Pokwitowanie o północy/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Pokwitowanie o północy | |
Podtytuł | Powieść | |
Wydawca | Noskowski | |
Data wyd. | 1886 | |
Druk | Drukarnia Noskowskiego | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | La quittance de minuit | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Stary Mac-Diarmid posiadał folwark siedmiu akrów obszaru, położony nad brzegiem jeziora Corrib o kilka mil od Galwoy. Dom jego znajdował się na wysokości czterechset do pięciuset stóp nad powierzchnią wód w jeziorze i stał na stoku ostatniej góry z łańcucha Manitkurs, rozciągającego się na zachodniej granicy prowincyi Connanght w Irlandyi.
Wesołe kępy drzew, które go otaczały zielonym wieńcem, nadawały mu cechę dobrobytu i szczęścia.
Był on większym od zwykłych siedzib irlandzkich, zwłaszcza w tej biednej prowincyi Connanght, w której ludzie rodzą się i umierają w chałupach, zaledwie zdatnych do pomieszczenia bydła.
Dom Mac-Diarmida składał się z głównego korpusu, który zapewne kiedyś stanowił sam w sobie oddzielne mieszkanie i z dwóch skrzydeł dodanych następnie.
Dla dania odrazu czytelnikom wyobrażenia o rzeczywistym stanie tego budynku, powiemy, iż był on mniej wart od obory pierwszego lepszego folwarku angielskiego. W hrabstwie Connanght uchodził niemal za wspaniałą siedzibę, lecz w jakimkolwiek innym kraju, każden poczytywałby go za ruderę.
Działo się to w listopadzie, około siódmej wieczorem. Nastała ciemna noc. W głównej izbie mieszkania Mac-Diarmida, na stole oświeconym dwiema świecami, ustawiono kilka dymiących się misek. Do tej, więcej niż skromnej uczty, zasiadł stary gospodarz z swymi ośmioma synami i z młodą dziewczyną. Przy szarym końcu stołu, siedzieli parobek, mała dzieweczka i jakiś obdartus w łachmanach, który formalnie pożerał.
W izbie choć dużej, nie było innych mebli prócz krzeseł otaczających stół. Krzesła te były dwojakiego rodzaju, proste pieńki dla synów i stół, a dla starca i młodej dziewczyny drewniane fotele z oparciem. Po lewej stronie starca stał trzeci podobny fotel nie zajęty. Na ścianie wisiała półka prawie całkiem opróżniona, a nad zadymionym kominem dwie fuzye założone na krzyż.
Po prawej stronie stołu, który nie stał w samym środku izby, wyciągnięty był sznur od jednej ściany do drugiej. Za tym sznurem, towarzystwo innego rodzaju zajęte było spożyciem wieczornej strawy. Najprzód piękna krowa, która zdawała się bardzo delikatnie obchodzić z oszczędnie wymierzoną jej trawą, a od czasu do czasu rzucała na biesiadującą rodzinę przyjacielskie spojrzenia. Następnie trzech baranów z długą wełną spało spokojnie w kącie. Wreszcie duży czarny wieprzek wpychał łakomie swój ryj w mieszaninę z konopich liści i obierzyn z kartofli.
Zwierzęta te znajdowały się w zwykłej swej kwaterze i nie próbowały przechodzić po za wyznaczoną im granicę.
Pod stołem, dwa tęgie psy, jako uprzywilejowani słudzy i przyjaciele domu, brali udział w wieczerzy.
Misy były napełnione gotowanemi kartoflami, których mączyste mięso wyglądało między szczelinami popękanej skórki. Przed każdym z biesiadników stał drewniany kubek, a tu i owdzie kilka dzbanków cylindrycznej formy, napełnionych ulubionym Irlandczyków napojem, mocnym i palącym poteen. Starzec i młoda dziewczyna mieli kubki mosiężne. Przed tą ostatnią stał dzban z czystą wodą.
Brak mebli zastępowała znaczna ilość ozdób różnego rodzaju porozwieszanych na ścianach. Przy słabem świetle trzcinowych świec, można było dojrzeć, że dwanaście obrazów świętych pańskich, a obok nich blade twarze kilku ofiar politycznych, którym pobożna pamięć współobywateli, wytworzyła historyę i legendę.
Obszerna ta sala, mimo owych pospolitych rycin rozwieszonych na ścianach, mimo owej ubogiej wieczornej biesiady i obecności domowych zwierząt, które połowę jej zamieniały w oborę, miała jednak charakter ponurej wielkości, który nadawały jej najprzód niezwykłe rozmiary, a przedewszystkiem szlachetna postawa biesiadników zebranych na około stołu.
Stary Miles Mac-Diarmid był wyniosłego wzrostu, twarz miał poważną, czoło łyse i szerokie, nad skroniami tylko zostały mu duże kępy białych włosów. Wzrok jego był słodki i rozkazujący zarazem. Na jego fizyognomii, którą starość nie wieloma poryła zmarszczkami, jaśniała jakby aureola patryarchalnej potęgi. Gdy przemawiał, wszyscy milczeli, każden wyraz wychodzący z ust jego, miał dla rodziny znaczenie słów wyroczni. We wzroku jego synów, gdy spoglądali na niego, wyczytać można było tylko miłość i uszanowanie, a gdy Ellen Mac-Diarmid podnosiła ku niemu swoje wielkie czarne oczy ze złotym odblaskiem, oczy pełne zawsze smutnej zadumy, uśmiech zarysowywał się na jej ustach.
Ellen miała lat dwadzieścia. Była słusznego wzrostu. Niespokojność dręcząca tęskną jej duszę, odźwierciadlała się jak w przejrzystym strumieniu na jej jasnem czole, otoczonem wieńcem przecudownych włosów. Rysy jej zachowały zupełnie charakter rasy celtyckiej. W dziecinnych latach musiała być wesołą, umiała się jeszcze uśmiechać, a uśmiech jej był bardzo słodki, lecz na wyniosłej pięknej twarzy, nie trudno było odszukać śladów znużenia i boleści.
Serce to dręczone było widocznie jakiemś ukrtem marzeniem i utraciła już spokój dziewiczy. Z tych wielkich pięknych oczów, nieraz już łzy zapewne płynęły.
By zaś zapłakać, musiała wiele cierpieć, gdyż była silną, gdyż dusza jej z męzką energią umiała się oprzeć boleści.
Kostyum jej, aczkolwiek nie podobny do ubrania wielkich pań, wyróżniał się jednak od odzieży innych biesiadników. Wszyscy Mac-Diarmidowie, tak stary jak i jego synowie byli ubrani jak irlandzcy wieśniacy, w okrągłą kurtkę wełnianą ciemnego koloru; krótkie spodnie żółto popielate, niebieskie pończochy i trzewiki skórzane z niewyprawionej skóry.
Ubranie podobne noszą tylko wieśniacy zamożni. Największa bowiem liczba mieszkańców wsi jako jedyną odzież posiadała brudne łachmany. Rodzina Mac-Diarmid mogła się poczytywać za bogatą w kraju, w którym ubóstwo jest udziałem niemal ogółu.
Ellen miała na sobie kaftanik wełniany, elegancko skrojony i dobrze zarysowujący zgrabną jej kibić. Spódnica jej z tej samej ciemnej wełnianej materyi, fałdowała się z wdziękiem, mogącym wzbudzić zazdrość u nie jednej z pięknych pań hołdujących modzie. Na około szyi zawiązała batystową chusteczkę. Za nią, na poręczy krzesła, zawieszony był czerwony burnus, jeszcze wilgotny po wieczornej przechadzce.
Z ośmiu synów Mac-Diarmida, czterech już doczekało się męzkiego wieku, a młodsi mieli od ośmnastu do dwudziestu pięciu lat. Wszyscy niemal byli podobni do ojca w zadziwiający sposób, a na ich twarzach malowała się, choć w różnym stopniu, porywczość i ognista krew Irlandczyków. A nawet u starca, mimo jego patryarchalnej powagi, można było dostrzedz tę narodową cechę. Gdy jakie niespodziewane wzruszenie, przerywało zwykły spokój, niebieskie oko błyskało ogniem pod białemi rzęsami, słowa wyrywały się szybko z ust, a gwałtowne ruchy,, zdawały się chcieć iść na wyścigi z słowami.
Najstarszy z synów siedział przy stole najbliżej Ellen. Był jednak oddalony od niej pewną przestrzenią, jak gdyby etykieta rodzinna pozwalała tylko starcowi zasiąść obok młodej dziewczyny. Młodzieniec ten mógł mieć około trzydziestu dwóch lat, twarz miał surową i namiętną, gęstą czuprynę i wydawał się bardzo silnym. Na imię mu było Michey, bracia mówili do niego z pewnem uszanowaniem, jako do przyszłej głowy rodziny.
Drugi, którego zwano Morris, wszędzie mógłby uchodzi za dorodnego młodziana. Pod prostaczą swoją odzieżą miał jednak postawę wyniosłą i wspaniałą, godną lepszego okrycia. Podobne postacie nie są bynajmniej rzadkie w Irlandyi, stronniczość angielska wysila pióro i pendzel na karykaturyzowanie biednych Irlandczyków, lecz mimo to John Bull nie potrafił zrobić siebie piękniejszym od sąsiada, a czerwona jego fizyognomia wyglądałaby dużo mniej korzystniej od irlandzkiej twarzy, gdyby go pozbawiono rozbifu i piwa i przez sześć wieków żywiono chlebem wyrabianym z owsa. Morris miał duże myślące czoło. Wzrok jego był żywy i głęboki, a uśmiech dystyngowany. Może posiadał mniej fizycznej siły od starszego brata, lecz na twarzy malowała mu się niezwykła inteligencya i niezłomna siła woli.
Młodsi jego bracia byli wszyscy dziarskie chłopaki, żywi i weseli, cięci w słowie, tędzy w pięści i obdarzeni znakomitym apetytem, którego dowody składali, zmiatając pospiesznie kartofle z miski. Zwali się: Natty, Sam, Owen, Dan i Larry. Na kiermaszach i odpustach słynne były ich shillelos sękate laski, któremi każden z nich przynajmniej raz w życiu nabił guza pięciu lub sześciu anglikańskim czaszkom, bodajby tylko dla satysfakcyi własnego sumienia.
Najmłodszy z rodziny Mac-Diarmid mający dopiero lat ośmnaście, zwał się Jermyn. Był równie dorodnym jak bracia, ale postawy łagodnej i nieśmiałej. Długie blond włosy spadały mu w puklach na ramiona, a duże niebieskie rozmarzone oczy, szukały spojrzenia pięknej Ellen, która na niego nie zwracała uwagi. Mówił nie wiele, a milczenie jego stanowiło kontrast z żywą paplaniną braci, którzy z wyjątkiem zamyślonego Morrisa, sprzeczali się pomiędzy sobą.
Wszyscy synowie starego Mac-Diarmida, bez względu na zachodzące pomiędzy niemi różnice, przedstawiali zbliżony do siebie typ siły i piękności. Energia błyszczała w ich śmiałem spojrzeniu, męztwo malowało się na ich czołach. Drgało w nich życie, kryły się skarby młodości i odwagi.
Przy Jerminie było miejsce nie zajęte, tak jak pomiędzy krzesłem Ellen i pieńkiem na którym siedział Michey.
Dalej przy stole zasiadła Peggy, czternastoletnia dzieweczka, która przy Ellen odgrywała rolę napół sługi napół przyjaciółki. Obok dzieweczki zasiadł Joyce parobek, a za nim Pat, człowiek w łachmanach.
Pat miał twarz wychudzoną, wśród której błyszczały oczy sprytne i nadzwyczaj żywe. Jego konopiaste włosy sterczały nad spiczastą czaszką. Był mały i drobny a zajadał chciwie.
W każdym innym kraju Pat uchodziłby za żebraka. W Irlandyi mógł być najemnikiem, a nawet i dzierżawcą niewielkiego kawałka ziemi. Chociaż te dwa ostatnie zajęcia nie wyłączają bynajmniej poprzedniego i w nieszczęśliwem hrabstwe Connanght najemnicy i dzierżawcy gruntów, są nieraz zmuszeni prosić o jałmużnę.
Pat dopełniał wieńca biesiadników otaczających stół i dotykał prawie próżnego siedzenia pozostawionego obok starego Mac-Diarmida.
Miski z kartoflami były już niemal wypróżnione, głód był zaspokojony a dzbanki z poteen stawały się coraz lżejszemi. Rozmawiano, śmiano się i gdyby nie obecność ojca, niebawem wśród gwaru, jeden by drugiego nie słyszał. Lecz zwykła powaga staruszka, miała w dniu tym jakiś pozór smutku.
Zaledwie raz zbliżył swój mosiężny kubek do ust, a kartofle, które wziął na talerz, pozostały prawie nietknięte.
Ta melancholia naczelnika rodziny, którą podzielali Ellen i młody Jermin, oddziaływała na ogólną wesołość. 2mżądano by Pat śpiewał, ale się źle wywiązał z zadania. Biesiadnicy przypomnieli już sobie wszystkie słynniejsze razy rozdane innym lub te, które im spadły na plecy, wciągu ubiegłego miesiąca, rozprawiano o wypadkach ostatniego meetingu i wzniesiono toast na cześć Daniela O’Conella, „wielkiego owobodziciela”, tak, że towarzystwo nie miało już nic więcej sobie do powiedzenia.
— Ojcze, — rzekł Morris, po chwili milczenia, — wiem co ci leży na sercu. Dzisiaj mieliśmy otrzymać wiadomości, ale była burza na morzu, tak, że je dopiero jutro otrzymamy.
Stary Melis rzucił ukradkiem spojrzenie na puste przy nim miejsce, poczem spuścił oczy.
— Daj Boże! — wyszeptał. — Zapewne postąpiłeś dobrze, mój synu, ocalając honor naszej Jessy. Lecz kto wie, czy nie ściągnąłeś nieszczęście na jej głowę.
Zapanowała chwila milczenia. Na twarzy Morrisa malowało się silne wzruszenie, które usiłował zwalczać żelazną swą wolą.
— Było to koniecznem, — wyszeptał z cicha.
Miejsce pozostawione wolne przy starcu, należało niegdyś do Jessy. Jessy Obrini była sierotą, córką rodzonej siostry Mac-Diarmida, który ją pokochał jak najdroższe swe dziecko. Cioteczni bracia uważali ją za siostrę z wyjątkiem Morrisa, którego była kiedyś narzeczoną.
— Tak jest, — rzekł starzec, — stało się to koniecznością. Ale biedna Jessy była jedyną naszą pociechą. Teraz zamiast prostaczej odzieży naszych dziewcząt, nosi bogate suknie i drogie kamienie.... Jest żoną lorda Jerzego Montrath... dumnego pana! Jak tylko list od niej się spóźnia, zdaje mi się, iż ją Bóg wypuścił z swej opieki i że miara jej nieszczęść się przebrała.
— Nie mów tego ojcze, — zawołał Michey, uderzając silną pięścią o stół.
— Lord Jerzy nie odważyłby się, — dodał Owen.
„Wszelkie ślady wesołości zniknęły wśród nich. Wszyscy młodzi zmarszczyli brwi. Wzrok ich stał się ponurym, jak gdyby te dwa imiona Jessy i lorda Jerzego wymówione niespodzianie, wzbudziły we wszystkich sercach jednakowe uczucia gniewu.
— Milord by nie śmiał, — powtórzyli jednym głosem.
— A gdyby się odważył!... — dodał Morris, podczas gdy w wzroku jego można było wyczytać straszną groźbę.
Nie dokończył, lecz wszyscy go zrozumieli, Ellen schwyciła rękę starca.
— Jessy jest szczęśliwą, — rzekła — i myśli o nas. Biedna siostra! Tyle przecierpiała, iż Bóg jej winien trochę szczęścia.
Czoła ośmiu braci rozpromieniły się. Jermin zarumienił się i spuścił oczy. Serce mu w piersi silniej zabiło, na dźwięk tego ukochanego głosu.
— Szlachetna moja kuzynko, — rzekł starzec spoglądając na nią wzrokiem, w którym przebijało wielkie przywiązanie połączone z uszanowaniem, — kochałaś Jessy jak siostrę. Dziękuję ci, żeś zachowała dla niej serdeczne wspomnienie. Gdy ty Ellen, mówisz o nadziei, nadzieja posłuszna wraca nam do duszy.
Schylił się i podniósłszy rękę młodej dziewczyny, dotknął jej ustami.
Czyn ten mógłby się zdawać bardzo dziwnym, każdemu który zna poufałość w obejściu Irlandczyków, ale tłómaczył się ich religijną czcią dla tradycyi i osób, których nazwiska zapisane zostały na kartach ich przeszłości.
Ellen przyjęła ten znak uszanowania, jako dań należną sobie. Wzięła rękę starego krewnego, i uściskała ją w swych dłoniach.
— Wszystko, co tylko tyczy rodziny Mac-Diarmid jest mi drogiem, — rzekła, — wszakże w waszej chacie znalazłam zacnego ojca i braci, którzy mnie kochają.
Słowa te wywołały szmer zadowolenia. Na wszystkich twarzach odmalował się zapał i poświęcenie bez granic. Jermin jeden nie ośmielił się podnieść oczów i łza zadrżała na długich jego rzęsach.
— No! moi kochani, — zawołał Owen, wesoły chłopak, niezadowolony z melancholijnego nastroju biesiadników. — Uderzmy w szklanice na cześć tej szlachetnej pani, która nas nazwała swymi braćmi. Na mój honor, wartoby było dać się zabić dla niej.
Jermin położył rękę na sercu.
— Byłoby to równie zaszczytnem jak przyjemnem, — dodał Michey. — Ojcze! za takie zdrowie musisz wychylić kubek.
Starzec wzniósł szklanicę w górę i wszyscy powstali aby wznieść toast na cześć Ellen, ostatniego potomka wielkiego rodu.
— Morris, — rzekł Miles siadając, — byłeś w Galwaj, co za wiadomości przywozisz.
Młodzi ludzie zamienili raptowne spojrzenie i Morris odpowiedział
— Nic nie dowiedziałem się ojcze.
— Zatem Morris! — zawołał starzec, — ja wiem więcej od ciebie. Żyjemy w nikczemnych czasach moje dzieci. Oranżyści znowu podnoszą głowy i rozpoczynają swoje przeklęte hece.
— Rozbójnicy! — rzekł Michey.
— Nędznicy! — dodał Owen.
— Łajdaki! zbrodniarze!
Rzekłbyś, iż iskra elektryczna obiegła na około stołu. Wszystkie twarze zarumieniły się, oczy zabłysły, ręce drżały; nawet szlachetne rysy Ellen przybrały dziwny wyraz.
Jermin, który jej się się ukradkiem przyglądał, nie podzielał ogólnego oburzenia. Uśmiech zarysował się na jego ustach, gdy ujrzał oburzenie malujące się na twarzy kuzynki.
— Nie kocha go! — wyszeptał.
— Facth! — mruknął biedny Pat. — Szatany te chciałyby nas wszystkich wydusić. Ale moi kochani, żadna głowa protestancka nie jest tak twardą jak nasze kije.
To powiedziawszy Pat, połknął olbrzymi kartofel, nie obdarłszy go nawet ze skóry.
— Tak jest dzieci, — mówił starzec, — protestanci nasi wieczni wrogowie powstają znowu przeciwko nam, lecz co innego więcej mnie jeszcze boli i wydaje mi się nikczemniejszem.
— Cóż takiego? — spytali na raz wszyscy młodzieńcy.
Miles podniósł okazałą swą postać, a ruchliwa twarz jego przyjęła wyraz niewypowiedzianej pogardy.
Był on jednym z najstarszych i najsilniejszych filarów irlandzkiego stowarzyszenia Repeal. O’Connell był je go bóstwem. Pragnął on zwycięztwa swego stronnictwa, lecz tylko w walce legalnej i agitacyę pokojową, uważał jako jedyny ratunek Irlandyi. Synów wychowywał w tej wierze. Nauczał ich pałać jednakową nienawiścią dla saskich tyranów (t. j. Arylchów) jak i dla tych zbłąkanych rodaków, którzy słabi wobec męczeństwa, uciekali się do gwałtów. Sam nie mógłby powiedzieć kim bardziej pogardzał, czy Oranżystami czy też członkami tajnych stowarzyszeń, zwanymi riblonman. Miles był pewien, iż wszyscy synowie podzielają jego zapatrywania.
— Bracia nasi, — mówił dalej, — raz jeszcze przychodzę z pomocą Oranżystom i stają się naszymi najgorszymi przeciwnikami, a bandy zdrajców bez czci i wiary, na nową rozpoczynają zbrodnie członków stowarzyszeń Whitibrys lub Czarnych nóg. Ludzie pochodzący nie wiadomo zkąd i ukrywający się pod nazwą Mollies, bałamucą słabych i szalonych i zaciągają ich w szeregi podpalaczy.
— Słyszałem coś o nich, — rzekł obojętnie Michey.
— Ci których nazywają Molly-Maguires, — dodał Morris, tonem pełnym uszanowania, lecz stanowczym, — są Irlandczykami i katolikami, mój ojcze.
— Czy to Diarmid w ten sposób przemawia, — zawołał starzec, odzyskując naraz całą gwałtowność właściwą charakterowi jego narodu.
— Milcz Morris! Zbójcy hańbiący Irlandyę nie są Irlandczykami. I gdybyś pamiętał na słowa naszego ojca O’Conella....
— Pamiętam je, — rzekł Morris — i znajduję, iż są zbyt surowe.
Milles aż zbladł z oburzenia.
— Milcz! — rzekł cichym głosem, — lub będę musiał się wstydzić, iż jestem twoim ojcem.
Na pięknej twarzy młodszego Mac-Diarmida malował się wciąż ten sam wyraz niezłomnego uszanowania. Nie wyrzekł ani słowa. Bracia jego schylili głowy i zdawali się ubolewać nad tem zajściem.
Wzrok Ellen błądził z jednego na drugiego przenikliwy i niespokojny. Rzekłbyś, iż na tych wszystkich czołach umie ona czytać jak w książce i że usiłuje zgłębić tajniki ich serc.
Pat przybrał postawę pokorną i potulną, ukrywając szyderczy uśmiech. Mruczał tylko pod nosem:
Och! arrah! faith! ma buchal! musha! i tysiące innych wykrzykników, których gadatliwi Irlandczycy tak nadużywają. A tymczasem połykał nieskończoną ilość kartofli.
Stary Milles nie zauważył ponurej postawy synów, a uczuł się rozbrojonym pokornem milczeniem, jakie zapanowało po ożywionej dyskusji. Podał rękę Morrisowi.
— Mój dziarski chłopcze, — rzekł łagodnym głosem, — jesteś za młodym by módz rozważnie o tych rzeczach rozprawiać. Wiem, że umysły młodzieńcze nie zawsze są zdolne zrozumieć rozwagę starców. Na to też liczą te łajdaki Mollies i ich stronnicy. Wychyl szklanicę, mój synu i nie gniewaj się na ojca.
Morris uścisnął ze czcią rękę starca, a piękna twarz jego rozpromieniła się pod wpływem doznanego wzruszenia i synowskiego przywiązania.
— Dzięki ci ojcze, — rzekł.
A jak gdyby łaska ojcowska spływała i na innych synów starca, wszyscy powtórzyli:
— Dzięki ci ojcze.
— Och! — wyszeptał Pat, ocierając oczy, które bynajmniej nie płakały, — serce się raduje na widok takich zacnych chrześcian! Niech wam Bóg zacni ludzie błogosławi.
— Co się zaś tyczy tych łotrów Mollies, — mówił dalej Milles, — nic nowego oni nie wymyślili. Ja, który widziałem, Białych dzieci, Serca dębowe, Serca stalowe, Dzieci lady Clase, Psów ielkiego Feniana, Synów matki Terry, Białe nogi, Czarne nogi i wiele innych łajdackich band, z nazwami wymyślonemi przez dyabła, znam od lat pięćdziesięciu ich sposoby działania; podpalają, rabują....
— Podpalają, — przerwał Morris, — lecz nie rabują.
— Powiadam ci, iż rabują! — zawołał stary Milles. — Ty nie masz jeszcze trzydziestu lat, jakże chcesz więcej wiedzieć odemnie, który kończę siedemdziesiąty drugi rok. Czy ich znasz, że chcesz ich bronić? Zaledwie trzy miesiące upływa, jakeśmy po raz pierwszy usłyszeli nazwę Molly-Maguires. Byli to z początku nędzni bandyci, przybyli z południa poprzebierani za kobiety... wiecznie ta sama historya! Biedni ludziska z hrabstwa Connanght dali się im uwieść nadzieją zemsty i mimo świętych rozkazów oswobodziciela, znowu pozapalali kagańce. W skutek tego Londyn nasyła znowu do nas swoich czerwonych siepaczy a konie angielskich dragonów tratują nasze drogi w górach.
Zatrzymał się chwilę i potarłszy ręką czoło, mówił dalej:
— Smutny to czas nadszedł, kiedy synowie Diarmida stają w obronie nieprzyjaciół O’Conella.
Sam, Owen, Dan i Larry spojrzeli się na Morrisa z obawą, czy nie odpowie ojcu zbyt ostro. Lecz Morris siedział spokojnie, a w oczach jego zwróconych na ojca malowała się tylko miłość połączona z uszanowaniem.
