— Stój! słyszę nutę znajomej piosenki... Nie! to las szumi, to drzewa!