Poezye wydanie zupełne, krytyczne tom V/Na Libanie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Marya Konopnicka
Tytuł Na Libanie
Pochodzenie Poezye wydanie zupełne, krytyczne tom V
cykl Linie i dźwięki
Wydawca Nakład Gebethnera i Wolfa
Data wyd. 1915
Miejsce wyd. Warszawa, Lublin, Łódź, Kraków
Źródło Skany na Commons
Indeks stron
XV. NA LIBANIE[1].


Ja, Dżemil-Softar, syn Softar-Devasa,
Na Liban idę pod cedrowe rosy,
Bo mi już słońce nad głową dogasa
I dech zaświata podnosi mi włosy.
Podwójnej szaty nie mam, ani pasa,
Lecz w wełnie idę jagnięcej i bosy...
A jest ta droga ostatnia i święta,
Bowiem spisywać idę testamenta.

Trzem moim synom oddawam namioty,
Z jedwabnej sierci wielbłądów mych tkane,
I tabun koni, co z kopyt proch złoty
Pod gwiazdy ciska i w zorze rumiane;
Kling błyskawice niech biorą i groty
Gibkie, jak węże, w Damaszku kowane;
Tęcze mych pasów niech paszą im żebra,
Bo mi już złota nie trzeba, ni srebra.

Palm moich świeżość i ruń mego stada
Niechaj bogaci ich i niech ocienia;
Jak mleczna droga, niech żonom ich spada
Pienisty nabiał z trzód moich wymienia.

Dusza już moja niczemu nie rada
I grobowego pożądam kamienia...
Więc, com tu posiadł po nieba okraje,
Dziedzicom moim zostawiam i daję.

Jednego tylko chcę. Wyzuty z siły,
Gdy w ziemi legnę i pocznę spać w ciszy,
Niechaj koleją syn każdy mój miły,
— Nie mógłby sam-li, to przez towarzyszy —
Co roku przyjdzie do mojej mogiły,
Która krok jego z daleka posłyszy,
I niech mym prochom w oliwnym tym gaju
Szepnie, czy weszli Francuzi do kraju.

W głębi Szeolu[2] nie wiedzą nic duchy,
Nie pamiętają, co było na ziemi...
Więc mógłbym leżeć tak ślepy i głuchy,
Jak pogodzeni z swą hańbą i niemi.
A ja chcę wstrząsać mej krzywdy łańcuchy,
Ja chcę złorzeczyć szczękami wyschłemi,
Ja chcę zczerniałym językiem przeklinać,
Konać z wściekłości chcę i znów zaczynać!

Więc za warunek w testament to kładę:
Mój pierworodny niech przyjdzie o wiośnie,
Gdy brzoskiew kwiecia nasypie w kaskadę,
W nowe poroże gdy miesiąc porośnie,
Niech przyjdzie w ten gaj, pod oliwy blade,
Ruszane wiatrem szepcącym żałośnie,
I niech w tę harfę srebrną głos swój rzuci,
A czaszka się ma ocknie i ocuci.

I z cedrowego dźwignięta wiorzyska,
Czaszka ma oczy umarłe otworzy
I będzie, jak gad, co syczy i błyska,
Roić się w próchnach trumiennych do zorzy,

Przeklinająca z daleka i z blizka
Klątwą, co skazi grobowy mir boży,
Czaszka, krzycząca ku progom gdzieś raju:
— Francuzi weszli! Francuzi są w kraju!...

Ale wieczności głębokie jest morze,
A jako perła, duch leży w niem na dnie;
I tak błękitów jest pełne to łoże,
Iż błękitnieje duch, gdy w nie upadnie,
A krwi i ran swych przypomnieć nie może...
Tedy w tę modrość zapadłszy ja, snadnie
Zasnąć znów mogę i spać tak spokojnie,
Jakbym nie wiedział o krzywdzie, o wojnie.

Więc kiedy piaski zczerwieni żar długi,
Gdy słońce piersi obnaży pustyni,
Mgły z nich wypije i wyssie wód strugi,
A świat się wrzący i cichy uczyni,
Do mego grobu niech przyjdzie syn drugi,
Niech do cedrowej nachyli się skrzyni,
A będę-li spał, niech puści mi w uszy
Głos, co me kości podniesie i ruszy.

Wtedy, wśród świerszczów biegania i syku,
Porwie się z próchna i cicho zachrzęści
Kość, już dzwoniąca i wyschła ze szpiku,
I szukać będzie rozpadłych swych części,
I głaz na moim pęknie mogilniku
I obnażone z żył podniosę pięści
I krzyk mi wróci w pierś, jak ptak z wyraju:
— Francuzi weszli! Francuzi są w kraju!...

Lecz anioł, co ma na mogiłach straże,
Przyjdzie i siędzie w wezgłowiu mem, cichy,
I palcem — kościom milczenie nakaże...
A zaś roztuli makowe kielichy

I ponakrywa umarłym ich twarze,
I wóz na niebie zatrzyma swe szprychy,
Iżby spokoju zażyły cmentarze...
W ciemność się koła zaryją i staną
Na złotych osiach po zorzę rumianą.

I znów spać będę bez tchu, bez żył bicia,
Klęski mi ziemi zmaleją i znikną,
Pająk mnie w szare oprzędzie powicia,
Do ciszy grobu znów kości nawykną,
Nie pomnąc bólu dawnego, ni życia...
I będą lecieć żórawie i krzykną
Ranny swój hejnał, lecz ja będę głuchy...
Tak wielki spokój jest tam, gdzie śpią duchy.

Lecz gdy pękniętej kopułki mej rysy
Zasklepią gniazda jaszczurcze i trawy,
Gdy ją liliową uczynią irysy,
A wysrebrzoną kolczaste agawy,
Niech syn mój trzeci pod czarne cyprysy
Przyjdzie i one kwieciste murawy
Zedrze z mej piersi i kwiat ów niebieski,
Aż do trumiennej niech zedrze precz deski...

I deskę niechaj oderwie i w szpary
Niech puści oko do mojej mogiły...
A gdy go wzruszy ojcowski trup stary
Tak, że go budzić nie będzie miał siły,
Na koń niech skoczy... Niech puści co pary,
Nad grzywy jego szumiące pochyły...
Niech pędzi z krzykiem po drogach rozstaju:
— Francuzi weszli! — Francuzi są w kraju! —

A krzyk powieje przez grody i sioła,
Jak wichrem gnana czerwona pożoga;
I chwyci oręż, kto dźwignąć go zdoła,
I za mężami zakurzy się droga...

Wtedy ja rzeknę do mego anioła:
— Teraz spać będę w pokoju u Boga
I niech w spokoju śpi ta ziemia święta! —
Te na Libanie składam testamenta.







  1. Renan przywodzi, że na Libanie znaleziono testamenty arabskie, w których Arabowie za warunek kładą spadkobiercom, aby do mogił ich przyszli poszepnąć, że Francuzi weszli do kraju (P. a.).
  2. W wiecznej, zaziemskiej szczęśliwości. (P. a.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.