— Niech Bóg strzeże Daniela O’Conella! — odpowiedział — to największy z Irlandczyków.
Posypały się życzenia i hymny pochwalne na cześć oswobodziciela, Pat tylko jeden nie mógł się do nich przyłączyć, gdyż miał pełne usta kartofli.
— Tak to rozumiem! — rzekł Milles Diarmid, z rozpromienionym wzrokiem. — Bądźcie pewni, iż on przyjedzie za kilka miesięcy na wybory z Galway i skryją się pod ziemię przed nimi, wszystkie te sługi szatana, jaką by nie była ich nazwa. Ale tymczasem, jak wam mówiłem nie zmienili oni systemu działania od lat pięćdziesięciu. Widziałem dzisiaj na ulicach w Galway takie same plakaty jakie rozlepiali dawniej Czarne ręce, Serca stalowe i inni bandyci z przeszłych czasów. Są one pisane krwią i opatrzone pieczęcią z trumną!
Mała Peggy zadrżała. Ellen podniosła swoje piękne czarne oczy, których przezroczyste źrenice zabłysły złotym odblaskiem.
— Niech się Pan Jezus nad nami zlituje, — mruknął Pat. — Ale trumna taka dobra pieczęć jak i inna.
— A co zawierają te plakaty? — spytał Michey.
— Skazują na śmierć człowieka, — odpowiedział Milles.
Powieki Ellen zadrżały zlekka.
— Oraz zapowiadają pożar wielkiego folwarku Lukassa Neale.
Owen zadrżał i spuścił oczy. Morris ścisnął mu rękę ukradkiem. Inni odezwali się wszyscy naraz.
— Lichwiarz niemiłosierny! — krzyknął Larry.
— Pijawka nienasycona!
— Zacięty Oranżysta!
— Morderca!
— Szatan! — zawołał stary Milles, — to prawda! Lecz dla ukarania nędznika, czyż mamy sprowadzać nowe nieszczęście na kraj? Pamiętajcie na słowa oswobodziciela.
— Oswobodziciel jest człowiekiem, — rzekł półgłosem Morris, — a Bóg tylko jest nieomylny.
Starzec nie dosłyszał tej uwagi.
— A przytem, — dodał, — to taki piękny folwark.
— Musha! znam ja go dobrze, gdyż w nim na chleb zarabiam, — poświadczył Pat żałosnym głosem, — najpiękniejszy to folwark w całem hrabstwie, cacko jak równego w raju nie ma. Folwark to tak piękny, można powiedzieć, iż w porównaniu z nim nawet pałac Diarmid....
— Ciszej Pat! — rzekł starzec ze smutkiem, — nie tu miejsce wspominać o pałacu Diarmid.
Nastało na około stołu milczenie. Morris zmarszczył swoje czarne brwi, a Ellen znowu spuściła powieki.
— Przyjdzie czas, — rzekł Jermin półgłosem, — iż będzie można mówić swobodnie o pałacu Diarmid w obecności naszej szlachetnej kuzynki,.
Oko młodzieniaszka zabłysło ogniem nieopisanego zapału, podczas gdy czoło mu się zarumieniło jak gdyby się wstydził własnej śmiałości.
— A człowiek? — spytała Ellen cicho, zwracając się do starca.
— Jaki człowiek? — zapytał tenże.
— Człowiek, którego mają zamordować.
— O to mąż z twardem sercem, — odpowiedział stary Milles zwolna.
— Zrobił on wiele złego naszym zbłąkanym braciom. Chcą się zemścić, może źle robią, ale stare prawo irlandzkie, wymaga krwi za krew. Niech się Bóg nad nim zlituje.
— Powiedz mi jego nazwisko ojcze, — wyszeptała z cicha.
— Moja szlachetna córko, — odpowiedział starze, — znasz go. To major Percy Mortimer.
Zamilkła. Twarz jej nie drgnęła, a obojętne oko nie dojrzało by na niej śladów wzruszenia. A jednak Jermyn, który jej się uważnie przyglądał, zbladł bardziej jeszcze i zmarszczył brwi.
— Kocha go! — pomyślał. — Widzę dobrze, iż go kocha.
Usłyszawszy nazwisko majora, Morris zamyślił się. Pat zaś wychylał drobnemi łykami duży kubek poteen.
— Piękny folwark i piękny żołnierz, — mruknął między zębami, — a mogą ich uprzątnąć jednym zamachem, daję słowo, ponieważ major jest obecnie w folwarku Lukassa Neale.
— Lecz za długo już o tych sprawach gadamy, — rzekł naraz stary Milles.
Wstał i mówił dalej z uśmiechem.
— Nie ma tutaj ani członków stowarzyszenia Molly-Maguires, ani Oranżystów. Jesteśmy wszyscy dobrymi Irlandczykami, stronnikami O’Conella i możemy śmiało modlić się do Boga, gdyż sumienia nasze są czyste. Na kolana dzieci, szlachetna nasza krewna, odczyta nam modlitwy wieczorne.
Biesiadnicy wstali i poszli jeden za drugim do ordynaryjnego fajansowego krzyża wiszącego na ścianie ponad kropielnicą, w której umaczawszy końce palców, przeżegnali się pobożnie.
Ellen powstała także. Jej piękna twarz była pokryta bladością, oczy spuściła ku ziemi, a usta jej drżały wskutek wysileń jakie czyniła, dla zachowania spokojnej fizyognomii. Idąc chwiała się, zdołała jednak dojść do kropielnicy nie zwróciwszy na siebie uwagi i przeżegnała się z równą pobożnością jak inni.
Wszyscy uklękli, każden wybierając sobie obraz tego świętego, do którego czuł szczególniejsze nabożeństwo. Wśród głębokiego milczenia, które zapanowało w całej sali, słychać było tylko drżący głos Ellen, powtarzający łacińskie słowa katolickiej modlitwy.
W miarę jak się modliła, głos jej się wzmacniał i uspakajał, ale za późno, gdyż Jermin zamiast się modlić, powtarzał tylko w duchu:
— Ona go kocha, o mój Boże! widzę dobrze, iż go kocha.
Tymczasem głos modlitwy brzmiał dalej. Stary Mac-Diarmid i jego synowie odpowiadali jednocześnie na słowa litanii. Modlono się długo za Daniela O’Conella oswobodziciela Irlandyi, modlono się na intencyę Jessy ukochanej córki i siostry, której groziło nieszczęście zdala od rodziny, modlono się za biednych prześladowanych Irlandczyków i za protestantów prześladowców ich.
Gdy echo ostatnich słów modlitwy przebrzmiało, wszyscy pozostali jakiś czas klęczący, wznosząc myśl do Boga. Nadeszła godzina spoczynku.
Ellen wzięła jedną ze świec trzcinowych i wyszła drzwiami znajdującemi się w głębi sali i prowadzącem i do przybudówki, dodanej do głównej budowli i służącej za sypialnią dla młodej dziewicy i jej towarzyszki Peggy.
Drzwi równolegle umieszone od tamtych prowadziły do drugiej przybudówki, którą zajmował starzec. Ośmiu młodych Mac-Diarmid, Joyce i goście szukający schronienia pod dachem starego Milles, spali w głównej sali.
W chwili gdy starzec żegnał się z synami, Pat, który się zdrzemnął podczas modlitwy, zbliżył się cichutko do Jermina i uśmiechając się, szepnął mu kilka słów na ucho. Młodzieniec zadrżał od stóp do głowy i oparł się o ścianę by nie upaść. Pat uśmiechnął się jeszcze i dotknął ramienia Owena, wyszeptawszy mu także kilka słów do ucha.
Owen zadrżał tak jak i brat jego.
Pat zbliżył się tak niepostrzeżony do pozostałych sześciu braci, którym także powtórzył jakieś tajemnicze wezwanie.
Morris, którego uprzedził na ostatku, nie zdradził żadnego wzruszenia na swej dumnej twarzy; tylko poważny smutek przygasił blask jego wzroku.
— Dobrze, — odpowiedział.
— Ma bouchal, — mruknął Pat, — pewno że to dobre! musha! Bądźcie zdrowi moi kochani. Mam jeszcze kawał drogi przed sobą. I kto wie czy się położę spać tej nocy.
Wyszedł, pożegnawszy ich niezliczoną ilością życzeń i błogosławieństw.
Zwierzęta po drugiej stronie sznura nakarmiwszy się, legły spać. Wielkie psy górskie położyły się pod stołem. Bracia uścisnęli sobie ręce nie wyrzekłszy ani słowa. Milczenie i ciemność zapanowały w siedzibie Diarmida.
Minęło już dosyć czasu od chwili jak stary Milles schronił się do swej sypialni. Ellen i Peggy spały w małym domku dobudowanym przy głównej chacie. Pogaszono trzcinowe świece; ludzie i zwierzęta spały. W głównej sali słychać było sapanie bydląt i chrapanie parobka, które przygłuszały oddech ośmiu braci.
Wybiła już dziesiąta i upłynęła przeszło godzina od chwili ukończenia modlitwy, która zwiastowała czas odpoczynku. Gdy mruczenie zwierząt w oborze, wzmocnione chrapaniem Joyce’a ustawało przypadkiem, można było słyszeć cichy szmer w tym końcu sali, w którym położyli się synowie Darmida.
Ale ciemność panowała tak wielka, iż niczego rozpoznać nie było można, ani domyśleć się zkąd szmer pochodził.
Po kilku minutach ten sam niewyraźny szmer dał się słyszeć w innem miejscu a mianowicie w środku sali. Jeden z psów zawył głucho pod stołem.
— Ciszej Wolf! — szepnął ktoś przytłumionym głosem.
Pies chciał jeszcze raz zawyć, lecz zamilkł nagle jak gdyby znajoma ręka zamknęła mu paszczę. Drzwi wychodzące na dwór zaskrzypiały. Czarna postać wysunęła się na zewnątrz. Przy słabem świetle księżyca, można było rozpoznać wyniosłą postać Morrisa Mac-Diarmid.
Szybko zbiegł wzdłóż ścieżki prowadzącej w dolinę, wśród której rozpościerała się wieś Knochdery. W dali świeciła się powierzchnia wód jeziora Corrib, ponad którem unosiła się lekka mgła. Reszta pejzażu ginęła niewyraźnie wśród gęstego mroku, przerywanego od czasu do czasu bladem światłem księżyca występującego z po za chmur.
Morris jeszcze nie przebył połowy drogi prowadzącej do jeziora, gdy wydało mu, iż słyszy kroki po za sobą. Zatrzymał się i słuchał. Milczenie panowało na około.
Szedł dalej. Lecz zaledwie postąpił parę kroków, znowu wydało mu się, iż jakieś niewyraźne dźwięki dochodzą jego uszów. Lecz Morrisowi pilno było widocznie, gdyż nie zatrzymując się rzekł tylko:
— To zapewne echo.
Niebawem znalazł się wśród biednych chat wioski, wspartej na stoku góry i noszącej nazwę sąsiedniego jeziora. Wszyscy spali, żadne światełko nie migotało w oknach nędznych lepianek.
Ostatnie domy były oddzielone od jeziora, tylko wązkim pasem uprawnej ziemi. Morris szybko przebiegł przez te pola i stanął na brzegu, wzdłóż którego leżały małe czółenka należące do wieśniaków. Począł wybierać pomiędzy niemi czy nie znajdzie jednego mniej lub więcej w dobrym stanie.
Gdy tak szukał wśród sitowia, próbując nogą słabe czółenka, usłyszał szczekanie psów we wsi, jak gdyby szmer kroków po żwirowatym piasku, zbudził ich ze snu. Morris począł się przysłuchiwać.
Wrócił się kilka kroków wstecz, usiłując cośkolwiek dojrzeć lub dosłyszeć. Ale chociaż księżyc był tylko osłonięty lekką mgłą, niczego nie mógł zobaczyć prócz kominów chat i wielkiej góry wznoszącej swój szczyt ku niebu. Odwiązał jedno z czółen i popłynął na drugi brzeg jeziora.
Powietrze było ciężkie, żaden powiew wiatru nie poruszał mgłą wznoszącą się ponad powierzchnią wody. Morris dostawszy się w ten tuman, stracił z oczów brzeg i musiał płynąć bez żadnego innego przewodnika, prócz własnego instynktu i dokładnej znajomości jeziora. Mgła rozpościerała nad nim i na około niego szare sklepienie. Wzrok napotykał na kilka łokci przed sobą tę okrągłą ścianę, której przeniknąć nie mógł, a która wszystko zasłaniała.
Lecz Morris wiosłował odważnie i kierował czółnem bez wahania. Od czasu do czasu wśród rozstępującej się mgły, ciemna jakaś powierzchnia przedstawiała się jego oczom. Była to jedna z licznych niezamieszkałych wysp, rozsianych wśród jeziora Corrib, na największej z nich, przechowują się dotychczas, otoczone zielonym wieńcem, wspaniałe ruiny starego opactwa Ballylocyh.
Morris już od kwadransa krążył wśród otaczającej go mgły i poraz trzeci wydało mu się, iż dolatują go jakieś niezwykłe dźwięki. Przysiągłby, iż słyszy po za sobą, szmer wioseł prujących wody jeziora.
Przestał wiosłować, a głosy stały się wyraźniejsze i zbliżały się coraz bardziej, rozchodząc się na wszystkie strony, tak że po kilku minutach oczekiwania, Morris usłyszał wyraźnie ruchy wioseł tak po za sobą, jako też po prawej i po lewej stronie.
Nie widział nic. Tajemnicze łodzie musiały płynąć blizko niego, lecz mgła coraz gęstszą pokrywała go zasłoną.
Lecz nocni ci żeglarze, nie mogli zatrzymać lub zatrwożyć takiego człowieka jak Morris, spuścił też wiosła do wody i począł płynąć dalej w milczeniu.
Aczkolwiek znał dobrze wody jeziora, gęsty tuman mylił go niejednokrotnie i ujrzawszy niespodziewanie jakąś wysepkę zmienił kierunek jazdy. Lecz dziwna rzecz, w jakąkolwiek zwrócił się stronę, słyszał zawsze z pewnej odległości, ów niepojęty ruch wioseł.
Rzekłbyś, iż wszystkie czółna ze wsi, krążą tej nocy po jeziorze.
Godzina cała upłynęła zanim dotarł do drugiego brzegu jeziora. W miarę jak się do takowego zbliżał, zdawało mu się, iż czółna fantastycznych towarzyszy oddalają się i rozchodzą w różne strony.
Gdy wreszcie wylądował i mgła rozdarła swą gęstą zasłonę, począł pilnie śledzić oczyma wzdłuż brzegu. Nie dojrzał nic, tylko gdzieś w dali, tak iż własnym oczom dowierzać nie mógł, jakąś ciemną postać, która niebawem zniknęła wśród zarośli.
To go utwierdziło w przekonaniu, iż głosy, które słyszał na jeziorze, nie zrodziły się wyłącznie w jego wyobraźni.
Lecz Morris Mac-Diarmid był w tej chwili zajęty waźnemi myślami i nie mógł tracić czasu na rozwiązywanie zagadek. Uwiązał swoje czółno wśród trzciny i puścił się szybkim krokiem wzdłuż pól oddzielających jezioro Corrib od wielkich bagien Galway.
Przechodząc przez te żyzne role, które rozumnie opracowane mogłyby z łatwością wydać plon obfity, Morris nie szedł prosto w jednym kierunku, lecz raz na prawo, drugi raz na lewo, jak gdyby szukał czegoś wśród nocy. Niebawem też i znalazł. Na skręcie drogi, nad brzegiem jednej z tych pięknych zielonych łąk tak pospolitych w Irlandyi, stado kucyków leżało na trawie.
Morris wskoczył na grzbiet jednego z tych karłowatych koników, który się ugiął pod niezwykłym ciężarem, lecz niebawem wstrząsnął tylko grzywą, wytężył silne muskuły i dowiódł, iż jest wstanie unieść nawet takiego jeźdźca, którego nogi wisiały, dotykając niemal ziemi. Morris pogłaskał go po szyi, wyszeptał kilka słów i konik pobiegł w cwał, zostawiając śpiących towarzyszy.
W kilku minutach przebiegł przez rolne pola pędząc jak wicher. Mimo nieproporcyonalności zachodzącej pomiędzy jeźdźcem i koniem, ten ostatni podnosił dumnie głowę jak rasowy wierzchowiec i nie zatrzymał się przed żadną przeszkodą.
Wśród bagien rozpościerających się pomiędzy Headford i Carndulla, miał dopiero sposobność rozwinąć swój nadzwyczajny instynkt. Bagna te zwane Bogs, są raczej olbrzymieni torfowiskami, z których mieszkańcy wydobywają torf, jedyny opał znany w Irlandyi. Spotyka się wśród nich na przemian stały grunt, ruchome błoto i stojącą wodę. Co krok można ugrzęznąć w trzęsawisku, a nawet miejscowi mieszkańcy nie zawsze potrafią w biały dzień przebyć te trzęsawiska, nie naraziwszy się na niebezpieczeństwo.
Nocą podobna przeprawa staje się stokroć groźniejszą. Długie kije nie wystarczają do sądowania głębokości i zabezpieczenia się od upadku. Podróżny rad nie rad musi się zatrzymać lub zdać duszę Bogu, jeżeli nie chce ślepo ryzykować życia i stawiać je na kartę w grze, w której ma prawie wszystkie szanse przeciw sobie.
Ale ten biegł pewnym i śmiałym kłusem, wśród tych wszystkich niebezpieczeństw. Nadzwyczajnym swym instynktem odgadywał gdzie idzie wązki pas stałej ziemi wijący się wężykiem wśród błotnistych przepaści. Omijał kałuże i zdradne murawy pokrywające bezdenne błota i śmiało puszczał się pomiędzy gęstwiny trzciny i bagnistych sosen. Dreptał tak wciąż naprzód nie zwalniając kroku ani na chwilę.
Morris ujechał już cztery do pięciu mil angielskich granicy pól ornych. W odległości jednej mili przed nim, płynęła mała rzeczka Moyna.
— Naprzód! ma bruchal! — szeptał wiejskim dyalektem. — Naprzód mój koniku! Arrach! Arrach!
Naraz zamilkł i podniósł głowę. Jeszcze raz usłyszał wśród ciemności jakieś zalatujące go głosy. I rzecz dziwna, czyniły one na nim znowu wrażenie echa. Gdy opuściwszy folwark schodził z góry, słyszał po za sobą jakby powtórzenie własnych kroków; psy we wsi Corrib wyły po dwakroć, wśród mgły jeziora, jakieś tajemnicze wiosła pruły za nim wodę, wtórując jego własnym wiosłom, a teraz wśród bagien, jak gdyby echo powtarzało kroki jego wierzchowca i mokra ziemia zdawała się dźwięczyć pod kopytami licznych kuców.
Nie mylił się; słyszał rzeczywiście stąpanie koni. Było ich kilka, było ich nawet sporo.
Wśród ciemnej nocy Morris niczego nie mógł dojrzeć, lecz nieznajomi jego towarzysze przybliżali się coraz bardziej jak gdyby wszyscy dążyli do jednego celu. Niebawem będą musieli jechać ślad w ślad za Morrisem, a wtedy niechybnie się spotkają, gdyż pomiędzy górą Corbally i rzeką Moyne bagnisko kończy się wązkim jedynie możliwym do przebycia pasem.
Morris odpiął swój karrik, rodzaj płaszcza używanego przez wszystkich wieśniaków w Irlandyi, wyjął z kieszeni kwadratowy kawał czarnego płótna i przyczepił go do kapelusza, tak że spadające fałdy zakryły mu całkiem twarz. Jedną ręką podnosił tę zasłonę dla odkrycia oczów, drugą głaskał po szyi kuca, który z podwojonym zapałem, pędził jak strzała.
Księżyc począł wychylać się z poza czarnych chmur, których brzeg oświecił srebrzystym pasem, rzucając niepewne i blade promienie na bagnisko.
Morris, korzystając z tej chwili, wytężył wzrok. Ujrzał jakąś ciemną postać posuwającą się konno jak i on, za nią ukazała się druga, potem trzecia. Tajemniczy jeźdźcy wysuwali się z mroku nocy jak widma. Morris naliczył ich siedmiu, pędzących galopem wśród bagien wężykowym szlakiem.
Wśród światła księżyca płonącego teraz na jasnym błękicie pomiędzy dwiema chmurami, przedmioty przedstawiały się wyraźnie. Morris rozróżniał dokładnie jeźdźców, którzy wszyscy zdawali się mieć tę samą co i on postać. Byli słusznego wzrostu, ubrani w ciemne opończe, mieli czarne zasłony przyczepione do kapeluszy i jechali na małych konikach.
Przybyli prawie jednocześnie nad ciasny pas bagna między rzeką Moyńe i górą Corbally.
Morris, który jechał pierwszy, słyszał tuż za sobą kroki małego kuca. Ścisnął kolanami swojego wierzchowca i zniknął niebawem między wierzbami rosnącemi wzdłuż rzeki.
Drugi jeździec zatrzymał się nagle, toż samo uczynił trzeci.
— Kto idzie? — zapytali jednocześnie nie podnosząc zasłon.
— Midnight Payes. (Płatnicy o północy) — odpowiedział trzeci przybysz.
— Owen!
Michey!
— Sam!
Trzech innych jeźdźców nadjechało jednocześnie.
— Natty! Dan! Larry!
Sześciu braci stanęło razem i podali sobie ręce.
— Niech Bóg strzeże Irlandyę! — rzekł Michey. — To tu jest miejsce schadzki. Któż nam wskaże drogę?
Nikt nie odpowiedział.
— Trzeba szukać, — rzekł Michey, — nasz przewodnik zjawi się gdy nadejdzie godzina.
Biedny Pat spał tymczasem w małej budzie przyczepionej do murowanego parkanu ogradzającego folwark Lukassa Neale. Z drugiej strony muru płynęła rzeka Moyna, odgraniczająca od północy posiadłość tego zamożnego middleman’a, to jest dzierżawcy pośredniego między wielkimi właścicielami a drobnymi dzierżawcami. Pat pełnił w tym folwarku jednocześnie obowiązki parobka i stróża i miał strzec wrót od strony wody.
Wśród pierwszego swego snu, został biedny chłopak zbudzony lekkiem stukaniem do bramy.
— Pat — wołał ktoś przygłuszonym głosem.
Parobek odwrócił się na słomie, łudząc się, iż to tylko sen. Nie mało się nabiegał tego wieczora i padał ze znużenia. Ale głos odezwał się znowu:
— Pat! serce moje! pilno mi.
Pat przetarł oczy z westchnieniem i zerwał się na nogi.
— Czego chcesz i kto jesteś? — zapytał, chociaż się domyślał kto to przychodzi budzić go wśród nocy.
— Synu mój, — odezwał się ten sam głos, — jestem siostrzeńcem naszej cioci. Czy masz ochotę bym ci łeb rozbił?
— Arrach! — mruknął biedny Pat. — Niech Bóg się nad nami zlituje. Ależ to jeszcze nie północ, proszę Waszej Wielmożności. Czyżby ciocia Molly już przyszła z całą swoją bandą?
Za drzwiami ktoś tupnął nogą i rzekł:
— Jestem sam. Otwieraj lub nie ponosisz długo całych kości przyjacielu Pat.
Parobek wsadził klucz w zamek i otworzył furtkę. Mężczyzna w ciemnym karrik u przeszedł szybko przez próg. Za furtką stała wychudła postać Pata, któremu rozczochrane włosy, prawie całkiem zasłaniały twarz.
— Dobry wieczór Pat, mój chłopcze! — rzekł mężczyzna w opończy. — Nie spodziewałeś się mnie tak wcześnie. Mamy jeszcze przed sobą godzinę czasu, musisz mnie natychmiast zaprowadzić do pokoju majora angielskiego.
— O mój dobry paniczu, — odpowiedział Pat, drżąc ze strachu i z zimna, — czyżbyś chciał go zabić? Ma hruchal! szkoda fatygi, Anglik i bez tego ledwie dyszy i nie potrzebuje niczyjej pomocy by się wynieść na tamten świat. Niech mu Bóg grzechy odpuści!
— Powiadam ci, — odrzekł przybysz z niecierpliwością, — iż masz mnie natychmiast do niego zaprowadzić.
Pat wahał się i drżał ze strachu.
— O mój paniczu, mój dobry panie, — rzekł, — czyż ja się dzisiaj nie dosyć już napracowałem. Daleka to droga do folwarku Maniturks, a przebiegłem ją dwa razy. Posłuchaj mnie zacny panie. Miej litość nademną i nad sobą samym. Nikt dzisiaj nie śpi w folwarku Lukassa Neale i dostaniemy obydwaj kulami w głowy zanim dojdziemy do pokoju Anglika. To niezawodne, wierzaj mi Wasza Wielmożność, niechybne drogi paniczku!
Mężczyzna w karriku schwycił go za kołnierz od koszuli. Pat jęknął tylko i wsadził brudne palce między rozczochrane włosy.
— Ruszaj! — rzekł nowo przybyły.
— Idę już, kiedy sobie pan mój tego życzy, idę złotko moje, — rzekł Pat, — ale niech ci Bóg moją śmierć wybaczy.
Zrozumiał, iż byłoby niebezpiecznie opierać się dłużej rozkazom przybysza i wszedł do budy dla wdziania starych swych łachmanów, poczem poszedł wzdłuż parkanu.
