Pokwitowanie o północy/Część druga/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pokwitowanie o północy |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Noskowski |
Data wyd. | 1886 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La quittance de minuit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Lord Jerzy zwrócił się szybko ku drzwiom, by się przekonać czy lokaj, który przyniósł tacę, mógł usłyszeć ów kompromitujący toast.
— Za zdrowie, twoich obydwóch żon! — powtórzyła Marya Wood, — są śliczne obie, czy wiesz o tem? Nie napijesz się ze mną milordzie?
— Mówże ciszej, zlituj się... — rzekł Montrath.
— Dajże pokój, jesteśmy przecie u siebie, Wasza Wielmożność i ja. Któżby śmiał mięszać się do spraw naszych? A gdzie jest Robert Crackenwell?
— W Galway, — odpowiedział Montrath.
— Ha! ha! ma ten łotr rozum, radabym się z nim zobaczyć. Teraz skoro wypiliśmy zdrowie, twoich obydwóch żon....
— Błagam cię, ciszej!
— A ja cię błagam, byś mnie nie nudził! Gdyśmy wypili zdrowie twoich obydwóch żon razem, wypijmy każdej po kolei. Weź kieliszek milordzie i trąć się ze mną. Zdrowie Jessy O’Brien!
Montrath już nie próbował ukrywać swego, coraz bardziej wzrastającego wzruszenia, przeszedł przez pokój szybkim krokiem, otworzył główne drzwi by zobaczyć co się dzieje w sąsiednim pokoju. Nikogo w nim nie było.
Zaspokojony z jednej strony, otworzył drzwi, kóremi wyszły obie kobiety. Tam też nikogo nie zastał, ale usłyszał lekki szmer i wydało mu się, że ktoś poruszył portierę, za którą znajdował się korytarz prowadzący do apartamentu Georgiany. Pobiegł szybko, rozsunął portierę, ale i w korytarzu było głucho pusto.
— Chodźże tu Montrath! chodź! — wołała Marya Wood, — obchodzisz się ze mną strasznie bez ceremonii, zostawiasz mnie samą by latać za widmami. Widzę, że w końcu zwaryujesz z mojej łaski. Chodź tu taj i trąć się ze mną za zdrowie naszej biednej Jessy O’Brien.
Milord w korytarzu usłyszał to nazwisko, zawrócił się natychmiast i przyszedł do salonu, starannie pozamykawszy drzwi za sobą.
— Wdałaś się w niebezpieczną grę, Maryo! — rzekł głosem przytłumionym strachem, — wiesz przecie, że jesteś równie zagrożoną jak i ja.
— Ba! — rzekła dawna służąca, napełniając kieliszek po raz trzeci, — wiesz przecie Montrath, że ja się niczego nie lękam.... a zresztą, czemuż nie miałabym wypić za zdrowie tej, która się ma jak najlepiej?
— Czy miałaś o niej wiadomości?
— O Jessy? nie dalej jak dzisiaj.
— Gdzież się ona znajduje?
— Milordzie, — odpowiedziała Marya poważnym głosem, — nie trzeba być tak ciekawym. Dosyć ci wiedzieć, iż nie myśli ona tak prędko umierać i choć pogrzebana, może nas wszystkich przeżyje.
— Ale czemuż ukrywasz przedemną, gdzieś ją zamknęła?
— Myśl ta przyszła mi zaraz do głowy, powiedziałam sobie, ta biedna dziewczyna jest tak łagodna! Może by się dała kiedy wykraść milordowi po raz drugi, zamknął by ją gdzieindziej, a ja straciłabym mego zakładnika. Daremnie wołałabym: Milord jest dwużeńcem, milord jest mordercą!...
— Ciszej! na Boga ciszej!
— Mogą nas usłyszeć tutaj, — rzekła Marya, a głos jej przybrał ton szyderczej ironii, — mogą nas usłyszeć tylko stare portrety twoich przodków, a dyabli wiedzą, czy twoi przodkowie milordzie, więcej byli warci od ciebie! Ale wracając do naszych interesów, gdybyś wyprawił moją dawną panią, do Francyi, do Ameryki, Bóg wie gdzie, pięknie bym wyglądała, przychodząc co dwa tygodnie prosić cię o dwa tysiące funtów... a ja potrzebuję tyle na życie.
Marya podniosła w górę kieliszek i przyglądała mu się.
— Gdybyś się był ze mną ożenił milordzie, — mówiła dalej z roztargnioną miną, — byłbyś zrobił świetną partyą! Cóż ci mogła przynieść w posagu twoja żona? jakie dwadzieścia tysięcy funtów rocznego do chodu. Ja cię kosztuję dwa razy tyle. Zostawszy moim mężem, zyskałbyś sto za sto.
Montrath nic nie odpowiedział. Milczał pokornie wobec grubiańskich szyderstw tej kobiety. Wyglądał biedak strasznie i komicznie zarazem. Śmiech brał, widząc go tak gnębionego bez litości, ale śmiech zamierał na ustach, gdyż po za tą komiczną sytuacyą, ukrywał się ponury dramat.