Pat przez cały wieczór, biegał za interesami nie mającymi nic wspólnego z dobrem jego pana, a teraz otwierał wrota nieprzyjacielowi. Zły był z niego dozorca.
Mężczyzna w karriku i on skradali się po za owocowemi drzewami i starali się stąpać jak najciszej idąc po murawie. Tak doszli aż do głównego domu nie natrafiwszy na żadną przeszkodę. Weszli.
Ciemno było na korytarzach i na schodach. Obaj towarzysze usłyszeli jakieś głosy przytłumione i niespokojne. Pat powiedział prawdę, mało kto spał tej nocy w folwarku Lukassa Neale, a plakaty porozlepiane na ulicach w Galway wystarczyły do wzbudzenia trwogi i czujności. Właśnie wskutek tych rozmów, nie dosłyszano cichego stąpania przechodniów skradających się wśród ciemnego korytarza. Tak, że szczęśliwie doszli oni do celu wyprawy.
— Oto jest pokój Anglika, — rzekł Pat na pół umarły. — Czy mogę już odejść.
— Nie, — odrzekł tamten, — czekaj na mnie tutaj, będziesz mi jeszcze potrzebny.
Otworzył drzwi i wszedł. Pat na pół omdlały pozostał na korytarzu. Niebezpieczna to gra służyć jednocześnie dwóm panom, jak to Pat czynił, a zbytnią odwagą poszczycić się nie mógł. Przytulił się też do muru, stłumił oddech, lękając się, iż go w każdej chwili żylasta ręka dzierżawcy folwarku schwyci za czuprynę.
Pokój Anglika, był oświecony tylko trzcinową świecą umieszczoną w kącie. Na łóżku leżał wyciągnięty mężczyzna. Przy nim na krześle siedziała młoda i piękna dziewczyna z głową w tył przechyloną i z zamkniętemi oczami. Zapewne miała czuwać nad rannym, ale sen ją zmorzył i zasnęła.
Spiąć uśmiechała się, przyjemny sen rozweselał ją widocznie a czysta jej dziewicza dusza malowała się na jasnem czole.
Ranny miał oczy otwarte. Rysy jego słabo oświecone oddalonem światłem, były regularne i szlachetne, ale wzrok jego był sztywny, ponury, jak gdyby zasypiał snem wiecznym. Piersi zostawił nie osłonięte kołdrą, a z pod koszuli, na prawym boku wyglądały skrwawione bandaże. Ręce miał trupio białe, twarz bladą i nieruchomą, tylko słaby oddech wydobywający się przez na pół otwarte usta, nadawał jej pozory życia.
Nowo przybyły miał rysy zasłonięte czarnym woalem. Podszedł cichutko do łóżka. Ranny nie ruszył się i młoda dziewczyna nie zbudziła się. Nieznajomy zbliżywszy się do majora podniósł zasłonę zakrywającą mu twarz i pochylił się nad łóżkiem.
— Percy-Mortimer, — rzekł, — czy poznajesz mnie.
— Jesteś jednym z płatników o północy, — rzekł ranny niewyraźnym głosem. — Bronić się nie mogę. Oszczędź tę młodą dziewczynę i zabij mnie.
Nieznajomy wziął trzcinową świecę i oświecił nią twarz swoją.
— Percy-Mortimer, — rzekł jeszcze, — czy poznajesz mnie?
— Nie, — odpowiedział major.
— Widzieliśmy się już jednak dwa razy, — rzekł tamten głosem wolnym i poważnym, — raz w Ryszmondzie pod Londynem, gdzieś szpadą swoją oddalił od mej piersi sztylet morderczy.
— Nie pamiętam, — odrzekł major.
— Drugi raz spotkaliśmy się wśród bagien Clare-Galway, gdzie ci spłaciłem część mojego długu.
Major przyjrzał mu się uważniej.
— Prawda, — rzekł, — ocaliłeś mi pan życie. Czegóż sobie tedy życzysz?
— Syn mojego ojca, — odpowiedział nieznajomy, podnosząc dumnie głowę, — oddaje trzy cięcia za jedno i trzy dobrodziejstwa za jedną usługę. Ocalę ci dzisiaj życie majorze Parcy-Mortimer i spłacę tym sposobem tylko dwie trzecie mojego długu.
Katti Neal, młoda dziewczyna śpiąca, poruszyła się zlekka, jak gdyby się miała obudzić. Nieznajomy pospiesznie zasłonił twarz i wziąwszy jedwabną chusteczkę leżącą na łóżku majora, zakneblował nią usta dziewczęcia, zanim mogła jęknąć lub słówko wymówić.
— Katti, siostrzyczko moja, — wyszeptał, — przyszedłem by i ciebie też ocalić.
Strach, który się malował w oczach młodej dziewczyny, tak znienacka obudzonej, ustąpił miejsca zdziwieniu. Spojrzała bystro na nieznajomego, jak gdyby chciała przeszyć wzrokiem maskę zasłaniającą twarz jego, gdyż ostatnie te słowa wymówił tonem łagodnym i czułym. Naraz odezwał się głosem ostrym i groźnym.
— Katti Neal i ty panie majorze, musicie mi towarzyszyć i milczeć jeżeli wam życie miłe.
Zgasił trzcinową świece i przywołał Pata stojącego przy drzwiach.
— Pomóż mi wziąć Anglika na plecy, poczem weźmiesz twoją młodą panią za rękę i pójdziesz z nią za mną.
— Arrah! niech się Bóg nad nami zlituje, — mruknął biedny parobek.
Nie śmiał się jednak sprzeciwić. Majora otulonego kołdrami wziął na plecy zamaskowany mężczyzna, a Pat szedł trzymając za rękę Katti na pół umarłą ze strachu. Poszli znowu korytarzem. Tym razem trudno było przejść bez zwrócenia uwagi mieszkańców folwarku.
— Kto się tam włóczy? — krzyknął zdaleka Lukass Neale.
— Odpowiadaj, alboś przepadł. — rzekł zamaskowany mężczyzna do parobka.
— To ja, proszę Waszej Wielmożności, — zawołał Pat, dusząc się ze strachu, — to ja chodzę oglądać, czy wszystko w porządku. Bogu dzięki, nie ma nic złego. Dobrej nocy życzę Waszej Wielmożności.
Nieznajomy wraz z swoim ciężarem, znajdował się już na dole.
— Otwórz drzwi od stajni, — rzekł do parobka, gdy tenże nadszedł, — i zaprzęgnij konia do bryczki.
— Ależ drogi paniczu usłyszą nas, — zauważył Pat żałosnym tonem.
Mężczyzna w karriku, jedną ręką podtrzymując majora, wyciągnął drugą w kierunku parobka, który uczuł przy skroni lufę pistoletu.
— Niech się Bóg nad nami zlituje, — wyszeptał Pat z rozpaczą. — Arrah! Arrah!
I otworzył drzwi od stajni. Na podwórzu nie było nikogo, a uwaga mieszkańców folwarku była głównie zwróconą na zewnątrz. Gdy koń został zaprzągnięty do bryczki, zamaskowany mężczyzna usadowił w niej majora obok Katti Neale, którą pocałował w rękę. Pat siadł na kozioł, zaciął konia i pojechał.
Dzierżawca usłyszał zgrzyt otwierającej się bramy i turkot bryczki, lecz nikt mu nie umiał objaśnić, kto to z folwarku wyjechał. Podczas tej nocy pełnej trwogi, nie miano zbyt wiele czasu, na rozwiązywanie zagadek.
Nieznajomy zaś zeszedł do ogrodu, wyszedł przez bramę od strony rzeki, wsiadł na kuca, którego był przywiązał do płota i puścił się w cwał.
Wszystko to nie trwało dłużej jak kilka minut.
Tymczasem synowie Diarmida czekali wciąż na wązkiej drożynie między Corbally i rzeką Moyną. Na raz usłyszeli tentent pomiędzy wierzbami i w bladem świetle księżycowem ukazał się jeździec. Był to ten sam mężczyzna, który przed chwilą porwał Katti Neale i majora Percy-Mortimer.
— Kto idzie? — zapytał Michey.
— Płatnik o północy.
Synowie Mac-Diarmida rozstąpili się i nowo przybyły podniósłszy, czarną zasłonę, ukazaał im szlachetną twarz Morrisa. Stanąwszy w środku pomiędzy braćmi, okiem policzył otaczających go.
— Niech Bóg zbawi Irlandyę! — rzekł cichym głosem. — Jermin pozostał przynajmniej naszemu ojcu.
— Niech Bóg zbawi Irlandyę, — powtórzyli wszyscy Mac-Diarmidowie.
Promienie księżyca padały prosto na ich piękne i energiczne twarze, otoczone puklami zwilżonych włosów. Było to sześciu tęgich młodzieńców, sześć dzielnych serc, kierowanych tylko jedną wolą. Można było powiedzieć „biada temu“, kogo poczytywali za nieprzyjaciela.
— Bracia, — odezwał się Morris głosem pewnym lecz smutnym zarazem, — przywdzialiśmy czarne zasłony w tajemnicy jedni przed drugimi, powodowani siłą wyższą od naszej własnej woli. Daj Boże, by to wyszło na pożytek naszej ojczyzny.
— Postaramy się o to, — rzekł Michey.
— I zwyciężymy! — zawołali młodzi.
Morris wzniósł oczy w niebo i wyszeptał głosem tak cichym, iż słowa jego zaledwie dochodziły do uszów braci:
— Ci których szanujemy i kochamy, pogardzają nami. Zwyciężymy może, ale umrzeć zawsze potrafimy.
Pochylił głowę na chwilę i podniósłszy ją znowu, rzekł głośno:
— Zostaliśmy wybrani, spełnijmy zatem obowiązek.
Owen, który do tej pory milczał, zbliżył się do niego.
— Bracie, — rzekł cichym głosem, — Katti Neale, mojej narzeczonej śmierć grozi, pozwól mi ją ocalić.
— Katti jest mojej siostrą, kiedy ją mój brat kocha, — odpowiedział Morris, — powracam z folwarku Lukassa Neale.
Owen wziął rękę brata i przycisnął ją namiętnie do serca.
— Czas leci, a ten który miał nas poprowadzić nie przybywa, — rzekł Michey.
— Ten, który ma was poprowadzić już przybył, odpowiedział Morris. — Idźcie za mną.
W chwili gdy mieli odjechać, ósmy jeździec ukazał się na przesmyku, pędząc co koń wyskoczy. Wszyscy bracia pospiesznie nałożyli zasłony.
— Kto idzie? — zapytał Morris.
— Płatnik o północy, — odpowiedział z pod zasłony słodki niemal dziecięcy głosik.
— Jermin! — odezwali się jednocześnie wszyscy bracia.
A Morris dodał smutnie:
— Starzec nie ma już synów według swego serca. Niech Bóg zbawi Irlandyę!
Zbliżała się północ. Bracia puścili się galopem.
Pomiędzy Corbally i Men-Longh, o milę od koryta rzeki, księżyc oświecał jakąś wielką ciemną masę, której kontury odbijały się na jasnem tle nieba. Kawalkada skierowała się w tę stronę.
W miarę jak się zbliżali, mogli już rozróżniać mury, a w nich gotyckie otwory, idące szeregiem i ginące wśród cienia. Były to ruiny Opactwa Glanmore, — jednej z tych cudownych katolickich pamiątek, których szczątki trwają przez wieki.
Wszyscy synowie Diarmida, wjechali konno do klasztoru, w którym przez otwarte sklepienie widać było niebo. Zsiedli z koni dopiero we wnętrzu budynku, w wielkiej sali doskonale przechowanej, w rogu której umieszczone były schody, prowadzące do podziemi. Synowie Diarmida zeszli temi schodami. Kuce puszczone na wolność rozbiegły się po klasztorze, szukając miejscowości porośniętych trawą.
Naraz rozległ się dziwny hałas. Był to jakby tajemniczy grzmot wydobywający się z pod ziemi. Podłoga w starożytnych salach zadrżała i tysiączne echa rozeszły się wśród opuszczonych od wieków przestrzeni.
Światło zajaśniało w otworze schodów, któremi zeszli Diarmidowie. W kilka chwil później tłum w maskach zapełnił sale i przeszedł w milczeniu przez ruiny klasztoru.
Na czele tłumu szedł mężczyzna niemal olbrzymiego wzrostu, ubrany w burnus czerwony z kapturem, służący za zwykłe okrycie kobietom w hrabstwie Connanght. Trzymał on nad głową zapaloną ogromną gałąź bagnistej żywicznej sosny. Tłum opuściwszy ruiny szedł szybkim krokiem w milczeniu. Olbrzym potrząsał kagańcem i pozostawiał po za sobą długie pasmo iskier.
Czerwony burnus powiewał za nim jasno oświecony, a z swoim olbrzymim kagańcem o długim ognistym warkoczu, czynił on, pędząc przez pola, wrażenie nadprzyrodzonego zjawiska.
Ten człowiek, który się podjął roli Molly-Maguire fantastycznej królowej towarzyszów ribboumen, był dobrze znany w okolicy pod nazwiskiem Mahony, podpalacza. O milę od Opactwa Glanmore, nad brzegiem rzeki Moyny, wznosił się nowy dom folwarku, otoczony szopami i oborami. Był to folwark jakich mało w Irlandyi a zwłaszcza w hrabstwie Connanght.
Zamożność jego, stanowiła jaskrawą sprzeczność z sąsiedniemi nędznemi siedzibami.
W oknach nie było świateł, rzekłbyś, iż wszyscy śpią w domu. Pozorny to był jednak spokój i kto by Się zbliżył do ścian domostwa, ujrzałby kilka luf błyszczących po za okiennicami na pół odemkniętemi.
Folwark ten należał do Lukassa Neale, jednego z oficyalistów lorda Jerzego Montrath, posiadacza całej zachodniej części okręgu Galway.
Gdy ujrzano z daleka krwawy blask kagańca, zrobił się ruch po za okiennicami, wykrzykniki zgrozy i obawy krzyżowały się między sobą, połączone z jękami kobiet.
Kaganiec zbliżał się prędko, tuż za olbrzymem można było rozpoznać ośmiu tęgich mężczyzn, w ciemnych opończach, lecz nie uzbrojonych, po za nimi błyszczały wśród tłum u lufy palnych broni.
— Kto idzie? — zawołał ktoś z wnętrza domu.
— Mushe! — mruknął olbrzym Mahony. — Czekają na nas zacne łajdaki.
Poważny głos odezwał się wśród tłumu:
— Jesteśmy płatnikami o północy Lukassu Neale, wyrzuciłeś z dzierżawy starą Meggy, my ciebie wyrzucimy z tego domu, taki jest rozkaz towarzyszy Molly-Maguire. Taki jest rozkaz poczciwej Cioci Molly, — powtórzył drwiącym głosem olbrzym przebrany za kobietę.
Jednocześnie wstrząsnął kagańcem ponad zakapturzoną głową i iskry posypały się na wszystkie strony.
— Ani kroku naprzód, w imię Boga! — zawołano z wnętrza domu.
Tłum nie usłuchał przestrogi. Usłyszano kilka strzałów, dwóch ludzi padło pomiędzy płatnikami o północy.
— Ognia towarzysze, — ryknął Mahony, podpalacz wstrząsając kagańcem.
Wszyscy uzbrojeni w fuzye wystrzelili razem, w dom Lukassa Neale rozległy się jęki.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W pół godziny później straszny pożar, którego żadna siła ludzka ugasić nie była w stanie, pochłonął folwark cały.
Ogień oświecał szereg czarnych postaci otaczających nieruchomie i w milczeniu budynki przeznaczone na pastwę, przyglądających się dziełu zniszczenia.
Były to szyldwachy zemsty irlandzkiej. Strzegły pożaru przed obcą pomocą.
Nazajutrz pozostały tylko dopalające się zgliszcza.
W środku okopconych szczątków zatknięty był drąg z tablicą, na której pod nazwiskiem Molly-Maguire, czytano półstopowemi literai nakreślony napis:
Wypadki, któreśmy opowiedzieli w poprzednich rozdziałach, działy się w końcu r. 1844. Od tego czasu upłynęła kilka miesięcy, podczas których umysły w Irlandyi nie uspokoiły się bynajmniej. W owych czasach olbrzymiej walki staczanej przez Daniela O’Conella, podczas której wola jednego człowieka wstrzymywała tylko rozjątrzone stronnictwa, nie szczając do wybuchu najstraszniejszej z wojen domowych, każdy dzień był świadkiem nowej bitwy, przegranej lub wygranej, wygranej jednak prawie zawsze, gdyż gwiazda Irlandyi zaczynała błyszczeć coraz świetniejszym blaskiem na politycznym widnokręgu. Tych ośm milionów niewolników, którym tak trudno wyróść na ludzi, powstawało biednych lecz silnych, by zwalczać na pół już pokonany despotyzm angielski.
Nie byli oni bez wad i ułomności, które wytwarza niewola, lecz umieli słuchać głosu człowieka wskazującego im drogę do wolności i serca ich bić silniej zaczynały. Niezadługo mieli się obudzić ludźmi.
Podczas gdy jedni zginali jeszcze k arki przed nieubłaganą siłą nędzy, a drudzy słuchając tylko podszeptów zemsty, staczali z społeczeństwem angielskiem, wśród ciemnych nocy krwawe i nieużyteczne boje, nowe idee zawrzały tak w uciemiężonym kraju jak i po za jego obrębem. Anglia zdawała się być wzruszoną głosem rozbudzonego własnego sumienia. Tryumfalny łuk oczekiwał O’Conella u wrót więzienia; Robert Peal, ów szlachetny i energiczny geniusz potrafił okiełznać własne stronnictwo i pełnemi garściami siał ziarno na rolę, na której miał niebawem zbierać dojrzały plon wolności.
Europa zaciekawiona przyglądała się pilnie widowiskowi, zbliżając ręce do oklasków. Robert Peal umarł, O’Conell umarł. Walka nie wydała żadnych owoców, wciąż brzmi ta sama groźba pod innem nazwiskiem i wisi na coraz cieńszej nitce, jak miecz Demoklesa, ponad sercem Anglii.
Molly-Maguire zgasili swój kaganiec, lecz Fenianie ładują bomby i ostrzą mordercze noże.
O’Conell powiedział: Uciemiężona Irlandya jest to rak śmiertelny, który Anglia nosi w swoim łonie.
Wesołe czerwcowe słońce oświecało wązką uliczkę Donnor-Streat w mieście Galway, a rzucając ukośne promienie na nieregularnie ustawione domostwa, pogrążało na przemian w światło lub w cienie ich rzeźbione facyaty. Galway jest perłą Irlandyi, romantyczna siedziba, historyczne miasto, zachowało dotąd na frontonach domów, owe piękne fantazye, które średnie wieki rzeźbiły w kamieniu.
Niektóre ulice wyglądały, jak gdyby przeniesione z jakiego kastylijskiego miasta. Domy były wysmukłe i wyniosłe, z oknami gotyckiemi i z drzwiami ponad któremi zarysowywały się fantastyczne rzeźby.
Na rogu ulicy Donner-Streat i innej bezimiennej uliczki prowadzącej do przedmieścia Clodday, siedziba majtków i rybaków z Galway, duże domostwo nadzwyczaj ciekawej i charakterystycznej budowy, zamienione zostało na oberżę, w której gospodarzem był Filip Sannder, Szkot i prezbiteryanin. Po nad głównemi drzwiami, wisiał między dwoma rzeźbionemi medalionami, efektowny obraz, na którym grubo nałożone warstwy farb: żółtej, niebieskiej i czerwonej, miały przedstawiać dobrego króla Malkolma.
Po nad obrazem czytano, a wspaniałym szyldzie: Ale szkocki, poteen, oberża dla pieszych i przyjezdnych.
Był to rzeczywiście jeden z największych anglikańskich zajazdów w mieście. Niejednokrotnie Oranżyści urządzali w nim swoje meetingi i posiedzenia klubowe.
Sannder Filip, aczkolwiek prezbiteryanin, miał braterskie uczucie dla wyznawców urzędowego kościoła, którzy przychodzili pić w jego oberży. W nadmiarze gorliwości, zaproponował nawet raz swoim anglikańskim klientom, iż zdejmie szyld wyobrażający króla Malkolma, który był niegdyś stronnikiem Papieża, lecz Anglikanie wspaniałomyślnie wzgardzili tą pokorną propozycyą i niebieskie, żółte i czerwone plamy pozostały nadal jako uosobienie szkockiego monarchy.
Były to dobre czasy dla imci pana Sannder, podróżnych nie brakło w mieście Galway. Wybory miały odbyć się za dni kilka i oba stronnictwa przygotowując się do zaciętej walki, wezwały wszystkie szeregi swoich popleczników i przyjaciół. Hrabstwo Ulster wysłało znaczną ilość protestantów dla przeciwważenia głosów i dodania bodźca wąchającym się. Z Londynu przybyli emisaryusze w tym samym celu, zaś z południa Irlandyi napływały hałaśliwe tłumy, niemające bynajmniej zamiaru popierania kandydata torysów.
Inna jeszcze sprawa ściągała do Galway zaciekawione i roznamiętnione tłumy a mianowicie polityczny proces. Hotele były tak przepełnione, iż znaczna część przybyszów nie mogła się pomieścić i musiała szukać schronienia w sąsiednich miasteczkach.
Polityczny ten proces wzbudzał ogólną ciekawość. Utrzymywano, iż oskarżony jest jednym z głównych przywódców bandy Molly-Maguires. Człowiek ten wywierający wielki wpływ na ludność zamieszkałą w zachodniej części hrabstwa, posiadał wśród niej tyle sympatyi, iż podczas ostatniej kadencyi sądowej, nie znaleziono ani jednego świadka, któryby chciał przeciw niemu świadczyć.
Gdy go aresztowano, zaszły wielkie zaburzenia w hrabstwie Connanght. Liczne bandy dostały się nocą aż do środka miasta i gdyby więzień był chciał skorzystać ze wzburzenia umysłów, nie siedziałby i czterdziestu ośmiu godzin pod kluczem. Ale pozostał on spokojnie w swej celi; nie solidaryzował się z rozruchami i utrzymywał, iż potrafi przed sądem udowodnić swoją niewinność.
Lecz sąd zamiast uniewinnić go dla braku dowodów, odłożył sprawę do następnej kadencyi, jak to się często dzieje w Irlandyi. Chodziły wieści, iż tymczasem znaleziono d ostateczną ilość dowodów dla otępienia starego Milles Mac-Diarmida.
Po drugiej stronie wązkiej ulicy, naprzeciwko oberży, wznosił się duży dom, czarny, odrapany, chwiejący się, przez którego gotyckie okna z powybijanemi szybami, dął wiatr i deszcz lał do wnętrza. Ostateczna groziła mu niebawem ruina, jak wielu pałacom w Irlandyi, lecz nikt się o niego nie troszczył i nie pytał kiedy ostatecznie runie.
Była godzina druga po południu, słońce oświecało wesoło blado czerwone ściany gościnnej sali w oberży „Króla Malkolma“. W sali tej, przy stołach przeznaczonych dla przedniej szych Oranżystów, kilku z tych jegomościów siedziało zapijając todry.
Loża tuż przy oknie zajętą była przez cztery osoby: dwóch mężczyzn i dwie kobiety, które bawiły się rozmową. Starsza z nich, pani Fenella Daws, mogła mieć około czterdziestu lat. Byłą bardzo chuda, blada i z włosami krótkiemi jak u dziecka, przerzedzonemi przez wiek i rozczesanemi w małych loczkach zakrywających do połowy wązkie, jeszcze nie bardzo po marszczone czoło. Oczy jej były w ciągłym ruchu i niemiłosiernie wywracała białkami, a za każdym otworzeniem wązkich ust, pokazywała długie zęby.
Umysłowi jej brakło rozwagi, ale za to serce było przepełnione romansami. Poezya, stanowiła jej codzienną strawę.
Przy niej siedziała śliczna ośm nastoletnia dziewczyna jej siostrzenica, panna Franciszka Roberts. Nie była ona w niczem podobną do ciotki, miała piękne, przejrzyste a zarazem poważne oczy, a czoło jej wdzięcznie zarysowane, osłaniały blond włosy, spadające obficie w lokach, wzdłuż policzek Córki Albionu mają przywilej tych prześlicznych włosów, których mieniąca się barw a ślicznie odbija od śnieżnej białości płci.
Frania, o tyle była skąpa uśmiechów, o ile jej ciocia niemi szafowała. Lecz gdy się uśmiechnęła, uśmiech jej pieścił oko i rozweselał serce. Miała minę poważną, surową niemal, która stanowiła dziwny kontrast z czułą minką Fenelli Daws. Wyglądały obie tak, jak gdyby zamieniły między sobą rolę, albo że ładna dziewczyna ironicznie przywdziała na siebie maskę, która powinna była przypaść w udziale dojrzałej kobiecie.
W sposobie zachowania się Fenelli z synowicą, można było zauważyć dziwną mięszanię wymuszonego poważania i szczerego lekceważenia. Widocznie uważała młodą dziewczynę jako istotę o wiele niższą od siebie; ale Frania była córką ś. p. Edmunda Robertsa, szlachcica i członka parlamentu. To ją stawiało w wyjątkowem położeniu. Fenella chętnie popisywała się podobnem pokrewieństwem. Z napuszoną miną, wspominała o pięknych stosunkach swej synowicy, która kształciła się w szykownym zakładzie naukowym i była przyjaciółką, ale to przyjaciółką od serca, kilku pań wielkiego świata, a między innemi, milordowej Gergiany Montrath.
Szlacheckie te stosunki rzucały i na Fenellę pewien blask dystyngowany, posiadający w jej oczach wielką wartość. Inaczej przygniatałaby swą wyższością pannę Roberts.
Pani Fenella Daws i jej siostrzenica zapijały herbatę, siedząc przy jednem stole i wsparte o framugę okna. Na przeciw nich, dwaj mężczyźni pili, rozprawiając.
Obydwaj byli mniej więcej jednego wieku. Ten z nich, który zamożniej wyglądał, był gruby, krótkonogi, z dużą płaską łysiną, z dwoma kosmykami siwych włosów, zaczesanemi na skronie. Miał głupią fizyognomię, osadzoną na krótkiej szyi, a spiczasty ogolony podbródek, zsuwał mu się aż na piersi. Oczy przymrużał do połowy, usiłując nadać swej twarzy wyraz godności. Ustami poruszał zwolna, wymawiając górnobrzmiące słowa. Trzymał o ile tylko mógł, sztywno swoją otyłą figurkę przystrojoną w czarny frak.
Był to we własnej osobie imci pan Jozue Dawsecq, podintendent policyi londyńskiej, małżonek Fenelli Daws i wuj panny Franciszki Roberts. Przybył do Irlandyi z ważną misyą, jak utrzymywał i zdawał się mieć o sobie samym, doskonałe wyobrażenie.
Towarzysz jego, nazwiskiem Gib Roe, był wzrostu średniego, szczupły i chudy i odzież dżentlemana ciężyła mu widocznie. Na jego kościstej fizyognomii z rysami ostremi, malowały się w tej chwili przestrach i pokorna uniżoność. Oko mimowoli szukało łachmanów na tej zgiętej postaci, a wyżółkła ręka, drżąca za lada stuknięciem, musiała niejednokrotnie wyciągać się po jałmużnę. Gib położył swój kapelusz na stole, co samo dowodziło i nie poczytuje siebie za porządnego człowieka. W Irlandyi bowiem, zarówno jak w Anglii, kapelusz musi być przykuty do czaszki dżentlemana i tylko hołota zdejmuje go z głowy.
Gib miał włosy kędzierzawe ale rzadkie, które sterczały ponad spiczastą czaszką. Jego blade wklęśnięte oczy, niknęły prawie zupełnie pod gęstemi brwiami. Policzki miał wyżółkłe i tem jaskrawiej występywały na nich czerwone plamy, któremi je nędza i choroba napiętnowały.
Spoglądał od czasu do czasu z ukosa na Jozuego Daws, a gdy tylko tenże przemawiał, Gib zginał karku i zarysowywał wyraźniej swój niewolniczy uśmiech.
— Pij Gib! biedna istoto! — rzekł Jozue Daws z protekcyjnym gestem.
— Stokrotne dzięki Waszej Wielmożności! — odpowiedział Roe, łyknąwszy ogromną porcy todry.
— A zatem, — mówił dalej podintendent policyi, — możemy liczyć na ciebie mój chłopcze.
— Tak jest, do usług Waszej Wielmożności.
— Mów ciszej Gib! nie widzę potrzeby wtajemniczania tych pań w nasze sprawy, aczkolwiek tajemnica nasza jest zacną mój chłopcze... chrześciańską... hm! hm!...
— Tak jest Wasza Wielmożność! — mruknął Roe.
— Pójdziesz tedy zemną jutro do sędziego, by świadczyć przeciw temu łotrowi, stronnikowi Papieża.
— Tak jest Wasza Wielmożność.
— I przyprowadzisz z sobą dzieci.
— Tak jest Wasza Wielmożność.
— Które były świadkami pożaru.
— Tak jest Wasza Wielmożność, — rzekł z westchnieniem Roe, spuszczając oczy. — Zapewne, zapewne, pozwól mi Wasza Wielmożność wychylić jeszcze jeden kubek.... Widziałem... one widziały... drogie istotki. Arrach! byliśmy jednak w Kilkenry wszyscy troje, het! daleko ztąd, ale cóż to znaczy, kiedy Wasza Wielmożność nam płaci.
— A to dla dobra świętej wiary, Gib mój chłopcze. Gdzież się dzieciaki teraz znajdują?
— Tną torf w bagniskach, do usług Waszej Wielmożności.
— A w jakim są wieku?
— Ma houchal! drogie niewiniątka! Paddy ma lat jedenaście, a jego siostra Su trzynasty, niech Bóg nad niemi czuwa!
— Wybornie! — mruknął podintendent.
I dodał cedząc przez zęby i zacierając ręce z zadowoleniem:
— Musiałem aż przybyć z Londynu, by tu jakiś ład zaprowadzić! Ach ci sędziowie z Zielonej wyspy, mają krótkie ręce, ale za to długie uszy. Niech mi Bóg to uczucie dumy wybaczy.
To powiedziawszy Jozue Daws zamyślił się, Gib zaś pokornie milczał. Tymczasem ciocia i siostrzenica rozmawiały dalej, przypominając sobie wrażenia z niedawno odbytej wycieczki nad czarującemi brzegami jeziora Mask i Corrib.
— Jakżebym Praniu już chciała być w Londynie, — mówiła ciotka, — by módz opowiadać te cuda! Wyprawię herbatę, może nawet raut, jeżeli się p. Daws na to zgodzi, by się pochwalić tą niezwykłą podróżą. Co za krajobrazy! Jakie wody! jakie lasy! co za łąki! kostyumy! widnokręgi! wiele tu niespodzianek! wiele poezyi!
Fenella zatrzymała się zadyszana.
— To piękny kraj, — rzekła Frania.
— Piękny, to nie dostateczne określenie mojem zdaniem, panno Franiu. Kraj to nadzwyczajny, zadziwiający, szatański: dzicy ludzie z długiemi włosami, dziewczęta z czerwonemi burnusami i gołe dzieciaki. Jak sobie pomyślę Franiu, iż to wszystko jest w mocy dyabelskiej.
Frania wstrząsnęła główką.
— Czy sądzisz pani, — odpowiedziała, — iż te ładne dzieciaczki, które się do nas uśmiechały nad brzegiem jeziora Mash, są opętane? albo te przystojne dziewczęta, których czarne oczy podziwiałyśmy.
— To tylko twoje osobiste zdanie, Franiu, gdyż ja nie lubię czarnych oczów u kobiet.
— A te dzielne chłopaki, — rzekła Frania, — minami tak dziarskiemi i otwartemi.
Fenella zrobiła słodkie oczy.
— Prawd a! — szepnęła, — nigdym się nie spodziewała znaleźć tylu przystojnych mężczyzn w tym przeklętym kraju. Mają w sobie coś silnego i poetycznego zarazem. Lecz niech Bóg nad nami czuwa! Irlandya jest papiezką.
Frania była zadumaną.
— Jakież mogły być wrażenia tych dzikich ludzi, — pomyślała, — gdy widzieli nas obie, moją siostrzenicę i mnie, przesuwające się po murawie nad brzegiem jeziora? Mają oni swoją północną poezyę; ich bardowie już opiewali zapewne naszą chwałę na bohaterskich harfach, porównywując nas z boginiami, które zstąpiły z chmur. Chciałabym czytać ich wiersze.
— O czem tak myślisz Gib? — zapytał nagle p. Dawsesq.
Biedny Roe spuścił zamyśloną głowę na piersi. Może myślał o tych swobodnych dniach nędzy, gdy szedł wśród wielkich bagien, nie troszcząc się o głód, nie zważając na zimno i śpiewając stare pieśni bardów Zielonej wyspy. Wzrok swój wlepił w ponurą fasadę rudery. Daws zwrócił też oczy w tę stronę, lecz nic nie dojrzał prócz zadymionych ścian i wytartych konturów starych rzeźb obrosłych mchem.
Blada zaś zwykle twarz Giba, była pokrytą rumieńcem.
— Co Wasza Wielmożność każe? — rzekł ze drżeniem.
Widząc jednak, iż poważna fizyognomia jego towarzysza, nie zdradza żadnego podejrzenia, dodał:
— Myślałem, iż Paddy, biedne niewiniątko nie ma czem przykryć pleców i że mała Su, nie może stanąć przed sądem, naga jak jest, śliczne stworzenie.
— Masz słuszność, — pospieszył odpowiedzieć Daws i sięgnąwszy do kieszeni wyjął z niej kilka sztuk złota.
Zapadłe oczy Giba Roe ożywiły się na widok pieniędzy a brzęk ich, mile połechtał jego uszy.
— Och! — zawołał, powtarzając energicznie to irlandzkie zaklęcie, — och! och!
— To dla ciebie, — rzekł Daws, — będziesz miał za co kupić odzież dla dzieci.
Roe schwycił pieniądze i wpuścił je do kieszeni swego dżentlemańskiego surduta.
— Zdrowie Waszej Wielmożności! — zawołał z zapałem, — arrach! zdrowie tej pięknej pani i tej ślicznej panienki och! dzieci widziały pożar, biedne cherubiny! Przecież z Kilkenny do Moiny nie ma więcej niż sto mil!
— Ciczej! chłopcze, ciszej! — rzekł Jozue.
Gib postawił kubek i zamilkł.
Od czasu do czasu drzwi sali otwierały się i w progi wstępowała solennie jakaś poważna osobistość. Większość z przybywających miała pod pachą olbrzymie biblie. Niebawem wszystkie krzesła w sali zostały zajęte. Był tam prokurator O’Kir, gruby tłuścioch, który obdzierał nielitościwie swoich klientów ku większej chwale prawdziwej wiary, był też sędzia Mac-Foot, autor widzeń na jawie i abstrakcyi ciała, przybyli również wójt Payne, zacny chrześcianin, który miał zawsze w pogotowiu jaki wyjątek z pisma Ś-go dla przytoczenia go biednym, proszącym go o jałmużnę, pomocnik wójta Murwo, porucznik Peters, kornet Dickson i administrator Crackenwell.
Cała śmietanka towarzystwa z Galway.
Wypito już nie mało, głowy jednak jeszcze rozgrzane nie były. Wszyscy zachowywali przybrane maski, sztucznej powagi.
Fenella Daws kończyła już szóstą filiżankę herbaty, w której maczała szerokie grzanki z masłem. Rzecz niepojęta, ile jadła pochłonąć są w stanie te eteryczne istoty, żyjące wyłącznie poezyą. Zajadając, puszczała wodze swej wymowie.
— Zapewne Franiu, — mówiła, wywracając białkami, — widziałaś to wszystko jak prosta, poczciwa dziewczyna, ale brak ci moje dziecko, tego czegoś, które ja tak w wysokim posiadam stopniu, tego daru dopatrzenia się we wszystkiem pięknej strony, owego boskiego zmysłu, świętego ognia... rozumiesz mnie?
— Tak jest pani.
— Dla ciebie przyroda, to tylko ziemia i trawa Zycie przesuwa się przed twemi oczami jak dramat bez namiętności. Ta scena wzruszająca, której byłyśmy świadkami na górze podczas ludowej zabawy, na tobie nie zrobiła żadnego wrażenia!
Frania usiłowała uśmiechnąć się, lecz głębokie wzruszenie odmalowało się na jej twarzy:
— O przypominam sobie, — rzekła, — przypominam, co za szlachetna odwaga!
— A jakie magnetyczne spojrzenie, Franiu! Jak on potrafił zapanować nad tym tłumem wrzeszczącym na koło niego! Słyszałam trzask kijów i jęki mieszające się z przekleństwami.
— A był sam jeden przeciw wszystkim! — rzekła Frania.
— Sam jeden! w swoim złocistym hełmie, przepasany jedwabną szarfą i w purpurowym mundurze.
Frania spojrzała na nią ze zdziwieniem.
— Mówisz pani o majorze Percy Mortimer? — zapytała.
— A o kimże miałabym mówić?
— Ja zaś, — odpowiedziała Frania, nie spuszczając oczów, — ja mówię o jego zbawcy, o Morrisie Mac-Diarmid.
— O tym człowieku w popielatej opończy! — zawołała Fenella śmiejąc się, — o tym prostaku z kijem, o tym chłopie!...
Niebieskie oczy Frani zabłysły z oburzenia.
— O nim właśnie, — odpowiedziała, — o tym człowieku, który bezbronny stanął pomiędzy śmiercią i Mortimerem. Nie widziałam, czy ma jedwabną, szarfę, czy też łachmany, ale widziałam ogień w jego oczach, słyszałam głos jego grzmiący wśród wrzasków tłuszczy.
— A major! moja siostrzenico, żaden muskuł nie drgnął w jego twarzy.
— Widziałam jak kij jego drgał mu w ręku jak czarodziejska różczka i tłuszcza cofnęła się rozgniewana, wściekła, cofnęła się przed jednym człowiekiem!
— Ale major! stał niewzruszony z szeroko otwartemi oczami!
— Major jest odważnym żołnierzem.
— I taki piękny, taki poetyczny Franiu!
— O jakże prawdziwie pięknym był ten, który go ocalił, — zawołała Frania, uniesiona niezwykłym zapałem.
Fenella spojrzała na nią ze zdziwieniem, ujrzała wzrok jej błyszczący i czoło, tak zwykle spokojne, oblane rumieńcem. Złośliwy uśmiech zarysował się na ustach dojrzałej niewiasty.
— Jakże się unosisz Franiu! — rzekła. — Wszak wymówiłaś nawet nazwisko tego prostaka.
— Zowie się Morris Mac-Diarmid, wszyscy na około nas powtarzali jego imię.
— I zapamiętałaś je Franiu?
— I nigdy je niezapomnę!
Fenella jeszcze bardzie zacięła usta.
— Nie jestże on synem Millesa Mac-Diarmida, podpalacza?
Frania spuściła oczy i zamilkła. Pani Daws ciekawie przyglądała się swej siostrzenicy. Przez chwilę zaczęła nawet przypuszczać... ale czyż to prawdopodobne, by panna przyzwoita, rodzona siostrzenica Fenelli Daws, mogła pokochać człowieka w opończy?
Prostaka! gorzej niż prostaka, gorzej niż żebraka, Irlandczyka!
Jozue Daws i biedny Gib Roe zamieniali kilka słów od czasu do czasu. Jozue dawał Gibowi pewne przestrogi, których tenże słuchał z pokornem uszanowaniem. Ale uwaga jego, nie dorównywała uszanowaniu. Źrenice jego błąkały się błędne i kierowały się wciąż na ponurą fasadę opuszczonej rudery. Poważny Jozue pił jak Anglik i był tą czynnością zajęty tak sumiennie, iż nie zwrócił uwagi na luźne towarzystwo, które się tymczasem gromadziło w sali.
Żona jego i siostrzenica, ukryte w głębi loży, nie też nie zauważyły.
Wreszcie pan podintendent spojrzał przed siebie i krzyknął z podniesienia, tak że aż Gib zadrżał. Sala była pełna i rozmowy krzyżowały się ze wszech stron. Zebrało się przynajmniej ze trzydziestu matadorów stronnictwa protestanckiego, którzy piorunowali przeciw O’Connelowi i twierdzili, iż Irlandya nie wyleczy się z ran swoich, dopóki ostatni stronnik Papieża, powieszonym nie zostanie.
Pomiędzy nim znajdowało się kilku oficerów w mundurach dragonów, którzy od czasu do czasu wznosili tylko zdrowie Jej Królewskiej Mości, by zaznaczyć swoje urzędowe stanowisko.
— Niech żyją lord Montrath i Sullewan! — wołano.
— Hurra! niech żyje Sullewan!
— Niech przepadnie ten nędznik Derry!
W sali zapanowała atmosfera politycznej orgii. Pani Fenella Daws przebudziwszy się z swych marzeń, raczyła wreszcie zwrócić uwagę na to co się na około niej działo. Uznała za stosowne przerazić się niezmiernie.
— Panie! — zawołała, — wychodźmy ztąd, chciej z łaski swej utorować mi przejście!
Jozue Daws w tej chwili bacznie pilnował Giba, który miał twarz zwróconą do okna. Udawał, iż nie słyszy wezwania żony i patrzał wciąż w to samo miejsce. Niepokój malował się też w oczach Frani, gdyż tłum stawał się coraz większym, a chcąc się wydostać na zewnątrz, trzeba było przejść przez całą salę. Fenella Daws załamała ręce z rozpaczą i wlepiła w niebo swe białe oczy, jakby życiu jej groziło niebezpieczeństwo.
Aczkolwiek wrzawa wciąż wzrastała, nic jednak wśród tego napół pijanego towarzystwa, nie zdawało się zagrażać obu damom, nie przyglądano im się nawet. Była to pijatyka poważna, podczas której namiętności przywdziewały komiczną wstydliwą szatę, pobożna bachanalia, przeplatana wyjątkami z biblii, a zacne mieszczuchy żądali rozlewu krwi, pomiędzy dwoma urywkami mistycznych kazań.
Jozue Daws tymczasem wciąż spoglądał przed siebie. Znajdował się naprzeciw okna i wzrok jego padał wprost na czarną fasadę sąsiedniego domu, który słońce pozostawiało w cieniu. Jozue Daws odkrył wreszcie co tak usilnie zwracało uwagę Giba Roe, po drugiej stronie ulicy.
Przez długi czas widział tylko czarny mur a w nim obdrapane okna, wreszcie śledząc cierpliwie za wzrokiem Giba, spostrzegł na szczycie głównego okna twarz nieruchomą, bezwładną, która zdawała się stanowić jedną z rzeźb zdobiących opuszczoną ruderę.
Twarz ta była jakby w ramy ujętą przez framugę okna i czy to w skutek gry światła, czy też rzeczywiście, wydawała się być większą od zwykłych ludzkich fizyognomii.
Wzrok jej, przez ulicę padał wprost na okno hotelu Króla Makolma. Ta nieruchoma fizyognomia skupiła tak uwagę Jozuego Daws.
Nie mógł sobie wytłómaczyć jej obecności u szczytu okna. Słońce padało wprost w oczy podintendentowi policyi a rzucało cień na dom naprzeciwko stojący. Po usilnem przyglądaniu się, Jozue rozpoznał prócz twarzy ogromne ręce, olbrzymi kadłub, wreszcie całą postać, o wiele przerastającą zwykły wzrost ludzki.
Jezue nie wierzył w zjawiska nadprzyrodzone, to co widział jednak było tak niezwykłem i tak nieokreślonem, iż zdziwiony zwrócił się do Giba Roe, spodziewając się, iż mu on wyjaśni ową dziwną tajemnicę.
— Co to jest? — zapytał.
Roe spojrzał się na niego, udając niewiniątko.
— Co takiego? proszę Waszej Wielmożności.
— Ta głowa?
Gib otworzył zdziwione oczy.
— Nie widzę żadnej głowy, — odpowiedział.
— Panie, — powtórzyła w tej chwili Fenella Daws z dramatycznym gestem, — będziesz odpowiedzialny za wszystko co się stanie dwóm słabym kobietom.
— Niech żyje Jakób Sulliwan! — wrzeszczano w tłumie.
— Niech żyje Jego Wysokość lord Jerzy Montrath, jego zacny protektor!
— Panie! panie! — jęczała nieszczęsna Fenella.
Frania wstała i przyglądała się ciekawie wzburzonej tłuszczy. W jej pięknych niebieskich oczach nie było śladu obawy. Tłuszcza wrzeszczała dalej.
— Niech żyje związek!
— Związek i przewaga protestantów!
— Zdrowie porucznika Petersa!
— I zacnego chorążego Dickson!
— I szanownego junkra Brown!
— Niech dziabli porwą O’Connela i jego szczekaczy!
Wśród największej wrzawy drzwi od sali nagle się otworzyły i mężczyzna, przybrany także w mundur dragonów, zjawił się na progu. Był to oficer, wyższej rangi w paradnym mundurze, w hełmie i z szarfą haftowaną złotem. Prawą rękę nosił zawieszoną na temblaku. Szlify wskazywały, iż miał stopień majora. Niżsi oficerowie, ujrzawszy go, zamilkli natychmiast. A że stanowili główne ogniska, około których skupiała się wrzawa, więc i ich towarzysze zabawy poszli za ich przykładem i w sali zapanowało głuche milczenie.
Pani Fenella Daws przestała jęczeć. Przyglądała się majorowi z niezwykłem zajęciem i wązkie swe usta nadaremnie usiłowała nastroić do wdzięcznego uśmiechu.
W Frani oczach malowała się tylko zwykła jej wiekowi ciekawość.
— Och! — mruknął Gib Roe, — to piękny Anglik zaprawdę!
Jozue Daws oderwał wzrok od fantastycznej istoty, którą był od kilku minut zajęty, zwrócił się do drzwi wchodowych i złożył majorowi, który go nie widział, uniżony ukłon.
— Panie Peters, — rzekł major tonem komendy, — panie Brown i panie Dickson, proszę wyjść ztąd.
Trzej młodzi ludzie, aczkolwiek napół pijani, zabierali się spełnić rozkaz. Ale inni biesiadnicy, otaczający ich ze wszech stron, nie mogli mieć w równym stopniu poczucia dyscypliny wojskowej. Zamiast ich wypuścić, ścisnęli szeregi i wrażenie spowodowane zjawieniem się majora, poczęło słabnąć powoli.
— Czego chce od nas ten człowiek? — pytano.
— Czyż mamy jakie ukryte choroby, któremi moglibyśmy zarazić żołnierzy Jej Królewskiej Mości?
— Czyż już nie można bez ubliżenia sobie, porozmawiać z nami i wypić szklankę ponczu?
— Zostańcie z nami panowie, niech sobie major idzie do dyabła.
Trzej młodzi oficerowie spuścili głowy i milczeli.
— Panie Dickson, — powtórzył major, — panie Brown, panie Peters, proszę wyjść.
Szmer ro zległ się po sali. Wszyscy zwrócili zagniewane oczy na teg o człowieka, który wyniośle nie zwracał najmniejszej uwagi na życzenia przedniejszych mieszczan z Galway. Fenella znowu załamała ręce i przygotowywała się zemdleć, jeżeli się po temu sposobność zdarzy.
— Nie ma nic piękniejszego, — szeptała, — jak ręka na temblaku.
Jozue Daws kiwał głową, nie tracąc poważnej swej miny.
Gib Roe otwierał oczy, przyglądał się złotym haftom przybysza, recytując całą litanię wykrzykników irlandzkich. Major stał nieruchomy, o kilka kroków od progu.
Był to mężczyzna około lat trzydziestu, wzrostu średniego, a proporcyonalne kształty jego, zdradzały niezwykłą siłę. Nie miał jednak w postawie nic atletycznego, a obcisły mundur zarysowywał zgrabną elegancką postać.
Czerwony kolor jego munduru, silnie uwydatniał matową bladość twarzy. Miał on piękne regularne rysy, czoło wyniosłe i dumny wyraz fizygnomii.
A wszystko jakby osłonięte maską zimną i nieruchomą.
Usłyszawszy dwa razy powtórzony rozkaz przez swego przełożonego, podkomendni oficerowie, przyzwyczajeni do posłuszeństwa, usiłowali się przebić przez tłum by się dostać do drzwi. Ale te wszystkie mózgownice irlandzkie, u których surowy purytanizm jest tylko pozornym, były nadmiarem zagrzane trunkiem. Protestanci w Irlandyi, mają nadto takie wysokie wyobrażenie o swem znaczeniu, iż szczerze wierzą, że żołnierze angielscy po to tylko istnieją, by prześladować katolików, nic też dziwnego, iż mieszczanie z Galway nie mogli znieść cierpliwie podobnej zniewagi. Człowiek, który powinienby być ich naturalnym sprzymierzeńce, obchodzi się z nimi w podobny sposób, to nie do zniesienia.
A nie pierwszy to raz major Percy Mortimer zaleca swoim oficerom, by się trzymali zdala od klubu oranżystów. Widocznie major nie sprzyja klubowi, zkąd można wnosić, iż jest umiarkowanym, może nawet obojętnym, albo oportunistą, to jest jednym z tych nędzników, którzy śmią utrzymywać, iż są protestantami, mimo to twierdzą, iż należy się w pewnej mierze zadowolić żądania tych bezbożników katolików.
Od dawna już mieszczanie w Galway przyszli do przekonania, iż rząd Jej Królewskiej Mości dostaje pomieszania zmysłów i wybór podobnego człowieka, aż nadto dowodzi nieudolności Roberta Peela. Już raz odesłano do Londynu, tego Mortimera, gdy pułkownik Brazer, zacna dusza ten przynajmniej, zawsze gotów rąbać się za świętą sprawę, zażądał jego przeniesienia. Ale Brazer jest zanadto dobrym Anglikiem, by być w łaskach u Roberta Peela; nie słuchano rad jego.
Szczęściem jest on zawsze przełożonym majora Percy Mortimera i ma przybyć do Galway z powodu wyborów. Dzięki tej nadziei pomocy i pod wpływem ponczu, członkowie klubu oranżystów zdobyli się na odwagę wypowiedzenia swej opinii. Jeden z nich wymówił słowo: zdrada, a za nim cały chór przepitych głosów powtórzył: zdrada! zdrada!