Marya Wood rozgadała się.
— Tak jest, sto za sto i nie potrzebowałbyś się niczego lękać. Zaprawdę Montrath, musisz teraz żałować. Nie jestem zazdrosną o twoją żonę, najlepszy dowód, iż piję za jej zdrowie. Ukłońże się przynajmniej milordzie, kiedy twój kieliszek stoi próżny.
Lord Jerzy machinalnie schylił głowę.
— O której godzinie dasz mi moje dwa tysiące funtów? — zapytało Marya.
— Posłuchaj mnie Maryo, — odpowiedział lord; — wiesz przecie, że ci niczego odmówić nie mogę....
— Bardzo słusznie. I cóż z tego?
— Wiesz, że niewolniczo słucham wszystkich twoich fantazyj.
— Rozumnie robisz. A. dalej co?
— Możesz więc zaufać memu słowu, gdyż ci zaręczam, że nie posiadam tej sumy, której żądasz.
— Trzeba się o nią postarać, — rzekła Marya Wood, tłumiąc ziewanie. Gdy Marya Wood ziewała, było to oznaką burzy.
— Usilnie starać się będę, — rzekł Montrath, — żadnych zabiegów nie oszczędzę.
— To mi jest zupełnie obojętne, pytam się o której godzinie mogę się spodziewać tych dwóch tysięcy funtów?
Montrath walczył z gwałtowną chęcią rzucenia się na tę kobietę i uduszenia jej. Na twarzy jego, zazwyczaj tak obojętnej, malował się tłumiony gniew, a Marya Wood dobrze to zauważyła. Była to jednak kobieta odważna, nic jej przestraszyć nie mogło.
— A gdybyś mnie mógł zabić, — rzekła spokojnie, — co to za gratka milordzie! Sama nie wiem czybym miała czego żałować i czy wieczny sen, nie lepszy od najlepszego trunku. Ale to wiem, że śmierć moją powitałbyś z radością. Ha! ha! — zawołała innym tonem, — stałbyś się odrazu panem siebie, gdyż Robert Crackenwell prawie cię nie niepokoi. Mógłbyś jak dawniej bawić się w wyścigi, w zakłady, grać w karty, używałbyś wszystkich rozkoszy, których cię teraz pozbawiam! Ale mnie nie zabijesz nigdy milordzie, gdyż za twoje pieniądze umiem się zabezpieczyć. Robię wiele hałasu na około swojej osoby. Jestem tak powszechnie znaną jak Fanny Elssler lub Grisè. Wszyscy by się pytali: co się z nią stało? A tak się urządziłam, że pozostawiłam za sobą tu i owdzie kilkanaście osób, któreby zaraz powiedziały: To lord Jerzy Montrath ją zabił.
Lord Montrath ruszył ramionami.
— Szaleństwo! — rzekł, — kto o tem myśli?
— Ja czasami, a ty milordzie bardzo często. Nie broń się, jest mi to zupełnie obojętnem i nie uwierzysz, jak jestem pod tym względem spokojną. Ale jeszcze mi nie powiedziałeś, o której godzinie dostanę moje dwa tysiące funtów?
Lord Jerzy rozpaczliwie wzniósł ręce do góry.
— Ależ ja ich nie mam, — rzekł, — powtarzam ci, że ich nie mam. Przetrząsnęłabyś cały pałac a nie znalazłabyś i połowy tej sumy.
— To poszukaj gdzieindziej, — odpowiedziała obojętnie Marya Wood.
— Dochody moje są wyczerpane.
Dawna służąca tupnęła nogą z niecierpliwością.
— Już drugi raz Montrath robisz mi trudności, nie lubię tego! Nie chcesz oznaczyć godziny, to ja cię wyręczę. Potrzeba cztery godziny by się udać do Galway i wrócić. Zaczekam tutaj by ci dać czas zastawienia kosztowności pani milordowej.
Krople potu spływały po skroniach lorda Jerzego, którego rumiana twarz, strasznie pobladła, aczkolwiek robił nadludzkie wysilenia by zapanować nad sobą.
Marya Wood nie zdawała się zwracać na to uwagi.
— Twoje zdrowie Montrah, — rzekła, zapijając dalej arak. — A zatem spraw a skończona. Dzisiaj zjemy obiad razem i zapewnie przenocuję w pałacu. Mogę sobie to pozwolić, dosyć ludzi zostawiłam w Galway, by tu spać bezpiecznie. Następnych dni będę odjeżdżać i wracać. Teraz milordzie nie zatrzymuję cię dłużej, załatw tę bagatelkę z brylantami, tylko staraj się, by twój posłaniec na czas wrócił.
Lord Jerzy wyszedł ze schyloną głową, nie wyrzekłszy ani słowa, Marya Wood przysunęła stolik z flaszką do kanapy i wyciągnęła się na niej z najspokojniejszą miną.