Krzyknięto trzy razy hurra! na cześć p. Dickson, trzy razy na cześć p. Brown i tyleż razy na cześć p. Petersa, zaś dwa razy tyle na intencyę zacnego pułkownika Brazera, a majora Percy Mortimera obsypano przekleństwami.
Pizyognomia jego pozostała niewzruszona wśród całej tej burzy, a we wzroku jego, skierowanym na tłum zagniewany, nie widać było ani trwogi, ani gniewu, ani pogardy. Zdawało się, iż jest zupełnie obojętnym na wszystko, co się około niego dzieje. Twarz jego odbijała blado od metalicznego blasku chełmu i purpurowej barwy munduru. Rzekłbyś, iż fantazya artysty przyodziała piękny marmurowy posąg, w mundur dragonów Jej Królewskiej Mości.
Po raz trzeci, nie podnosząc wcale głosu, rozkazał trzem oficerom wyjść z sali.
A że ci nie mogli zwalczyć oporu zbuntowanych mieszczan, major Percy Mortimer wydobył z za pasa jeden ze swoich bogato zdobionych pistoletów, odwiódł kurek i przyjrzał się starannie panewce. Frania zbladła. Ciotka jej przyłożyła flakonik do nosa i jęknęła dwa czy trzy razy.
— Podtrzymaj mnie Franiu, — szepnęła, — będziemy świadkami strasznego dramatu.
— Proszę się rozstąpić panowie, — rzekł zwolna major, wznosząc do góry pistolet lewą ręką.
Tłum, wrzący z gniewu, cofnął się, jak mieszczuch krnąbrny a tchórzliwy. Trwało to zaledwie kilka sekund, ale trzej oficerowie, którzy wobec grozy położenia, zupełnie wytrzeźwieli, skorzystali z chwili popłochu, by utorować sobie przejście ku drzwiom. Wyszli nie wyrzekłszy ani słowa, zwyciężeni surową dyscypliną armii angielskiej.
Major pozostał sam jeden, założył pistolet za pas i zabierał się wyjść, gdy krzyk wściekłości rozległ się za nim wśród sali. Upojenie doszło do najwyższego stopnia i powstała w zgromadzeniu nagła reakcya, przeciw panującemu przed chwilą uczuciu trwogi. Było ich tam czterdziestu mieszczuchów, przeciw jednemu człowiekowi ze zranioną ręką. Mogli zatem okazać się odważnymi. Ośmiu czy dziesięciu z nich, wrzeszcząc i klnąc rzuciło się między drzwi i majora.
Oko Frani błysnęło. Wszystkie jej młode i szlachetne instynkta oburzyły się przeciw tej niecnej napaści. Nie zastanawiając się, wstała by biedź na pomoc majorowi Percy Mortimerowi. Ale nieszczęsna Fenella wstrzymała ją i rzekła mdlejącym głosem:
— Ach! Franiu! ach! biedne moje serce pęka... ach! niestety!... ach!
I strasznie wywracała białkami. Frania była zmuszoną podtrzymywać ją w swem objęciu. Poważny Jozue Daws wypił resztę trunku i wstał, by lepiej widzieć. Gib Roe poszedł za jego przykładem. Wstając rzucił ukradkiem spojrzenie na ruderę, na froncie której, widać wciąż było olbrzymią, ogorzałą fizyognomię.
W sali panowała wrzawa nie do opisania. Czterdzieści głosów sypiąc słowa z prędkością i gadatliwością iście irlandzką, wrzeszczało, klęło i rzucało obelgi. A krąg coraz bardziej ścieśniał się na około Percy Mortimera. Jedni drugich zachęcali do rozpoczęcia bójki, jeszcze kilka sekund, a major zostałby niechybnie zgnieciony przez tę pijaną i rozwścieczoną zgraję.
Odważniejsi już podnieśli na niego ręce, gdy głośny brzęk dał się słyszeć od strony okna.
Jedna z szyb wyleciała rozbita na drobne kawałki i jakiś przedmiot rzucony ze dworu, przeleciał po nad głowami napastników, uderzył o pierś majora i padł na podłogę. Jeden z napastników schylił się by go podnieść, lecz zaledwie dotknąwszy go, wypuścił z rąk jakby żarzący węgieł.
Krzyknął aż z przerażenia.
Nastała głęboka cisza i jak gdyby czarodziejska siła roztoczyła nagle swą opiekę nad majorem, krąg rozstąpił się na około niego.
Przedmiot rzucony przez okno leżał na ziemi, był to kamień wielkości pięści, do którego była przyczepiona ćwiartka papieru. Na tej ćwiartce ujrzano wyciśniętą straszną pieczęć sprzymierzonych Molly-Maguire, trumnę.
Mieszczanie z Galway stali nieruchomi, ledwie żywi, gdyż nazwisko człowieka, którego zemsta Płatników o północy skazywała na śmierć, było napisane na drugiej stronie ćwiartki i nie widzialne na pierwszy rzut oka. Dopiero major schylił się by podnieść groźne pismo. Odwrócił je na drugą stronę i odczytał głośno:
„Dla majora Percy-Mortimera“.
Była to najwłaściwsza chwila do zemdlenia. Fenella Daws nie omieszkała z niej korzystać. Krzyknęła rozpaczliwie i padła na ławkę. Gib Roe robił wysilenia by zachować niewinną minę i wstrzymać się od wszelkich objawów podziwienia.
Jozue Daws zwrócił się szybko ku oknu i spojrzał na fasadę sąsiedniej rudery; lecz w miejscu, w którem pierwej widział olbrzymią twarz, z okiem zwróconem na salę, nie dojrzał już niczego, tylko ciemny otwór w gotyckiej framudze.
Major rzucił kamyk i zgniótł papier w palcach ręki, która mu pozostała wolną.
Nikt by się nie mógł domyśleć, że to jego nazwisko było wypisane na złowrogim papierze. Twarz jego nie zdradzała najmniejszego wzruszenia. Spojrzał. tylko spokojnem okiem na tęblak podtrzymujący jego prawą, zranioną rękę.
— Będzie to po raz siódmy, — rzekł.
Mieszczanie z Galway rozstąpili się w milczeniu i major Percy Mortimer wyszedł, gdyż nikt tym razem nie myślał zatrzymywać go.
Wrzawa powstała pomiędzy zacnymi mieszczanami z Galway w sali oberży pod Królem Malcolmem, była niczem w porównaniu z wrzaskiem rozlegającym się na parterze w szynku Filipa Saundera. Nazajutrz miano wybierać członka do parlamentu, na miejsce szanownego Algernona Arrow, zgasłego w kwiecie wieku. Zmarły poseł był za życia prawdziwym typem torysa, stworzonego zdaje się jedynie po to, by uporem swoim podtrzymywać monstrualny gmach przywilejów protestanckich. Umarł pełen araku i żółci, złorzecząc parlamentowi, przeklinając Roberta Peela i przepowiadając rychły upadek dynastyi, której ministrowie są do tego stopnia zaślepieni, iż się obchodzą ze stronnikami Papieża, jak z ludźmi.
Czasy zmieniły się wielce od dnia wyboru tego zacnego dżentlemana. Wypadało koniecznie wysłać do parlamentu protestanta równie gorliwego, a nie było to rzeczą łatwą.
— Niech żyje Jakób Sulliwan!
Jakób Sulliwan stanowił całą nadzieję stronnictwa oranżystów. Gorzko ubolewał nad emancypacyą i płakał z rozrzewnienia na myśl, iż nie jeden biskup anglikański jest zmuszony, z powodu ciężkich czasów zadawalniać się dochodem trzystu tysięcy franków rocznie. Biednemi trzystatysięcami, możnabyły wyżywić kilka tysięcy Irlandczyków.
Oberża pod Królem Malcolmem stanowiła jedno z ognisk, w których skupiali się stronnicy Sulliwena Jego agent elektoralny otworzył kredyt u zacnego Saundera i potem, piwo i wódka płynęły strumieniem. Szynk był przepełniony wyborcami przybyłymi ze wsi i z różnych stron hrabstwa. Pili i śpiewali piosenki, w których Wilhelm Derry, kandydat katolicki, był nielitościwie wyszydzany. Kilku dżentelmanów kręciło się wśród pijących. Byli to po większej części ludzie nie miejscowi, lecz oranżyści przybyli z Ulstern lub z Dublina, dla popierania kandydatury Sulliwana.
Major usiłował przedostać się przez tłum, ale życzliwość biesiadników w szynku była niemal równie groźną jak gniew dżentlemanów w sali. Każdy chciał uścisnąć rękę Mortimerowi i dotknąć się jego munduru, ze wszech stron wznoszono szklanki na około niego wołano:
— Pij Percy, pij złotko nasze! Zdrowie prawdziwych protestantów i naszego zacnego Jakóba Sulliwana.
Percy postępował wciąż naprzód, ale miał tylko jedną rękę swobodną, a tłum ściskał go coraz bardziej.
— Pij, — powtarzano, — pij majorze Percy Mortimer! Jeżeli nie jesteś łajdakiem umiarkowanym, jak ludzie mówią... albo zamaskowanym stronnikiem Papieża... to pij!
Percy torował sobie drogę naprzód i nie pił. Ale przyszła chwila, gdy już ani kroku postąpić nie mógł. Tłuszcza na pół żartem, na pół groźbą, zamykała mu przejście, podnosząc mu aż do ust szklanki napełnione trunkiem. Major zatrzymał się, spojrzał na tłum spokojnym wzrokiem i wziął szklankę do ręki.
— Wypije, — zawołano. — Wypije za zdrowie naszego Sulliwana. Niech nas dyabli porwą, jeżeli to nie uczciwy człowiek!
Percy Mortimer trzymał szklankę w ręku i zdawał się wahać.
— Nie chce pić, — odezwał się głos jeden. — Wolałby pić za zdrowie przeklętego Derry! Naboclisch! wypędziliśmy go już raz, potrafimy wypędzić znowu!
— Czy słyszysz Percy co oni mówią? — zawołał głos inny z boku, — pij, ma bouchal! by nie wstydzić twoich przyjaciół.
— Bierz licho jego przyjaciół! to oportunista! To stronnik Papieża! — wrzasnęła część zgromadzenia.
Nie! nie! — odpowiedziała część druga, — patrzcie na jego prawą rękę! Nosi ona ślady zemsty Molly-Maguire, który go chciał zamordować. To dobry protestant.
— To stronnik Papieża!
— Wypije za zdrowie Sulliwana!
— Niech sobie pije jeżeli chce za zdrowie Wilhelma Derry!
Major zbliżył szklankę do ust, zapanowała cisza, wszyscy nastawili uszów.
— Piję na cześć Irlandyi, — rzekł Mortimer poważnym głosem, spoglądając na tłum.
Jedni przyklasnęli, drudzy gwizdali, posypały się oklaski i mruczenia. Wogóle większość nie zrozumiała znaczenia toastu. Major tymczasem dostał się na ulicę i zapomniano o nim.
W środkowej części ulicy było głucho i pusto, ale na drugim jej końcu roiła się też tłuszcza. Olbrzymia chorągiew zielona, wśród której była wyhaftowana harfa Irlandyi, powiewała nad szyldem „Pod Wielkim Oswobodzicielem “. A na samym szczycie domu, na transparencie równie wielkim jak u Filipa Saundera, błyszczał napis:
Górą Wilhelm Derry!
Obeża pod „Wielkim Oswobodzicielem“ należała do Januarego O’Neil z Dunmore, katolika, cieszącego się pewnem w okolicy poważaniem. Obrabiano w niej kandydaturę Wilhelma Derry, kandydata zaleconego przez O’Conella.
Zakład Jaunarego O’Neil, przedstawiał mniej więcej ten sam zewnętrzny charakter, jak oberża pod „Królem Makolmem“. Było to także stare domostwo, pamiętające lepsze czasy, które, chociaż dostało się w ręce plebejuszowskie, zachowało jednak herby swoich dawnych panów. Tylko January O’Neil, biedniejszy od Saundera Filipa, nie mógł należycie wyrestaurować starożytnych murów.
W domu tym, udekorowanym i przystrojonym jak na uroczyste święto, słychać było wrzaski, krzyki radości lub gniewu, przeciągłe szmery, oklaski, wybuchy śmiechu. Przez każde otwarte okno, rozchodziły się śpiewy i wrzaski. Widziano wewnątrz zarumienione twarze, długie powiewające kędziory i na pół obnażone ręce wywijające w powietrzu.
January O’Neil miał otwartą piwnicę na rachunek Wilhelma Derry, tak jak Saunder Filip, na rachunek Sulliwana.
Po obu stronach zwyczaje były jednakowe i środki werbunku też same.
Ale skutki ich nie objawiały się jednakowo w obydwóch obozach. W oberży pod „Królem Makolmem“, pijaństwo przybierało pozory ponure i tchnące nienawiścią; była to gorączka upadłego stronnictwa, które straty swoje liczyło ze wściekłością i rozpaczliwie chwytało się szczątków dogorywającego despotyzmu. Po drugiej stronie ulicy Donnor przeciwnie, radość była szalona i hałaśliwa, połączona z dziecinną fanfaronadą. Zgromadzenie też było liczniejsze.
A jednak wieleż to wychudzonych głodem istot przykrywały te dziurawe łachmany! Jakiemże niezatartem piętnem, nędza naznaczyła te wybladłe policzki, które alkohol zabarwiał na godzinę czerwonemi plamami!
Wieleż to nagromadzonego gniewu kryło się w głębi tych serc przygnębionych długoletniem męczeństwem!
Ale tu charakter irlandzki objawiał się w całej swej pełni. Byli to uciśnieni synowie zielonej Erin, prawdziwe dzieci Irlandyi, ze wszystkiemi swemi nieszczęsnemi wadami wytworzonemi przez niewolę i zarazem z ową żywotną energią i wesołością, które w nich chwile dobrobytu rozbudza. Bawili się bez miary, nie myśląc o wczorajszej biedzie, bez troski o głód jutrzejszy, oddając się z duszą i z ciałem dziecinnej radości i zapominając nawet o swej nienawiści dla ciemiężycieli.
Było tam niezawodnie między nimi wielu członków tajnych stowarzyszeń, które trapią Irlandyę; połowa może tych nieszczęśliwych zapaliła niejednokrotnie wśród nocy kaganiec zemsty, lub podpisała groźny kwit, jaki sprzymierzeni Molly-Moguire posyłają agentom lordów, właścicieli ziemskich. Lecz w tej chwili, dzięki zmienności charakteru narodowego, na wszystkich tych fizyognomiach malowało się niekłamanie zadowolenie. Bawiono się wesoło, serca u wszystkich były lekkie i zajrzawszy do głębi tych dusz, nie odkryłbyś nigdzie i śladu wyrzutu sumienia.
Tak wewnątrz jak i zewnątrz katolickiej oberży panow7ał ciągły ruch i niepohamowana radość. Rzekłbyś, iż ci ludzie odnieśli świetne zwycięztwo i zdawało się, iż hasło Rappelu. powtarzane tysiącznemi głosy, było tryumfalnym hymnem Irlandyi, nareszcie wyzwolonej!
Tak w oknach jak i na ulicy, najzapaleńsi pokazywali pięście przeciwnikom z sąsiedniej oberży i śmiejąc się wyzywali ich do bitwy.
Nie lękali się niczego i nikogo, wyzywali sędziego, wójta, policyantów, nieobecnych dragonów, a nawet i strasznego majora, który z sprzysiężonymi Molly-Maguire prowadził taką zaciętą walkę.
W tej chwili nie lękano go się, przywoływano niemal tego flegmatycznego i walecznego żołnierza, który z nieustraszoną odwagą ścigał po nocach, sprzysiężonych w ich najbardziej ukrytych pieczarach. Zwykle jednak wspomnienie o nim ścinało im krew w żyłach. Jakaś tajemnicza potęga, mówiono, czuwa nad jego życiem. Tyle razy już mściwy sztylet spiskowców złamał się jego niezwyciężony pancerz!
Raniono go. Nazajutrz siadał na konia i blady, prowadził swoich dragonów do kryjówek sprzysiężonych, wśród niedostępnych gór.
Czyżby posiadał nadprzyrodzoną siłę?
Opuściwszy oberżę pod „Królem Makolmem“ Percy Mortimer poszedł wzdłuż ulicy Donner wolnym krokiem. Południe zbliżało się, promienie słoneczne przedostawiając się pomiędzy ściętemi ukośnie dachami, padały wprost na ulicę. Ludzie zebrani w oberży Januarego O’Neil, spostrzegli zdaleka jaskrawą barwę i złocone hafty munduru majora.
— Dragon idzie! — zawołał Patryk Mac-Duff z osady Knochderry. — Niech go Bóg strzeże, jeżeli przejdzie blizko mego kija.
Patryk był tęgi chłop, zdrów, rumiany, dobrze zbudowany, który jadał mięso tylko raz w rok na Boże Narodzenie, jak każdy wieśniak irlandzki, ale któremu kartofle i chleb owsiany widocznie wyszły na zdrowie.
— Biada dragonowi! — odpowiedziało chórem setki rozgrzanych trunkiem głosów.
Patryk Mac-Duff, który pił siedząc wygodnie na bruku, wstał i zakręcił kijem kilka razy młynka nad głową. Ze dwunastu chłopaków poszło za jego przykładem. W oknach krzyczano: odważnie chłopcy! i bito oklaski. Oczy wszystkich były zwrócone na majora, który wciąż postępował naprzód.
W oberży „Króla Makolma“ śledzono również nienawistnym wzrokiem za majorem Percy Mortimer.
— Narazilibyśmy się na ciężką odpowiedzialność, — mówił prokurator O’Kir, — gdybyśmy się porwali na oficera Jej Królewskiej Mości, ale jeżeli się nie mylę, idzie on właśnie odwiedzić swoich dobrych przyjaciół, pod Wielkim Oswobodzicielem.
— Pod pewnym względem, — odpowiedział sędzia Mac-Foot, autor: widzeń na jawie i abstrakcyi ciała, jestem zadowolony, że się nie sprzeciwiłem prawom królestwa, lecz z drugiej strony, boleśnie mi jest patrzeć jak ten dumny Moabita pyszni się na ulicy i wznosi głowę do góry, jak prawdziwy żołnierz Pański.
— Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie, — mruknął wójt Payne. — Lepiej jest powiesić człowieka z zachowaniem ostrożności, niż dać mu szczutka lekkomyślnie.
— Patrzcie panowie! patrzcie! — dodał Saunder Pilip, przynosząc wazę ponczu, — idzie on wprost do oberży tego bezbożnika O’Neil.
— Niechaj przekleństwo Boże nad nim zawiśnie! — zawołali oburzeni protestanci.
Major był już w połowie drogi między Królem Makolmem i Wielkim Oswobodzicielem. Patryk Mac-Duff, który dojrzał jego szlify i szarfę, zaczął wolniej wywijać kijem i zniżył ton głosu.
— Arrah! — rzekł, — to oficer! Jak wam się zdaje chłopcy, czy go wpakować do rynsztoka?
— Oficer nie więcej wart od żołnierza, — odpowiedział John, — nie kontraktowy czynszownik, który nie był wyborcą i za poteen Wilhelma Derry, mógł tylko zapłacić pięściami i językiem.
— Do wody czerwony mundur! — wołano z okien.
— Do wody, czerwony mundur! — powtórzyli wieśniacy leżący na bruku.
Major, wśród przekleństw protestantów, postępował wciąż naprzód ku grożącym mu katolikom. Policzki jego nie były bledsze niż zazwyczaj, oczy patrzyły zawsze tym samym zimnym wzrokiem, chód był wolny i swobodny. Zdawało się, iż kończy spokojnie rozpoczętą przechadzkę.
Słońce, padając wprost w oczy biesiadników katolickich, nie pozwalało im rozpoznać rysów zbliżającego się oficera. Patryk Mac-Duff, któremu oklaski zgromadzonych dodawały serca, wybiegł naprzód towarzyszy, wywijając kijem. Drudzy pobiegli za nim zataczając się i śmiejąc, byli już pijani.
— Idźcie chłopcy, idźcie, — wołano z okien, — zmuście Anglika, by wypił zdrowie Wilhelma Derry.
Patryk biegł ożywiony najlepszemi chęciami, ale nagle zatrzymał się i spuścił kij:
— Major! — wyszeptał.
Ci, którzy biegli za nim, powtórzyli też:
— Major!
I wyraz ten powtarzany coraz dalej, doszedł aż do wrót oberży pod „Wielkim Oswobodzicielem” i rozszedł się na parterze i po piętrach. Na ulicy przestano wrzeszczeć, w szynku zapanowało milczenie, w oknach nastała cisza. Ci sami ludzie, którzy pijani biegli przed chwilą z groźbami na ustach, rozstąpili się po obu stronach ulicy, pozostawiając wolne przejście.
Patryk machinalnie dotknął kapelusza na znak uszanowania.
Major odkłonił mu się i wszyscy odkryli głowy.
Tacy już oni, nawet w chwilach szału. Ręka przygniatająca ich była tak ciężką, iż nie są zdolni podnieść się jak ludzie przy świetle dziennem i głośno wyznać swą nienawiść. Tak długo byli niewolnikami, iż na widok pana zginają karki. W nocy potrafią chwycić fuzyę lub kaganiec, podpalają, walczą, giną, lecz spojrzyć Anglikowi śmiało w oczy, przechodzi ich siły.
Rzekłbyś, iż się wstydzą wolności, lub też wolność jawnie ogłoszona staje się w ich oczach zwodniczą chimerą. Nie umieją korzystać spokojnie i z godnością z swych praw obywatelskich. Nie znają środka, między dzikim gwałtem, a strachem. Drżą jak dzieci zagrożone rózgą w szkole i ci sami ludzie, którzy w masce i wśród nocy złożą dowody szalonej odwagi, uciekną przed wrogiem przy pierwszym promieniu słońca i ustąpią mu z drogi jak słabe kobiety.
A jeżeli się nie skryją na jego widok, to będą się do niego uśmiechać, schlebiać mu i usta ich potrafią bez wstydu ukryć nienawiść pod złotemi słówkami.
We wzroku majora Percy Mortimer, tak zwykle zimnym i obojętnym, można było, gdy przechodził przez ten tłum w łachmanach, wyczytać wielką i głęboką litość. Szedł zwolna wśród grup rozstępujących się, by mu zostawić przejście i uprzejmym gestem odpowiadał na ukłony tłumu. Gdy przeszedł, lekki szmer dał się słyszeć. Patryk Mac-Duff włożył kapelusz na głowę, ścisnął grubą swą pięść i pogroził nią w milczeniu.
W miarę jak major oddalał się, wrzawa rosła. Gdy zniknął na skręcie ulicy, szmery zamieniły się w wrzask przeraźliwy.
— Precz z Anglikiem! — krzyknął Mac-Duff.
Odpowiedziano mu chórem na ulicy i w oberży, w szynku na parterze i na wszystkich piętrach w domu Januarego O’Neil. Ze wszech stron rozległ się krzyk, powtarzany przez tysiące ust:
— Precz z Anglikiem!
Wrzeszczeli, wywijali pałkami, grozili zapamiętale nieobecnemu wrogami. Naraz cały ten gniew ostygł bez najmniejszego powodu i zastąpiła go szalona radość. Śmiechy i śpiewy rozległy się ze wszech stron Nazwisko O’Conella zabrzmiało w powietrzu, powitane tysiącznemi wiwatami.
Poteen i piwo popłynęły znowu strumieniem.
— Niechaj żyje Wilhelm Derry! Wilhelm Derry na zawsze!
Tymczasem ogorzała olbrzymia fizyognomia zniknęła ze swego stanowiska w gotyckiem oknie starej rudery i na pół rozwalonemi schodami zszedł na dół Mahony Podpalacz, wraz z Jermynem ostatnim synem Milesa Mac-Diarmida.
Mieszkanie Mahoniego, tego olbrzyma, którego widzieliśmy niosącego kaganiec w nocy pożaru folwarku Lukassa Neale, znajdowało się na krańcu Claddagh, jednego z przedmieść Galway. Była to pochylona chałupa, wybudowana z nieociosanych belek, wychodząca z jednej strony na ulicę, z drugiej na podwórze, zarosłe pokrzywami i innemi zielskami, w głębi którego wznosiła się owa rudera z ponurą fasadą, widzialną z okien oberży Króla Makolma.
Mahony potrzebował przejść zaledwie kilka kroków, by się dostać na stanowisko, na którem widzieliśmy go tegoż ranka.
Był to mężczyzna około pięćdziesięciu lat wieku, z czarną kędzierzawą czupryną, wśród której srebrzyło się już kilka siwych włosów; miał on wielce charakterystyczną fizyognomię zdradzającą więcej energii niż inteligencyi. Dzieje jego były takie same jak i wielu z jego rodaków. Był małym bezkontraktowym dzierżawcą nad brzegiem jezior; przyszedł ciężki rok i agent lorda właściciela ziemi, wygnał go bez litości.
Mahony miał żonę i dzieci, przez długi czas biegał od wsi do wsi szukając pracy dla swych silnych rąk. Ale o pracę było trudno. W hrabstwie Connanght, biedny czynszownik umierający z głodu wśród nagich ścian swej chaty, nie ma czem opłacać obcych rąk. Mahony wziął się do żebraczki.
Magda, żona Mahoniego zachorowała, dzieci jego cierpiały głód. Z wściekłością przyglądał się swym silnym rękom, z żelaznemi muskułami wyglądającymi pod wychudzonej skóry. Nie było nigdzie pracy, by odegnać ów głód dręczący ukochane istoty.
Pewnego dnia dziwne wieści obiły się o jego uszy; usłyszał jakieś nieznane nazwisko połączone z słowami zemsty. Następnej nocy nie wrócił do chaty. Nazajutrz kolonia, którą zajmował niegdyś nad brzegiem jeziora Mask, leżała w zgliszczach.
Nabył niebawem wielkiego rozgłosu wśród spiskowców Molly-Maguire. Znano go na dwadzieścia mil w około, wśród nocnych zgromadzeń i pomiędzy Płatnikami o północy pod nazwą: Mahoniego Podpalacza.
Jermyn Mac-Diarmid i on, weszli razem do chaty. Usiedli obydwaj zdala od Magdy Mahony, około której czworo czy pięcioro dzieciaków bawiło się na ziemi.
— Żono, — zapytał Podpalacz, — czy nikt tu nie przyszedł?
— Nikt, — odpowiedziała Magda smutnym głosem. — Któżby miał przyjść do nas, kiedy pełno poteenu na ulicy i gdy rozdają ciastka owsiane przed każdym szynkiem.
— Zaczekajmy nie niego, — rzekł Mahony do Jermyna, — niebawem nadejdzie.
Najmłodszy z synów Diarmida był w kwiecie tej młodzieńczej piękności, której wierne odmalowanie stanowi największy urok poezyi starożytnej. Rysy jego, zachowały jeszcze naiwną słodycz lat dziecinnych, zdawało się też, że tylko dziecinne sny mogą postać na pogodnem czole, ocienionem długiemi blond włosami, którychby mu najpiękniejsza z dziewic pozazdrościć mogła.
A jednak widać było, iż Jermyn utracił już wesołą swobodę lat młodzieńczych.
Miłość, która odmładza starców, dojrzewa wcześnie w sercach młodzieńczych. Jermyn kochał, Jermyn był zazdrosny, a to podwójne cierpienie być zazdrosnym w wieku, gdy serce wrażliwe boleje strasznie za najmniejszą raną. Jermyn objął głowę obiema rękami i przyglądał się olbrzymowi, który spokojnie zapalił fajkę.
— Jakąż miał minę, gdy kamień ugodził w pierś jego? — zapytał Jermyn.
— Jaką minę? — odpowiedział Mahony, — za wsze tę samą, którą znasz dobrze Mac-Diarmidzie, taką jaką będzie miał w dniu swego wesela i w dniu swojej śmierci. Mosha! mój synu, czyś ty widział kiedy by ten człowiek zmienił fizyognomią?
— Nie przeląkł się? — szepnął Jermyn.
— Czy się przeląkł? Nie, na honor mój chłopcze! nie przeląkł się bardziej dzisiaj, niż roku zeszłego, gdy dziesięć obnażonych nożów błysnęło koło jego piersi. Zabiją go w końcu niezawodnie mój synu, ale go nigdy nie przestraszą.
Jermyn potarł ręką czoło.
— Dzielny on i odważny, — pomyślał głośno.
— Nie wiem, — odpowiedział olbrzym. — Ludzie mówią, — iż jest z dyabłem w zmowie. Ja zaś przypuszczam, iż umie czarować. Gdyż mówmy seryo Mac-Diarmidzie. Jakże wytłómaczyć inaczej postępowanie twego brata Morrisa?
Jermyn nic nie odpowiedział.
— Już trzy razy, — mówił dalej Mahony, — Morris przyszedł mu z pomocą. Gdyby nie on, otwarcie ci to wyznam, już by dawno major poniósł do piekieł swoją bladą twarz i nieruchome oczy. Niezawodnie Morrisowi czar rzucił.
Jermyn milczał wciąż, a olbrzym prawił dalej, strząsnąwszy popiół z fajki.
— Widzisz serce moje, nie wszystko idzie jak potrzeba w domu Mac-Diarmida. Stary ojciec, jest stronnikiem O’Conella, a nas uważa za zbójców. Nie gniewam się o to, zresztą to święty człowiek i siedzi za nas w więzieniu, lecz Morris, dzielny chłopak jednak! został zaczarowany jak Bóg w niebie! Rzekłbyś, że go już kaganiec przestrasza. Chce z nas zrobić żołnierzy, ma bouchal! a tymczasem już trzy razy stanął między nami i czerwonym mundurem! A Owen mój synu! Owen, który pojął za żonę Katti Neale, córkę lordowego agenta.
— Nie miała już schronienia, — przerwał Jermyn, — a kochał ją.
— Kochał! — mruknął Mahony, — wielka racya! ale powiadają, że w waszej rodzinie jest jeszcze jedna osoba, która także pozwala sobie kochać!...
Jerzy ścisnął konwulsyjnie rękę olbrzyma, brwi mu się zmarszczyły, twarz jeszcze bardziej pobladła.
— Milcz! — szepnął rozkazującym tonem.
— Dobrze, dobrze, — odpowiedział Mahony z uległością. — Ci, którzy to mówią, mylą się może, a przy tem ta szlachetna pani stoi po nad nami.... Magdo, moja kochana, ucisz dzieci, albo je zduszę własnemi pięściami. W każdym razie, tyś nasz Mac-Diarmidzie i jestem przekonany, iż w całem hrabstwie Connanght, nie ma człowieka, któryby z równą jak ty przyjemnością wyprawił majora do wszystkich dyabłów!
— To niebezpieczny wróg Irlandyi, — rzekł Jermyn rumieniąc się.
Olbrzym uśmiechnął się złośliwie.
— Arrah! mój synu, podzielam zupełnie twoje zdanie. Ale otóż i Dan powraca z więzienia.
— Jakie wiadomości przynosisz od ojca? — za pytał Jermyn.
Dan miał twarz smutną.
— Złe, — odpowiedział, nie przestępując progu. Mac-Diarmid cierpi, a odmawia wszelkiej ulgi. Wyrzeka się wolności, byle tylko nie sprzeciwić się rozkazom O’Conella. Nic nie może zmienić jego postanowienie. O’Conell! wiecznie O’Conell. To bóg jego.
— Biedny ojciec! — rzekł Jermyn.
— Niech Bóg nad nim czuwa! — dodał Mahony, to święty człowiek.
— A stronnicy O’Conella, — dodał Dan z goryczą, — śpiewają wesoło po ulicach, podczas gdy starzec opuszczony cierpi. Chodź Jermynie, już późno, czekają na nas w domu.
Jermyn wstał, zamienił kilka słów z Mahonym i uścisnął mu dłoń, poczem wyszedł wraz z bratem.
Oranżyści i katolicy pili tymczasem dalej i rozprawiali w szynkach i na ulicy. Obydwaj Mac-Diarmidowie przeszli przez miasto szybkim krokiem, spoglądając z jednakowem uczuciem pogardy na zabawę obydwóch stronnictw. Przeszli, nie przyłączywszy się do żadnej grupy, nie przemówiwszy słowa do nikogo.
Wyszedłszy z miasta przyspieszyli kroku, przerywając zaledwie kilkoma słowami, długie chwile milczenia.
Już dzień miał się ku schyłkowi, gdy wrócili do domu.
Owen znajdował się sam w głównej sali, z córką Lukassa Neale, dzisiejszą swoją żoną. Agent lorda Montrath, został zabity w nocy podczas pożaru, gdy próbował bronić swego domu.
Katti zachowała niepewne wspomnienie o strasznych wypadkach tej nocy, przypominała sobie jak przez mgłę, iż widziała u łoża ranionego majora i usnęła, nagle sen jej został przerwany przez przybycie nieznajomego człowieka z zasłoniętą twarzą, dalej na stąpiło porwanie i szybka jazda w wózku powożonym przez parobka Pat, który ją zawiózł, wraz z majorem, do oberży w Tuam.
Wiedziała dobrze, iż sprawcami tej napaści nocnej byli Płatnicy o północy, ale nie wiedziała, iż synowie Milesa Mac-Diarmida są członkami tego groźnego stowarzyszenia.
Uwięzienie starego Milesa, uważała, tak jak wszyscy w okolicy za wielką niesprawiedliwość, albo co naj mniej za omyłkę sprawiedliwości. Stary Miles był uważany powszechnie i słusznie za zapamiętałego stronnika O’Conella, a wiedziano jak surowo Oswobodziciel potępiał wszelkie tajne stowarzyszenia. Czyż synowie starego Milesa, tacy pełni dla niego szacunku i poświęcenia, mogli nie podzielać jego przekonań?
Kochała ona Owena od dzieciństwa. Gdy Lukass Neale był tylko biednym wieśniakiem, dzierżawiącym małą kolonię na stokach gór Mamturh
, dzieci spotykały się często wśród pól. Piękni oboje, dobrzy i szczerzy, zamienili wzajemnie przyrzeczenia wiecznej miłości. Później Lukass poszedł za radą prawników protestanckich z Galway; chciał się dorobić majątku i obrał potemu najłatwiejszą drogę, spekulując na cudzej nędzy.
Nędzę bo najłatwiej eksploatować można. Lukass stał się midlemanem t. j. dzierżawcą pośrednikiem. Można się prędko wzbogacić na tem stanowisku, jeżeli zemsta biedaków nie zatrzyma dorobkiewicza śmiertelnym ciosem w pół drogi.
Po kilku latach Lukass był już zamożnym dzierżawcą; zabronił swej córce widywać się z Owenem, który był teraz zbyt biednym, by módz sięgnąć po rękę Katti Neale.
Mimo tego zakazu, postanowiła pozostać wierną przyrzeczeniu.
Siedem miesięcy upłynęło już od czasu, gdy straciła ojca; szczęśliwa miłość koiła jej boleść, smutek ustępował powoli z jej serca w obec radości pierwszych dni małżeństwa. Ale była ona Irlandką. Nigdy nie zapomina o zemście. Katti często widywała we śnie bladą twarz zamordowanego ojca. Pytała wtedy męża:
— Gdzie są mordercy Lukassa Neale?
A gdy Owen odpowiadał jej iż nie wie, popadała w zadumę i wyrzucała swemu sercu, iż zapomina i zanadto kocha. Chciałaby, biedna kobieta, wystąpić sama jedna do walki, z tem tajemniczem stowarzyszeniem, które ją uczyniło sierotą. Radaby módz odnaleźć tych ludzi, zabijających wśród ciemności i oddać ich pod miecz sprawiedliwości, będąc w swej mało oświeconej wierze przekonaną, iż spełni tym sposobem święty obowiązek względem pamięci ojca.
Z wyjątkiem tej jednej mściwej myśli, dusza jej pałała tylko miłością i miłosierdziem.
A kilkakrotnie już ponure wieści rozchodziły się po okolicy. Mówiono, iż milordowa Jerzy Montrath umarła, mówiono nawet, iż lord Jerzy poślubił już inną małżonkę.
Wreszcie jednego Mac-Diarmida już nie stało. Natty, piąty brat, trafiony kulą, padł na murawę w folwarku Lukassa Neale.
Nie było nikogo z rodziny w domu w tej chwili. Katti i Owen pozostali sami. W nieobecności parobka Joyce, który wraz z małą Reggy poszedł pracować w pole, Katti była zajętą przygotowywaniem wieczerzy, rozdmuchiwała ogień pod kociołkiem, w którym gotowały się kartofle i zawczasu ustawiała mosiężne talerze, na miejscu przeznaczonem dla każdego z biesiadników.
A gdzie tylko się ruszyła, Owen szedł za nią, kradnąc jej od czasu do czasu całusa, lub zamieniając z nią uśmiechy i słodkie słówka.
Bydlęta wróciwszy same z pola o schyłku dnia, kładły się po drugiej stronie sznura i dzieliły się zgodnie wieczorną trawą.
Dwa wielkie psy górskie rozłożywszy się przy ognisku, grzały łapy w popiele, przyglądając się na pół sennemi oczami pieszczotom młodej pary.
Stół był już nakryty. Katti usiadła przy Owenie i uśmiechali się do siebie. Pozostali tak długo, przytuleni jedno do drugiego, nie prosząc Boga o nic.
Owen, od czasu swego małżeństwa, w skutek milczącego zezwolenia braci, trzymał się zdala od wszelkich czynności stowarzyszenia; Morris zostawił go w spokoju. Pozwolono mu być szczęśliwym przez dni kilka. Używał też szczęścia pełną piersią, wiedząc, iż kres jego niedaleki. Spieszył się korzystać z chwil swobodnych i pił długim tchem z ukochanej czary, którą mu niezawodnie wydrą z ręki, na pół pełną jeszcze.
Za drzwiami dały się słyszeć kroki. Owen i Katti instynktownie oddalili się od siebie; chmura zasępiła ich tak dotąd pogodne czoła.
Gdy po chwili zapomnienia, ujrzeli się znowu w obec rzeczywistości, za obopólną zgodą odepchnęli bolesne wspomnienia, a przez otwierające się drzwi, miały znowu wstąpić poważne myśli i nieszczęście.
Dan i Jermyn, wracając z Galway, pierwsi przestąpili przez próg.
Jermyn obejrzał, się po sali niespokojnym wzrokiem.
— Nasza szlachetna kuzynka jeszcze nie wróciła? — zapytał.
— Ellen zabawiła się na.spacerze dłużej niż zazwyczaj, — odpowiedział Owen, — będziemy na nią czekać.
W kilka minut później wrócił z pola parobek Joyce z małą Jeggy. Sam i Letrry weszli tuż za nimi. Katti wydobyła kartofle z kociołka i postawiła je na stole.
Jermyn niecierpliwię spoglądał na drzwi.
Drzwi otworzyły się wreszcie, wszedł niemi Morris.
— Czy Ellen nie idzie za tobą bracie? — zapytał Jermyn.
— Ja przychodzę zdaleka, — odpowiedział Morris, — ale słyszałem tentent konia u stóp gór, szlachetna Ellen zapewne za chwilę powróci.
Zaledwie wymówił te słowa, gdy drzwi n a nowo otwarto. W progu ukazała się Ellen.
Mac-Diarmidowie skłonili się, jak zwykle z oznakami czci i przywiązania.
Młoda dziewczyna spuściła kaptur swego czerwonego burnusa i przeszedłszy przez izbę, siadła na zwykłem swem miejscu, odmówiwszy wprzódy łacińską modlitwę. Mac-Diarmidowie poszli za jej przykładem. Biesiada rodzinna odbywała się smutnie i w milczeniu.
Jedzono pośpiesznie i cicho, Wypito zdrowie starego Millesa. Ellen zaledwie dotknęła skromnej strawy, nic się nie odzywała, a na pięknej jej twarzy, która przez ubiegłe miesiące jeszcze bardziej pobladła, wyczytać można było głęboką troskę. Biesiadnicy nie przerywali jej milczenia i marzeń. Katti Neale wstawała od czasu do czasu by jej usługiwać jak królowej. I rzeczywiście, siedząc, na pierwszem miejscu, otoczona czcią i objawami miłości obecnych, wyglądała prawdziwie jak królowa.
Jermyn jeden odważył się śledzić uparcie chciwem okiem za ową walką uczuć, które się naprzemian na twarzy młodej dziewczyny malowały.
Po wieczerzy, odmówiła wieczorną zwykłą modlitwę, pocałowała w czoło Katti, uścisnęła ręce przybranym braciom i odeszła do swej komnaty. Katti i Owen udali się też na spoczynek, pozostało w izbie tylko pięciu braci i Joyce, który się rzucił w-kącie na słomiane łoże.
— Wstawaj, — rzekł do niego Morris — i napełnij dzbanki potenem. Tej nocy, tylko kobiety spać będą pod dachem Mac-Diarmida.
Joyce spełnił natychmiast rozkaz, postawił pełne mosiężne dzbanki na stole, na około którego bracia zasiedli na nowo, każdy na zwykłem swem miejscu, z wyjątkiem Morrisa, który zajął krzesło ojcowskie, jakgdyby się mianował naczelnikiem i głową rodziny.
Miał postawę stanowczą i poważną, widać było, iż oddawna już, ujął ster rządów pomiędzy braćmi.
— Michey wraca tej nocy, — rzekł, — wiem o tem. Będziemy na niego czekać, a gdy światło zabłyśnie na szczycie Ranach-Head, pójdziemy wszyscy razem. Jakże wiadomości przynosisz z Tuam, Larry?
— W Tuam, — odrzekł zagadnięty, — kije były w robocie, gdyż kilku urwisów przybyłych ż Ulster, chciało zbyt głośno wyśpiewywać chwałę Jakóba Sulliwana. Percy Mortimer udał się tam z swymi dragonami dla zaprowadzenia porządku.
— Sam, — pytał dalej Morris, — co się dzieje w Headfort?.
— Krzyczą i piją, — odpowiedział Sam, — biedni ludziska, z kubkiem potenu w ręku, zapominają o jutrze i nie myślą, że po chwilach upojenia powrócą nędza i głód.
— A w Galway co słychać Dan?
— Trzeba by się o to spytać naszej szlachetnej krewnej Ellen, — odezwał się z goryczą Jermyn, — widziałem dziś rano jej czerwony burnus w Cloddagh, a że wróciła ostatnia....
— Ciszej, chłopcze! — rzekł Morris surowo.
— W Galway, — mówił Dan, — nikt o nas nie myśli bracie. Mogliby Anglicy powiesić Mac-Diarmida, nikt by dla tego i kropli wódki nie uronił. Wrzeszczą na cześć Wilhelma Derry! Oczekują na O’Conella i szaleją zawczasu.
— Są tacy nieszczęśliwi! — szepnął Morris, sparłszy głowę na dłoni.
— Są tacy nieszczęśliwi, — mówił dalej po chwili milczenia, — iż bicia własnych serc nie czują. Powiadają, iż więzień uwolniony po długich latach zamknięcia, nie może ani wstać, ani poruszać zesztywniałych członków. Chociaż wolny, leży bezwładnie na ziemi. Każą mu iść precz, on się nie rusza. Wspomnienie kajdan ciąży mu jeszcze. Myśmy bracia, podobni do niego i trzeba będzie chyba trzasku piorunów, by nas zbudzić z naszegouiśpieńia.
— Są — podli! — rzekł Sam z pogardą.
— O nie! — zawołał Mortis, podczas gdy — oczy ogniem mu błysnęły — oni są dzielni, ale tyle cierpieli! Nie gardź nimi Sam! a przedewszystkiem nie oddawaj się zwątpieniu, dopóki godzina stanowczej próby nie nadejdzie. Naszem zadaniem jest podnieść ich, myśmy powinni obudzić, ich uśpione dusze, rozżarzyć w nich ową straszną nienawiść, która ma się stać zbawieniem Irlandyi. Widzieliśmy jak biorą broń do ręki dla spełnienia prywatnej zemsty i powiedzieliśmy sobie, stańmy na ich czele, zwróćmy ostrze irlandzkich noży przeciw prawdziwym wrogom Irlandyi, zamieńmy podpalaczy w żołnierzy i niech ostatnie pokwitowanie, które nieszczęsna Erin podpisze dumnej Anglii, będzie bitwą i... zwycięztwem!
— Tak jest, — szepnął Sam, — powiedzieliśmy to sobie.
— I rok blizko już od tego czasu minął, — dodał Larry.
— A ojciec nasz jest w więzieniu, — rzekł Sam.
— Natty został zabity! — zawołał Jermyn.
— I Jessy nie żyje! — odezwał się nowo przybyły wzruszonym głosem, stanąwszy w progu izby.
Wszyscy Mac-Diarmidowie powstali jednocześnie.
Michey, z kijem podróżnym w ręku, okryty kurzem, przeszedł przez próg.
— Jessy, twoja narzeczona, bracie Morris, — dodał zbliżając się do stołu wolnym krokiem. — Przysięgliśmy, iż będziemy nad nią czuwać, pamiętasz o tem?
Silna dusza Morrisa, staczała w tej chwili walkę z opanywującą go straszną boleścią. Twarz miał spokojną, chociaż mu serce pękało.
— Witamy cię bracie Michey, — rzekł, — siadaj wraz z nami, oczekiwaliśmy na ciebie i cieszymy się z twego powrotu.
Sam, Larry, Dan i Jermyn mieli łzy w oczach.
— Biedna Jessy, — rzekł Sam, — gdyby nie to przeklęte stowarzyszenie, moglibyśmy byli pójść jej z pomocą.
— Była tak dobrą!
— Tak piękna!
— Tak łagodną!
— Tak nas kochała!
— Kochała zwłaszcza naszego b rata Morrisa! — rzekł Michey, zasiadając na swem zwykłem miejscu.
Usta Morrisa drżały konwulsyjnie.
— Zlituj się bracie, — wyszeptał, — wiesz, iż potrzebuję wszystkich sił moich.
— Jestem ci posłuszny, Morrisie, — odpowiedział Michey, — ponieważ cię uznałem za naszego naczelnika, lecz niech ci Bóg przebaczy żeś nas wstrzymał, gdyśmy chcieli przepłynąć przez morze dla ratowania naszej siostry.
— Więc mogła być uratowaną? — zapytał Sam.
Michey milczał przez chwilę. Morris wlepił w niego ognisty wzrok i z gorączkową niecierpliwością oczekiwał na odpowiedź.
— Widziałem grób biednej dziewczyny na cmentarzu katolickim w Richmond, — odpowiedział zwolna, — na płycie kamiennej wyryte jest nazwisko Jessy O’Brien, małżonki Jego Wielmożności Jerzego lorda Montrath, zmarłej w dziewiętnastym roku życia.
Urywany oddech Morrisa, wydobywał się sycząc z jego gardła, bracia schylili głowy unikając jego wzroku.
— Powyżej wyrzeźbiono herb Jego Wielmożności, a nad grobem postawiono biały marmurowy krzyż, z napisem: Módlcie się za nią.
Michey zamilkł. Po kilku chwilach Morris powstał. Na pięknej jego twarzy malowała się daremnie tłumiona boleść. Długo powstrzymywana łza zsunęła mu się po policzkach.
— Módlmy się za nią, — rzekł.
Wszyscy uklękli, Morris drżącym i przerywanym głosem odmówił po łacinie De profundis, gdy powstał, oczy miał jeszcze wilgotne.
— Bracie Michey, — rzekł, — nie powiedziałeś nam jeszcze wszystkiego, czy mamy zbrodnię do pomszczenia?
— Tak jest, — odpowiedział Michey.
Dreszcz przebiegł po wszystkich, wzrok Morrisa zapłonął, czoło wzniósł groźnie w górę.
— Lord Jerzy zabił ją? — wyszeptał, przez zaciśnięte konwulsyjnie zęby.
— Tak jest bracie Morris, — odpowiedział Michey.
— Wszak lord Jerzy przybywa niebawem do Galway?
— Lord Jerzy już przybył bracie. Jest naszym sąsiadem. Zamieszkał z nową małżonką w pałacu Diarmid. Razem odbyliśmy podróż. Pani pięknie wygląda zaprawdę, jest córką szlachetnego para. Jerzy Montrath jest szczęśliwym małżonkiem.
Krew uderzyła Morrisowi gwałtownie do głowy. Straszne przekleństwo wyrwało mu się z ust, podczas gdy pięścią uderzył w dębowe deski stołu.
Stan ten trwał jednak tylko chwil kilka. Bracia, którzy wlepili wzrok w zmienioną twarz jego, wyczytali mu z czoła, iż spokój niebawem odniósł zwycięztwo nad namiętnością. Silna wola zapanowała nad gniewem. Bladość pokryła mu lica i spokojnem już okiem odpowiadał na badawcze spojrzenia braci.
Ci zaczekali jeszcze czas jakiś, poczem kędzierzawe ich czupryny poczęły się poruszać, gniewne spojrzenia skrzyżowały się i dał się słyszeć ogólny szmer oburzenia.
— Na imię mego ojca! — rzekł Sam, — przysięgam, iż ta milordowa będzie niebawem wdową.
— Krew za krew! — zawołał Larry, — to nasze prawo.
Jermyn i Dan powtórzyli: krew za krew!
— Dobrze mówicie chłopcy, — rzekł Michey, spoglądając na Morrisa, — lecz się odzywacie zawcześnie. Niewiadomo czy Mac-Diarmid podziela nasze zdanie.
Morris schylił oczy, na pięknej jego i bladej twarzy nie było już śladów gniewu, tylko głęboki smutek malował się na niej.
— Jessy była moją narzeczoną, — rzekł, — kochałem ją, kochałem tak, że pamięć o niej strzedz będzie wiecznie serce moje przed nową miłością. Ona była całem szczęściem mojem i całą nadzieją, ten człowiek mi ją porwał.
Zamilkł, a poważny i pełen zapału wzrok swój zwrócił ku niebu.
— I ten człowiek ją zabił! — rzekł Larry.
— A nie powiedziałeś jeszcze, iż ją pomścisz bracie! — dodał Sam.
Michey uśmiechnął się, rad widocznie, iż kto inny jego myśl podziela.
— Kto wie czy bym ją nie był kochał więcej niż Irlandyę, mówił dalej Morris, cichym niemal szeptem, schyliwszy głowę na rękę. — Na samą myśl o szczęściu, o którem z nią marzyłem, dusza moja mięknie, wola słabnie i czuję łzy na powiekach. Ach! bracia moi! jak ja ją kochałem! Przed chwilą, uniesiony namiętnością, czułem, iż szalone słowa napełniają mi usta i chcą się wyrwać na zewnątrz. Nie wiele już brakowało, bym dla mej prywatnej egoistycznej zemsty, poświęcił pomstę Irlandyi.
Morris zamilkł. Synowie Diarmida słuchali niepewni co czynić; starali się zrozumieć.
— Życzeniem naszego brata, — rzekł Michey, marszcząc brwi, — jest, aby morderstwo Jessy zostało zapomnianem i aby Mac-Diarmidowie, którzy nie umieli jej ocalić, nie potrafili również jej pomścić.
Pod badawczem spojrzeniem Morrisa, Michey poczerwieniał i odwrócił głowę.
— Życzeniem mojem jest, by Mac-Diarmidowie poświęcili się wyłącznie dla Irlandyi i twierdzę, iż żaden Mac-Diarmid nie ma prawa szukać prywatnej zemsty, póki Irlandya cierpi.
Morris wyprostował się na krześle rodzica, czoło jego błyszczało łagodną i spokojną energią. Zapanowało milczenie. Pierwszy Sam podał rękę naczelnikowi rodziny.
— Mac-Diarmidzie, — rzekł, — twój umysł sięga dalej niż nasze, wierzę ci i spełnię co rozkażesz.
Inni bracia poszli za przykładem Sama. Michey uścisnął mu też rękę.
— Bracie, — rzekł z westchnieniem. — Widzę żem błądził, ale stał mi wciąż w myśli grób, na którym wyczytałem nazwisko naszej Jessy.
Morris powstał i zbudził parobka, który spał w kącie na słomie.
— Idź zobacz, — rzekł do niego, — czy widać światło na szczycie Bonach-Head.
Joyce wyszedł i wrócił za chwilę.
— Światło jest zapalone, — rzekł.
— Idźcie uprzedzić naszego brata Owena, — mówił dalej Morris, — dzisiaj upływa miesiąc od dnia jego małżeństwa. Musi wziąć się znowu wraz z nami do dzieła i spełnić swoje zadanie.
Joyce otworzył drzwi zabudowania, w którem dawniej mieszkał stary Miles, a które teraz służyło za siedzibę dla Katty i Owena. Tenże usłyszawszy wymówione swe imię, wstał natychmiast i z poddaniem się wysłuchał rozporządzeń Morrisa.
— Katti będzie bardzo nieszczęśliwą, gdy nie mogł jej powiedzieć dokąd się udaję. Pomyśli, iż już jej nie kocham... ale niech się stanie według twej woli bracie.
Morris uścisnął mu rękę.
— Idźmy zatem, — rzekł, — ty Jermynie zostaniesz w domu.
Jermyn już był na progu, zatrzymał się i spojrzał podejrzliwie na Morrisa.
— Chcesz jeszcze ocalić Mortimera! — szepnął zmarszczywszy brwi.
— Dług mój już spłaciłem chłopcze, — odpowiedział Morris, — i życie Mortimera należy do jego wrogów.
— Czemuż mi nie pozwalasz towarzyszyć wam?
— Gdy pozostawiamy dwie kobiety pod dachem Diarmidów bracie i córka naszych królów, szlachetna pani potrzebuje mieć straż, któraby nad jej snem czuwała.
Jermyn schylił głowę i odstąpił ode drzwi. Bracia jego wyszli wraz z parobkiem. Pozostawszy sam jeden w obszernej izbie, położył się na słomie i zamknął oczy. Świeca trzcinowa dopalała się na stole, oświecając bladem światłem zakopcone ściany i obrazy świętych porozwieszane na nich. Sklepienie ginęło zupełnie w cieniu, jak również i zwierzęta, które spały po drugiej stronie sznura.
Naraz drzwi od mieszkania Ellen otworzyły się i młoda dziewczyna przeszedłszy cicho przez próg, zbliżyła się zwolna do Jermyna, leżącego na słomie.
Szła z gołą głową, z rozpuszczonemi włosami spadającemi na białą jej suknię, pod fałdami której zarysowywała się kształtna jej kibić.
Świeca ożywiona powiewem powietrza, rzuciła jaśniejszy promień i oświeciła łzę zawisłą na długich rzęsach Ellen. Lecz niebawem światło przygasło i tylko wśród zmroku widać było wzniesioną dumnie głowę młodej dziewczyny, podczas gdy spokojny oddech uno sił zlekka jej piersi pod czerwonym burnusem.
Pokój, w którym mieszkała Ellen, był o wiele mniejszy i niższy od izby, służącej za salę jadalną dla całej rodziny Diarmidów. Gołe ściany przykrywały tu i owdzie pospolite ryciny, ułożone jednak z pewnym artystycznym smakiem, a przy wyborze ich dawano widocznie pierwszeństwo wyobrażeniom starych legend, opromienionych wiarą i poezyą.
Wśród kilku skromnych mebli, zwracała na siebie uwagę staroświecka szafa z czarnego rzeźbionego drzewa, której kształt ciężki i masywny, świadczył o kilkowiekowej przeszłości. Czas naznaczył swem niszczącem piętnem postacie przedstawione na płaskorzeźbie, nie łatwo było rozpoznać jaką one scenę wyobrażać miały i najwprawniejszy znawca nie mógłby odgadnąć myśli artysty; kilka jednak figur pozostało nietkniętych, a mistrzowski ich, pełen siły rysunek, nadawał całemu dziełu cechę niepospolitej artystycznej wartości.
Ponad tą szafą, na konsolce wmurowane w ścianę, umieszczony był kamienny posążek Matki Boskiej, z dziecięciem Jezus na ręku i z czołem ozdobionem złocistemi promieniami. Rzeźba ta wydawała się jeszcze starszą od szafy z czarnego drzewa. Pochodziła ona widocznie z barbarzyńskiej epoki sztuki i fałdy sukni Bogarodzicy spadały sztywne w konturach zaledwie zarysowanych. Legenda w celtyckim narzeczu była wyrytą na około cokoła, w środku którego umieszczono tarczę herbową z wyobrażeniem maczugi, berła i korony królewskiej.
Było to jedyne dziedzictwo Elleny Mac-Diarmid, jej herb i jej historya zarazem. Te staroświeckie szczątki należały do niej i nadawały szlachetnej dziewicy mistyczny urok, który wzbudzał szacunek wszystkich.
Ellen była córką biedaka. Przez całe swe życie orał on mały kawałek pola, zaledwie wystarczający na chleb codzienny. Człowiek ten, by nie umrzeć z nędzy musiał nieraz korzystać z pomocy starego Milesa i jego dzieci. Ale pochodził z rodu monarszego, był potomkiem w prostej linii Diarmida rudego, króla wyspy przed najazdem Duńczyków. Ktokolwiek nosił w hrabstwie Connanght nazwisko Mac-Diarmid, przybywał jednego dnia w roku do chaty biedaka, którego zwano Heir, następca tronu. Na polu jego zastawiono stół i siedząc na honorowem miejscu, przewodniczył biesiadzie, wyprawionej na cześć jego przez rozbitków starożytnego plemienia.
Rozprawiano o dalekiej przeszłości gdy naczelnik rodziny nosił koronę i o późniejszych czasach, gdy już tylko jako lord posiadał obszerne włości, których granic ze szczytu wieży w pałacu Diarmid dojrzeć nie można było. Wspominano jak te bogactwa przeszły powoli do chciwych rąk protestantów i zapytywano, czy Bóg nie zechce podnieść znowu kiedy owego rodu, kiedyś tak potężnego, a który spadł tak nizko pod brzmieniem Jego gniewu.
Zapalano świece około kamiennej Bogarodzicy, śpiewano stare kantyczki hymny bojowe, które brzmiały w ustach kilkunastu pokoleń rycerzy wolnych, a następnie niewolników. Rzucano klątwę na lorda Montrath, syna przywłaścicieli, którego nowy pałac wznosił się o kilka kroków naprzeciwko starych wieżyc i bogactwem swem, zdawał się urągać ich opuszczonej i zaniedbanej starości.
Ellen, po śmierci ojca znalazła schronienie u starego Milesa, swego dalekiego krewnego. Zabrała z sobą kamienny posąg Matki Boskiej. W Irlandyi urok tradycyi jest wszechpotężny. Ellen, choć w nędzy, pozostawała dla mieszkańców okolicy a zwłaszcza dla swych krewnych, przedmiotem czci nieograniczonej; była ona zawsze córką potężnych lordów i jedynym potomkiem królewskiego rodu Diarmidów.
Ani stary Miles, ani jego synowie, nie poważyliby się nigdy żądać od niej sprawy z jej czynów. Była wolną, każdy w domu Diarmidów poczytywałby sobie za zbrodnię śledzić jej postępki lub chcieć odgadywać jej tajemnice. Była królową, wszyscy ulegali jej najmniejszym zachceniem.
Przez długi też czas jasny promień szczęścia oświecał, żadną troską nie zasępione czoło młodej dziewczyny. Milesa szanowała jak ojca, synów jego uważała za swych braci, życie jej płynęło spokojne i pogodne, a uśmiech jej rozweselał wspólne biesiady.
Po całych dniach bujała z Jessy O’Brien, ukochaną swą towarzyszką, po stromych skarpach gór. Dwie piękne dziewoje biegały i śpiewały, chroniąc się w cieniu lasów, lub zatapiały wzrok w dalekim błękicie.
Innym razem wolała być samą, siadała na grzbiet małego kuca i pędziła w cwał, starając się odegnać niewyraźną jeszcze troskę, budzącą się duszy lub też z wiosłem w ręku, pruła w czółnie fale wielkich jezior i zasłonięta gęstą mgłą, płynęła od wyspy do wyspy, śpiewając i marząc.
Wieczorem zasiadała przy rodzinnej wieczerzy obok Jessy O’Brien, wesołej dziewczyny, która ją kochała i uśmiechała się do niej.
Były to szczęśliwe dnie. Mógł cudzoziemiec posiadać obszerne włości Diarmidów i wznosić swoje nowe pałace obok chwiejącego się starego zamczyska, Ellen nie troszczyła się o minioną świetność. Nie znała ani żalu, ani żądzy, czuła się szczęśliwą, że żyje, że jest piękną, a modlitwa jej wieczorna wznosiła się ku niebu tylko jako hymn wdzięczności, miłości.
Naraz przyszły na nią dni smutku, jej wielkie czarne oczy poznały co to łzy. Wszystko się na około niej zmieniło. Jessy już nie ma, nieszczęście wstąpiło do chaty Mac-Diarmida. Widać już tylko same ponure twarze pod tym dachem, pod którym tak niedawno jeszcze panowało pogodne i uśmiechnięte szczęście.
Lecz nie dla tego tylko Ellen była smutną. Opuściwszy salę po wieczornej wieczerzy, postawiła lichtarz na staroświeckiej szafie, zdjęła czerwony, wilgotny jeszcze burnus i rozpuściła długie swe czarne włosy. Obiema rękami schwyciła rozpalone czoło. Spokój jej podczas wieczerzy był udany, znalazłszy się samą, zrzuciła maskę, padła na kolana przed łóżkiem a z piersi wyrwał się jej jęk bolesny.
Przez, kilka sekund pozostała tak nieruchomą i jakby przygniecioną brzemieniem strasznej boleści, na raz powstała, podbiegła do okna i otworzyła takowe.
Koc była spokojna i chłodna, wzrok Elleny skierował się ku wzgórzom Kilkerran, starając się przeniknąć ciemności.
— Nie ma ognia, — wyszeptała. — Dzień jeden zyskany. Jutro może mnie Bóg natchnie jak go ocalić!
Wróciła zwolna do łóżka i siadła. Dwie łzy gorące spłynęły wzdłuż jej policzek i padły na rękę. Podniosła zwolna głowę odrzuciwszy w tył włosy zasłaniające jej oczy. Jakże cierpiała Wielki Boże! Kochała Anglika, ona, córka potężnych niegdyś lordów ograbionych przez najezdników angielskich; kochała żołnierza protestanckiego, ona wierna sługa Bogarodzicy, patronki katolicyzmu; kochała majora Percy Mortimer!
Biedna Ellen!
Od dzieciństwa była wśród swej przybranej rodziny wielbioną jak bóstwo. Cześć religijna starego Milesa i jego synów wzniosła ją na piedestał wyżej ponad tych wszystkich, których by rada kochać. Synowie starca nie śmieli oczów podnieć na nią, trzymali się zdala, po za obrębem zaklętego koła, nakreślonego tradycyjnem poszanowaniem. Kochać „córkę królów“ inaczej jak świętą z kalendarza, wydawało im się świętokradztwem.
Jeden z nich tylko, słabszy czy też namiętniejszy, pozwalał swej duszy marzyć o pięknej Ellen. Było to młode pachole. Kochał w milczeniu, wstydził się i lękał. Wyrzucał sobie swoją miłość jak zbrodnię, nie śmiał jej okazywać, umiał tylko cierpieć w cichości.
Dnia pewnego wielka boleść nawiedziła chatę Mac-Diarmida. Jessy O’Brien, ukochana siostrzenica starego Milesa i przybrana jego córka zniknęła. Było to dziewcze łagodne, wesołe i nieśmiałe. Od chwili gdy zbudziło się w niej serce, kochała Morrisa Mac-Diarmida. Czas wzmacniał tylko ich wzajemne przywiązanie, pełne poświęcenia i stałości. Ojciec zaręczył ich.
Jessy nie była podobną do Elleny. Nie umiała wdrapywać się na bazaltowe schody zawisłe ponad morzem, nie szukano też jej trupa u stóp wysokich skał.
Lord Jerzy Montrath przybył po raz pierwszy w życiu z kilkoma wesołymi towarzyszami, zabawić tydzień w swych dobrach w Irlandyi. Nie znał wcale ani swoich pałaców, ani wspaniałych parków, ani dzikich krajobrazów w swych włościach. „Wszystko mu się wielce podobało, polował, nie znudził się bynajmniej. Właśnie w dniu jego wyjazdu, Jessy O’Brien po raz pierwszy w życiu nie wróciła do chaty rodzinnej. Razem z nią zniknęły także Molly Mac-Duff perła z Krochderry, Magdalena Lew, królowa piękności w Galway i inne.
Stary Miles rzekł:
— Chłopcy, musicie ratować siostrę.
Morris powstał, wziął broń i wyszedł.
Dzięki szybkonogim kucom, Morris jeszcze przed wieczorem, przebył bagna pomiędzy Heodfort i Ballnasloe. Przenocował w pierwszym lepszym folwarku hrabstwa Boseommon i nadedniem puścił się dalej w drogę ku Dublinowi. Celem podróży jego był Londyn.
Stary Miles udał się z rodziną do Galway, gdzie sprzedał stary srebrny łańcuch liczący kilkaset lat wieku. Ellen spieniężyła złotą bransoletę stanowiącą jedyny jej majątek. Cała rodzina siadła na parostatek, na którym również odbywał podróż do Londynu kapitan dragonów Percy Mortimer, odwołany w skutek zażaleń tak katolików, jako też i protestantów.
Percy Mortimer przybył do Irlandyi ze specyalnemi instrukcyami ministra. Polecono mu utrzymywać o ile możności równowagę pomiędzy obydwoma stronnictwami i mieć zarówno baczność nad wybrykami szalonemi oranżystów jak i nad rozpaczliwemi wybuchami katolików.
Spełnił sumiennie swój obowiązek i był zmuszony oddalić się przygnębiony nienawiścią obydwóch nieprzyjaznych obozów. O’Conell i lord Jerzy Montrath zażądali obydwaj jego dymisyi. Percy Mortimer był człowiekiem silnego hartu duszy i nie ugiął się pod tym ciosem, który zwichnął świetnie rozpoczętą jego karyerę.
Na parostatku znajdowali się oranżyści i katolicy. Jedni i drudzy stronili od zwyciężonego losem żołnierza. Protestanci uciekali od niego, okazywając mu swą pogardę z nadętą, właściwą sobie pychą, katolicy widząc jego spokojną obojętność, pozwolili sobie żartować głośno z jego upadku. Percy Mortimer nie zważał ani na żarty, ani na okazywaną sobie pogardę.
Mac-Diarmidowie stronili od niego tak jak i inni. Jednego wieczora Ellen usiadła przy nim.
Miles i synowie jego ze zdziwieniem ujrzeli, iż przemówiła do młodego oficera i uśmiechnęła się do niego. Stało się to w obecności wszystkich pasażerów. Ellen nawet się nie zarumieniła, rysy jej zachowały wyraz dumnej niewinności. Mac-Diarmidów ogarnął strach przesądny, gdyż widzieli, iż córka ich królów zniżyła się do tego żołnierza saksońskiego. W duszach ich toczyła się walka pomiędzy uczuciami uszanowania dla Elleny, a chęcią przerwania tej rozmowy, w ich przekonaniu skandalicznej. Uczucie uszanowania przemogło jednak. Cofnęli się na drugi koniec pokładu i śledzili tylko bacznem okiem za przebiegiem tego niepojętego dla nich dyalogu. W miarę jak się tenże przedłużał, zadziwienie starca i jego synów zamieniało się w niepokój; nad którym, Jermyn zwłaszcza, zapanować nie umiał. Pałający wzrok jego padał z pod ściśniętych krwi jak krawa groźba, na Percy Mortimera.
Ellen i młody oficer rozmawiali z sobą aż do chwili, gdy ciemności ogarnęły pokład parostatku. Gdy się rozstawali, na rysach Mortimera malował się wyraz rozrzewnienia i zachwycenia; z uszanowaniem ucałował rękę swej pięknej towarzyszki, której wdzięczne czoło schyliło się na znak pożegnania.
Ellen wróciła spokojnym krokiem do przybranego ojca, nie wspomniawszy ani słowa o tem co zaszło.
Miles i jego synowie milczeli takie.
Młoda dziewczyna, przyzwyczajona do czci i posłuszeństwa tych, którzy ją, otaczali, była z dobrą, wiarą, naiwną i wolną od wszelkiego uczucia pychy, przekonaną o swej wyższości. Religijne uwielbienie Mac-Diarmidów, jej urodzenie tak głośno sławione, wspomnienia wciąż wywoływane o świetności jej przodków, przyczyniały się do wzniesienia tego piedestału, który ją po nad tłumy wywyższał. Czuła się z tego powodu bardziej nieszczęśliwą niż dumną, ale szczerze wierzyła w swą rzekomą godność, którą ją łudzono od dzieciństwa. Ujrzała kapitana Percy Mortimera zacnego i wystawionego na ogólną niechęć. Szlachetna jej dusza uczuła się wzruszoną. Ellen przyzwyczajona ulegać pierwszemu wrażeniu i nie zwykła zdawać sprawy przed nikim z swych czynności, poszła, jak zwykle, gdzie ją serce wiodło. Zdawało jej się, iż daje jałmużnę opuszczonym od wszystkich, poświęciwszy mu chwil kilka i podawszy mu rękę; nie czuła żadnych wyrzutów w głębi swego sumienia.
Nazajutrz gdy się zbudziła, wróciło jej wspomnienie przeszłego wieczora i stanęła w pamięci piękna, choć surowa twarz saksońskiego żołnierza, która pod wpływem jej uśmiechu ożywiła się na chwilę; zdawało jej się, iż słyszy dźwięk tego poważnego głosu, który złagodniał, by jej powiedzieć: do widzenia! Zachowanie się tego człowieka, w miarę jak sobie szczegóły swej rozmowy z nim przypominała, wydawało jej się tak niezwykłem, znajdowała wielce wybitną różnicę pomiędzy zajęciem jakie wzbudziły w niej zamienione z nim słowa, a tem jednostajnem uwielbieniem, jakie ją wśród przybranej rodziny otaczano.
Nowy widnokrąg rozwinął się przed jej oczami. Przed zachodem słońca, Ellen siadła znowu na ławce obok kapitana Percy Mortimera. Jermynowi zbrakło cierpliwości. Zazdrość przyprowadzała go do szaleństwa. W chwili gdy Ellen wstawała by odejść, ujrzała pomiędzy sobą i oficerem, człowieka uzbrojonego nożem.
Wystawiła pierś swoją naprzeciw morderczej broni i Jermym uciekł, zanosząc się od płaczu.
Percy Mortimer schwycił padającą Ellen w swoje objęcia. Tej nocy sen jej był gorączkowy; z radością powitała jutrzenkę, czuła się niespokojną i pomięszaną.
Kochała, sama jeszcze nie zdając sobie z tego sprawy. Instynktownie czuła, iż powinna uciekać od tego człowieka, który jej stał bezustannie na myśli. Niedoświadczona, wróciła jednak do niego, okazując tylko mniej poufałej zażyłości w obcowaniu z nim, niż w pierwszych dniach ich znajomości.
Jermyn leżał złożony ciężką niemocą.
Parostatek wpłynął na wody Tamizy. Ellen i Mortimer nie powiedzieli sobie, iż się kochają, mimowoli jednak poczynili sobie wzajemne zwierzenia. Ellen powiedziała kapitanowi powód podróży swej rodziny, Percy wyznał swej towarzyszce, iż życie swoje oddał na usługi niewdzięcznej sprawy, przeprowadzenie której, przechodzi może siły ludzkie. Myśl, dla której młodość swą poświęcił, była wielką, stał się on ramieniem wykonawczem człowieka z potężną inteligencyą; dwa lata spędził w Irlandyi, by przygotować grunt dla zawarcia traktatu zgody i uśmierzenia namiętności rozdzierających ten kraj nieszczęśliwy. Aczkolwiek był protestantem, starał się jednak stawiać tamy wyuzdanym pretensyom swoich jednowierców. Jednocześnie, z szablą w ręku, ścigał tajemnicze bandy spiskowców.
I padał pod brzemieniem nienawiści obydwóch stronnictw, poświęcenie się jego, takie wydało owoce!
Ellen nie wszystkie jego słowa rozumiała, lecz zachwycała ją walka podjęta dla zapewnienia pokoju. Zadanie podjęte przez Mortimera, wydawało jej się wzniosłem i szlachetnem, poczytywała go już za zbawcę swojego kraju i jakże się czuła szczęśliwą znalazłszy jeden powód więcej dla podziwiania i kochania. Biedna nierozważna istota!
Morris był już od dwudziestu czterech godzin w Londynie, gdy jego ojciec i bracia opuścili parostatek. Oczekiwał ich na komorze.
Percy Mortimer usłyszał wymówione nazwisko Riszmond, wiedział zatem gdzie się ma udać, by odnaleźć Ellen.
Lord Jerzy Montrath posiadał w istocie willę w okolicach Riszmondu.
Morris nie stracił czasu, pozbierał wszystkie potrzebne wiadomości i obmyślił plan działania. Starzec wraz z synami i z Elleną minęli Londyn by się udać piechotą do Riszmondu. Gdy przybyli do miasta, było już ciemno. Morris pokazał im piękną siedzibę nad brzegiem Tamizy i powiedział:
— Oto tam!
Zatrzymali się. Stary Miles, wsparty na swym kiju, długo wpatrywał się w pałac Służący za więzienie dla jego przybranej córki. Wiatr powiewał długiemi kędziorami jego białych włosów. Wzrok mu się zwilżył, lecz oczy Morrisa pozostały suche. Utracił tylko swą czerstwą i pełną siły postawę, która zeń czyniła najdzielniejszego młodzieńca z Knochderry; policzki jego były blade i wpadłe, spojrzenie gorączkowe.
Podróżni poszli dalej. Zapasy ich już były wyczerpane, dla dziedziczki jednak wynajęli pokój w jednym z hoteli w Riszmondzie. Miles zaś i jego synowie położyli się na słomie w stajni.
Nazajutrz, przed wschodem słońca wszyscy młodzi ludzie byli na nogach.
— Przyprowadźcie mi moje biedne dziecko, — rzekł starzec głosem drżącym.
— Ojcze, — odpowiedział Morris, — honorowi Mac-Diarmidów danem będzie zadosyćuczynienie.
Ośmiu młodzieńców uzbrojonych w kije opuściło Riszmond i wyszło za miasto.
Dzień począł świtać po nad uśpionym Londynem, rozpraszając mgły wznoszące się nad Tamizą. Mac-Diarmidowie skierowali kroki ku tej wspaniałej siedzibie, którą im Morris wskazał dnia poprzedniego, mówiąc:
— Oto tam.
Wszyscy spali w willi lorda Jerzego Montrath. Nie było nikogo w parku, ani w okolicy. Michey ukrył duży młot pod swoją opończą. Po trzech uderzeniach zamek we wrotach prysnął. Mac-Diarmidowie weszli prowadzeni przez Morrisa, byłego narzeczonego biednej Jessy.
Na hałas zbudziło się kilku lokai, lecz opór ich został niebawem złamany twardymi irlandzkimi kijami. Milord usłyszał wrzawę przez sen i wydało mu się, iż słyszy ciężkie stąpanie po miękkich dywanach przykrywających jego. schody. Na zgrzyt otwierających się drzwi zbudził się.
Przetarł oczy. Jakiś dziwny szmer dolatywał jego uszów i wydało mu się jak gdyby sypialnia jego była pełną ludzi. Zdziwiony, podniósł się, odsunął kotarę i ujrzał ośmiu tęgich mężczyzn, nieruchomych i milczących, stojących rzędem przy jego łóżku. Milord nie rozpoznawał ich twarzy, lecz odgadł co byli za jedni.
Morris postąpił krokiem naprzód i wymówił nazwisko Diarmida; poczem dodał słów kilka głosem cichym, lecz rozkazującym. Lord Jerzy chciał odpowiedzieć, lecz z bladych ust jego żaden dźwięk nie mógł się wydobyć. Drżał ze strachu. Wstał z łóżka, przeszedł przez pokój chwiejnym krokiem i otworzył biórko.
Usiadł. Rozłożył arkusz papieru i umaczał pióro. Morris dyktował, lord pisał.
Mac-Diarmidowie przynieśli ojcu formalne przyrzeczenie lorda Jerzego Montrath, iż w przeciągu dni ośmiu zaślubi Jessy O’Brien, którą gwałtem porwał.
Starzec sądził, iż mu odprowadzą biedną dziewczynę i że będzie mógł zabrać ją z sobą do Irlandyi. Zdziwił się więc najprzód, następnie rzekł kiwając smutnie głową:
— Jessy była twoją, mój synu, miałeś więc prawo decydować w jaki sposób wypada jej bronić. Honor, tak jak go rozumieją Anglicy, jest zatem ocalony; daj Boże by drugie dziecko było szczęśliwe.
Nałożył opończę na plecy i wziął kij w rękę:
— Nie mamy tu już nic więcej do czynienia, — dodał. — Nie przyszedłem by widzieć, jak córka mojej siostry oddaje rękę temu, którego ojcowie okradli dziedzictwo Diarmidów. Chodźcie synowie i ty szlachetna kuzynko, wrócimy do naszej chaty.
Rodzina puściła się w podróż, z wyjątkiem Morrisa, który pozostał w Riszmondzie. Postanowił czekać, aż milord spełni swe przyrzeczenie i zaprowadzi Jessy do ołtarza. Dzielny to był chłopiec, z sercem rycerskiem, namiętnem, lecz silnem. Umiał zarówno walczyć mężnie z samym sobą jak i z wrogiem.
Dusza mu się krwawiła na myśl, iż Jessy będzie żoną innego, lecz powiedział sobie, iż musi ona pozostać bez skazy w oczach całego świata i poświęcił miłość swoją.
Po całych dniach, a nieraz i w nocy błądził sam jeden w okolicach Riszmondu. W miarę jak się stanowczy dzień zbliżał, boleść jego stawała się tem dotkliwszą.
Podczas swych wycieczek wśród lasów opasujących zielonym wieńcem Riszmond, jego pałace i wille, nie zauważył, iż niejednokrotnie jakieś nieznane osobistości śledziły za nim ukrywając się w cieniu.
Mieszkańcy Riszmondu już go znali. Dzieciaki śmiały się i szydziły, widząc tę wyniosłą postać niezgrabnie przyodzianą w biedną irlandzką opończę. Mężczyźni brali go za waryata, kobiety w wybujałej swej wyobraźni tłómaczyły nieszczęśliwą miłością jego melancholijne usposobienie. Morris przechadzał się nie zważając na nic.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Było to w wilię dnia wyznaczonego na obrzęd ślubny. Morris błądził sam jeden wśród ciemnej nocy w lesie rosnącym nieopodal Tamizy i dochodzącym aż do drogi prowadzącej do Londynu. Nie miał innej broni prócz kija, którym się podpierał. Naraz uczuł silne uderzenie w grzbiet, podczas gdy dwa mordercze noże dotknęły jego piersi.
Zrozumiał, iż nadeszła ostatnia jego godzina, był osaczonym tak zblizka, iż nie mógł bronić się kijem, Polecił duszę Bogu.
Naraz napastnicy zostali odepchnięci, Morris usłyszał szczęk broni i otworzywszy oczy ujrzał szpadę uwijającą się pomiędzy nim i zbójcami. To mu dodało odwagi. Ciężki kij jego zad rżał w silnej ręce, jeden z napastników padł na ziemię. Inni uciekli.
Morris zwrócił dziękczynny wzrok na swego zbawcę. Przy słabem świetle gwiazd rozpoznał mundur dragonów J ej Królewskiej Mości i dobrze znaną fizyognomię w hrabstwie Galway, białą i bladą, która i w tej groźnej chwili zachowała swój lodowaty spokój.
Był to kapitan Percy Mortimer, który pamiętał, iż rodzina Elleny wymówiła, nazwisko Riszmond, wysiadając z parostatku. Dążył więc tam, gdyż wspomnienie młodej dziewczyny już silnie zawładnęło jego sercem.
Morris, jak każdy Irlandczyk, czuł dla żołnierza protestanckiego nie tylko odrazę, lecz uczucia nienawiści, nie mogły w duszy jego przygłuszyć głosu wdzięczności. Podał rękę swojemu zbawcy, który jej zlekka dotknął i schował skrwawioną swoją szpadę do pochwy.
— Czyś pan raniony? — zapytał Mortimer.
— Nie, — odpowiedział Morris. — Przybyłeś pan dosyć wcześnie by mnie ocalić. Dostałem tylko jedno pchnięcie, które przedziurawiło moją opończę.
— Winszuję panu, — rzekł kapitan i ukłoniwszy się uprzejmie, odszedł spiesznym krokiem w kierunku Riszmondu.
Morris chciał go zatrzymać, by mu podziękować! i powiedzieć przynajm niej jak się nazywa człowiek, który mu życie ocalił. Być może, iż kapitan Percy Mortimer nie usłyszał jego wołania, w każdym razie nie odpowiedział na nie.
Kij Morrisa powalił jednego z napastników na ziemię. Morris pochylił się nad nim i poznał lokaja lorda Jerzego Montrath.
— Ona będzie nieszczęśliwą! — wyszeptał.
Ale już było zapóźno się cofnąć. Nazajutrz, pierwszy raz w życiu ukląkł w kaplicy anglikańskiej. Jessy i lord Jerzy Montrath stali przed ołtarzem. Kapłan wyrzekł sakramentalne słowa małżeństwa. Morris objął głowę obiema rękami i tłumił łkanie, by nie wybuchnąć płaczem.
Jessy została milordową Montrath. Gdy się odwróciła od ołtarza, ujrzała Morrisa poraz pierwszy po opuszczeniu Irlandyi. Morris krzyknął boleśnie i wyciągnął ku niej ręce. Jessy zachwiała się na nogach. Lord Jerzy podtrzymał ją, a na ustach jego błąkał się gorzki uśmiech.
Jessy była bardzo zmienioną. Towarzyszki już by jej nie poznały. Ale jakże pięknie wyglądała w tej bogatej ślubnej sukni!
Morris cierpiał tak, iż sądził, że umrze.
Jessy przeszła zwolna koło niego wsparta na ramieniu męża; wsiadła do powozu. W chwili gdy lord Jerzy zabierał się też wsiadać, uczuł, iż ktoś dotknął jego ramienia; odwrócił się i ujrzał zmięszaną i boleśnie skurczoną twarz Morrisa.
— Niech ona będzie szczęśliwą milordzie! — rzekł tenże, ściskając konwulsyjnie zęby, albo biada ci!...
Lord Jerzy uśmiechnął się ironicznie i nic nie odpowiedział. Jego lokaje odepchnęli gwałtownie Morrisa. Powóz ruszył galopem.
Morris powrócił do Irlandyi.
Jessy pisywała regularnie co miesiąc do przybranego ojca. Nie żaliła się, a o Morrisie nigdy w listach nie wspominała; ale widocznie była bardzo smutną.
Lecz raz cały miesiąc upłynął, a oczekiwany list nie przybył. Minął i drugi i nieszczęście zawitało do chaty Diarmidów. Stary Miles, oskarżony o spiskowanie, został osadzony w więzieniu jako domniemany sprawca pożaru folwarku Lukassa Neale.
W nieobecności naczelnika rodziny, synowie jego oddali się z większą jeszcze gwałtownością walce nocnej. Morris w nowej namiętności szukał zapomnienia swych cierpień miłosnych. Wytknął sobie do osiągnięcia szlachetny cel i poświęcił się wyłącznie sprawie Irlandyi. Jego gorący, chociaż zaślepiony patryotyzm, wskazywał mu nowe drogi. Poszedł niemi bez namysłu, ulegając tylko popędowi swej, ognistej natury, ale widział dobrze grożące mu niebezpieczeństwa i przeczuwał, iż doprowadzą go do przepaści. Nie chciał się jednak cofać.
Gdy trzy miesiące minęły bez wiadomości od Jessy, bracia rzekli do niego:
— Chodźmy do Londynu, by uratować lub pomścić naszą siostrę.
Lecz Morris potrzebował tylu rąk, by podołał swemu olbrzymiemu zadaniu! Napisał więc tylko list, ale nie otrzymał odpowiedzi. Czas mijał; a gdy wreszcie Michey udał się do Anglii, zastał już biedną Jessy nieżywą....
Ellen wróciwszy z Londynu, ujrzała ukochane swoje góry z niezwykłem wzruszeniem. Poważna boleść zatruła jej dawną dzieciną swobodę. Chciała wyperswadować sobie, iż to tylko nieobecność Jessy O’Brien, jej ukochanej siostry, jest powodem dręczącego ją zmartwienia. Ale niejednokrotnie nadzieja rozweselała jej melancholię. Uśmiechała się i płakała z radości.
Niezawodnie to nie biedna Jessy, przyczyniała się do tych zmian raptownych.
Ellen już nie była samotną. Wspomnienie towarzyszyło jej wszędzie, czy to na szczytach gór, czy na błękitnej spokojnej wodzie jezior.
Ellen kochała zawsze szczerze swego ojca przybranego i swych braci, ale przywiązanie bladło w obec ukochanego wspomnienia Anglika. Przedstawiał się on jej jako niezrównany bohater, zamiary Percy Mortimera, wydawały jej się rozkazem Boskim. Biedne nieświadome życie dziecko!
Głos tajemniczy, mówił jej z głębi duszy.
— On wróci.
Rzeczywiście wrócił. Robert Peel ocenił rozum jego i siłę. Dla przeprowadzenia swej politycznej myśli, potrzebował on takich wyborowych narzędzi, twardych i hartownych jak stal. Percy wrócił ze stopniem majora; były komendant wojskowy hrabstwa Galway, podpułkownik Brazer, wróg jego, został przeniesiony do Clare, co go dla młodego majora przyjaźnie usposobić nie mogło.
Ellen uradowała się wielce, gdyż uczucia Mortimera odpowiadały jej własnym. Piękne dnie zaczęły się dla nich, długie rozmowy w samotności i przysięgi zamieniane w obec nieba. Ale major Percy Mortimer był bezustannie wystawiony na nienawiść obydwóch skrajnych stronnictw, a nienawiść ta rosła wciąż, gdyż nieulękniona jego odwaga stawała między przeciwnikami jak tama i nikt nie zdołał jej się oprzeć.
W tym kraju trawionym szaloną gorączką, nienawiść objawiała się pchnięciami sztyletów. Stowarzyszeni Molly-Maguire, ścigani na zabój przez mojora, posłali mu ów wyrok śmierci, po otrzymaniu którego, nikt i jednego dnia bezkarnie nie przeżył i nóż nocnych morderców, znalazł drogę do jego piersi.
Ale jakaś tajemnicza siła czuwała nad życiem majora Mortimera. Trzy razy krew jego popłynęła, uniknął jednak śmierci. Trzykrotnie też Morris Mac-Diarmid, spłacając szlachetnie dług swój zaciągnięty w Riszmondzie, stanął pomiędzy jego piersią i puginałem.
Ellen, biedna istota, ledwie żyła; obawa wciąż obudzana, nie opuszczała jej na chwilę. A jednocześnie dręczyła ją straszna trwoga, połączona z wyrzutami sumienia, gdyż zaprzedała się w niewolę człowiekowi, który wypowiedział walkę bez litości jej braciom.
Od dawna już odgadła, że Mac-Diarmidowie należą do tajnego stowarzyszenia.
Niejednokrotnie Ellen, idąc za popędem głębokiego swego przywiązania do przybranej rodziny, chciała wystąpić jako anioł pokoju pomiędzy zbuntowanymi a mściwą ręką majora Percy Mortimera. Była Irlandką i kochała namiętnie swój kraj, jak wszystkie dzieci Zielonej wyspy. Łagodny głos jej wznosił się nieraz błagalnie, wstawiając się za spiskowcami, winnymi niezaprzeczenie, ale tak nieszczęśliwymi.
Percy Mortimer, który we wszystkich innych okolicznościach chętnie ulegał woli Elleny, pod tym względem nic dla niej uczynić nie był w stanie i na jej błagania odpowiadał smutnem milczeniem.
Za nadejściem nocy siadał na konia i prowadził dalej nieubłaganą wojnę. Od czasu gdy wrócił do Irlandyi, był wiecznie rannym, dzięki nienawiści spiskowców. Ale chociaż osłabiony i cierpiący, miał w sobie jeszcze dosyć krwi i siły by ścigać Płatników o północy i gnębić ich w ich niedościgłych kryjówkach.
Nigdy jeszcze tajne stowarzyszenia nie miały do czynienia z przeciwnikiem równie śmiałym i nieugiętym. Lecz jednocześnie zasłaniał spokojnych katolików przeciw manifestacyom i zniewagom zbyt gorliwych oranżystów. Usiłował zachowywać równą miarę wobec obydwóch stronnictw. Z obydwóch też stron oskarżano go o niesprawiedliwość i spiskowcy nienawidzili go zarówno jak i stronnicy protestanckiego panowania. Groźby i przekleństwa nie zatrważały jego sumienia. Szedł dalej wytkniętą drogą, bez trwogi i wzruszenia.
Ellen, sama sobie nie zdając sprawy z własnych uczuć, kochała go bardziej jeszcze za tę nieugiętą wytrwałość. Widziała wciąż tysiące rąk uzbrojonych przeciw niemu. A tego wieczora trwoga przyprowadzała ją do rozpaczy. Wiedziała, iż stowarzyszeni Molly-Maguire rzucali mu w dniu tym swoją straszną groźbę.
Ostatnia ta groźba i zapowiedź śmierci, rzucona tak śmiało wśród klubu oranżystów, zapowiadała blizką napaść. Ellen, biedna dziewczyna, nie miała nikogo, by módź prosić o radę lub pomoc. Szalona jej miłość osamotniała ją wśród rodziny, więcej jeszcze niż szacunek, którym ją otaczano. Była samą, inną poszła drogą, gdzieindziej zwróciła serce niż Mac-Diarmidowie.
Na chwilę uczuła wielką radość wśród swojej trwogi, gdy rzuciwszy wzrokiem ku morzu i szczytom Ranach-Head, ujrzała na około ciemności. Owa noc czarna, dowodziła, że nastąpiła przerwa w walce.
Ellen od roku spędzając nieraz noce na modlitwie i dumaniu, m usiała spostrzedz i dosłyszeć tajemnicze zmowy i wycieczki Mac-Diarmidów. Wiedziała, gdy wychodzili uzbrojeni na swe nocne wyprawy, wiedziała gdy wracali, a jeżeli nie odkryła wszystkich ich tajemnic, to jedynie dla tego, iż dumna jej i szlachetna natura, wzdrygała się przed każdym hańbiącym czynem.
Od kilku tygodni zauważyła, iż od czasu do czasu wśród nocy jaśniało światło na samym krańcu przylądka, na którym wznosiły się ruiny zamku Diarmidów. Synowie Milesa wychodzili zawsze, gdy ów ogień zajaśniał na górze. A nazajutrz, straszne wieści rozchodziły się po okolicy, opowiadano o srogiej zemście i właściciele ziemscy przerażeni powtarzali z trwogą szczegóły o krwawych czynach sprzysiężonych.
Światło owe zapalone wśród ciemności, było niezawodnie sygnałem, tej nocy zaś, nie jaśniało od strony morza; był to dzień przerwy, dzień pozostawiony nadziei ratunku.
Czas mijał. Ellen siedziała wciąż przed swym łóżkiem pogrążona w niespokojnem dumaniu. Nie zdawała sobie sprawy z biegu godzin, głowa jej zmęczona pochyliła się i sen, pierwszy raz od niepamiętnych dni, zaciężył na jej powiekach, zdjęła suknię i podniosła kołdrę by się położyć.
Pierwej jednak postanowiła uklęknąć przed kamiennym posągiem Bogarodzicy, by zanieść do Niej gorącą modlitwę. Przez otwarte okno zalatywało z gór zimne powietrze. Ellen przeziębiła się siedząc tak długo nieruchoma, na pół odziana. Gdy powstała, dreszcz wstrząsnął nią całą, chłodny wiatr wiał przez okno na jej obnażone ramiona.
Machinalnie popchnęła obie ramy okienne, podniosła oczy zaspane i zamglone łzami, rzuciła wzrokiem na widnokrąg i straszny krzyk wyrwał się jej z piersi. Kibić jej pochylona podniosła się, a wielkie jej otwarte oczy spoglądały w przestrzeń w osłupieniu. Cofnęła się w tył i wyciągnęła naprzód ręce jakby dla odepchnięcia groźnego widzenia.
Światło błyszczało na szczycie góry Banach-Head! Noc ciemna nadawała jeszcze więcej blasku czerwonym płomieniom, Ellen nie mogła oderwać oczów od tej krwawej plamy, która nieruchoma odbijała na tle czarnej przestrzeni.
Noc była spokojna. Ellen usłyszała jak otworzono główne wrota domostwa. Spuściła powieki, założyła ręce na piersi i nastawiła ucha. Wrota zamknięto. Ellen zgasiła świece i wychyliła się przez okno. Usłyszała stąpanie na murawie i ujrzała niewyraźne postacie przesuwające się wśród ciemności. Narachowała ich siedem.
Po słusznym ich wzroście poznała sześciu Mac-Diarmidów, siódmy był mały i drobny, zapewne Joyce parobek.
Jeden z siedmiu braci pozostał zatem w głównej sali.
Ellen zaczekała kilka minut, a gdy echo kroków zginęło u stóp góry, zapaliła na nowo świecę.
Mała Peggy spała od dawna na sienniku u stóp łóżka. Ellen przekonała się, iż śpi snem głębokim. Poczem przywdziała suknię, na którą zarzuciła czerwony burnus. Przeżegnawszy się, poszła ze świecą w ręku do głównej sali.
Skrzypienie otwieranych drzwi nie przerwało snu Jermyna, który spał na wspólnej pościółce. Obydwa psy górskie zaskowyczały i przyszły łasić się u nóg Elleny.
Głowa Jermyna leżała wsparta na ręku. Twarz miał uśmiechniętą, zapewne pod wpływem wesołego snu. Smutki dzienne zniknęły uniesione jakiemś słodkiem marzeniem. Młoda dziewczyna stanęła nieopodal niego i usłyszała wymówione własne imię. Wyraz zadowolonej dumy odmalował się na jej czole.
— Kocha mnie! — pomyślała.
I imię to wymówione ustami chłopięcia, dodało jej odwagi. Przestała się wahać, zbliżyła się śmiało do Jermyna i dotknęła palcem jego ramienia.
Wilk i Bell, dwa psy górskie, szły za nią pełzając. Upominały się o zwykłe pieszczoty. Ellen nie spoglądała na nie. Położyły się u nóg Jermyna, zwróciwszy swoje wielkie, ogniste oczy na piękną twarz Elleny.
Jermyn za dotknięciem młodej dziewczyny zadrżał. Obudził się.
— Ellen! Ellen! — rzekł przyciskając ręce do czoła.
Przyłożyła palec do ust i próbowała uśmiechnąć się.
— Ciszej, Mac-Diarmidzie! — wyszeptała.
Jermyn zamilkł.
— Mac-Diarmidzie, — rzekła, — przybyłam tutaj by wybrać wśród mych braci jednego z sercem gotowem do poświęceń! Czemuż znajduję cię samego w tej godzinie?
Jermyn nie mógł się zdobyć na odpowiedź. Założył ręce na kolanach i usiłował zebrać rozproszone myśli.
— Nie wiem... — wyszeptał.
— Nie chcesz mi tego powiedzieć, — mówiła dalej Ellen, — ale wiem, iż bracia nasi poszli spłacić dług o północy. Już są daleko. Widziałam światło na szczycie Banach-Head.
Jermyn podniósł czoło i rzucił z pod powiek podejrzliwe spojrzenie. Namiętna miłość, która go opanowała, nie mogła jednak zmienić irlandzkiej natury ostrożnej i skłonnej do podejrzeń.
I właściwość ta charakteru narodowego, obudzona nagle zapytaniem Elleny, wzięła na chwilę u niego górę. Twarz mu się zmieniła. W stał, przyniósł krzesło i podał je młodej dziewczynie.
— Moja szlachetna kuzynko, — rzekł, — jeżeli szukasz serca gotowego do poświęceń, obecność moich braci nie jest niezbędną. Wszakże ja jestem.
Ellen odsunęła krzesło i nie usiadła.
Role się zmieniły. Ona teraz była zakłopotaną, i nie wiedziała jak przystąpić do rzeczy. Zawahała się przez chwilę, wreszcie odezwała się głosem pieszczotliwym i łagodnym:
— Słusznie robisz Jermynie, że dochowywasz tajemnicy. Przysiągłeś, iż będziesz milczał, a Diarmid powinien dotrzymać przysięgi. Ale ja wiem o wszystkiem. Mściciele schronili się wśród skał nad morzem. Synowie ojca Milesa wyszli z domu, widziałam ich gdy schodzili z góry; usłuchali milczącego wezwania światła błyszczącego na szczycie Ranach-Head. Czemuż ty sam jeden odpoczywasz, podczas gdy wszyscy inni czuwają?
— Moja szlachetna kuzynko, — odpowiedział Jermyn, — spałem, gdy moi bracia opuścili łoże, a jestem za młody, by znać straszne tajemnice zemsty irlandzkiej. Nic a nic nie wiem i od ciebie dopiero dowiaduję się, iż ogień, który błyszczy na szczycie Ranach-Head, jest sygnałem sprzysiężonych Molly-Maguire.
Czarne brwi młodej dziewczyny zsunęły się i wzrok jej padł sztywny i imponujący na najmłodszego z Mac-Diarmidów.
— Kłamiesz Jermynie, — rzekła.
Młodzieniec spuścił, oczy.
— Kłamiesz! — powtórzyła Ellen, — wszystkie dzieci starego Milesa, od najstarszego do najmłodszego, porzuciły drogę wskazaną im przez ojca. I gdyby nawet bracia twoi nie byli cię wyprzedzili, sam potrąfiłbyś trafić do kryjówki Płatników o północy.
— Ja k możesz to przypuszczać?... — zaczął tłomaczyć się Jermyn.
— Nie przypuszczam, jestem tego pewną.
Nastał chwila milczenia, dumna twarz Elleny łagodniała zwolna i przybrała wyraz litościwego współczucia.
— Jermynie, — rzekła, — jakie hasło mają wymówić tej nocy nasi bracia, by się dostać na zgromadzenie sprzysiężonych Molly-Maguire?
Jermyn zadrżał i spojrzał ze zdziwieniem na młodą dziewczynę.
— Nie wiem, — wyszeptał.
Ellen tupnęła nogą.
— Odpowiedz mi, — rzekła rozkazującym tonem, — chcę tego!
Jermyn milczał. Ellen zaczekała chwilę, poczem: wzięła go za rękę, a głos jej stał się miłym i pieszczotliwym.
— Jermynie, — powtórzyła tonem, który słowom jej nadawał zupełnie inne niż wpierwej znaczenie, — powiedziałam ci, iż chcę tego.
Usta Jermyna zadrżały.
— Przysiągłem, — rzekł z cicha, — Ellen, błagam cię, pozwól mi dotrzymać przysięgi.
— Ja chcę! — powtórzyła po raz trzeci Ellen, ściskając rękę Jermyna w swych dłoniach.
Usta młodzieńca otworzyły się mimowoli i wyrzekły:
— Erin go braegh.
Poczem dodał spuszczając głowę.
— Niech Bóg się nademną zlituje! Ellen milczała kilka sekund, jakgdyby dla zapisania usłyszanych słów w pamięci.
— Dzięki ci Jermynie, — rzekła, — ale mam jeszcze jedną proźbę do ciebie. Powiedz mi, gdzie się zbierają tej nocy sprzysiężeni Molly-Maguire?
— Na litość Boską! ja ci tego powiedzieć nie mogę. Przysięgi nasze są zbyt straszliwe.
— Czy myślisz, iż zamierzam cię zdradzić? — spytała.
— Przysiągłem... przysiągłem! — szeptał Jermyn.
— Błagam cię, — rzekła łagodnym głosem młoda dziewczyna.
Jermyn, padł na kolana.
— Ellen! — zawołał, — niech się stanie wola twoja! Nasi bracia są zgromadzeni w tej chwili w galeryi Olbrzyma.
Zatrzymał się przestraszony własnemi słowami i dodał przytłumionym głosem.
— Krzywoprzysięstwem splamiłem dach Mac-Diarmidów! Ellen puściła rękę młodzieńca i udała się do swego pokoju.
Jermyn pozostał na tem samem miejscu nieruchomy, przygnębiony.
Niebawem młoda dziewczyna ukazała się we drzwiach, zamieniła swą białą suknię na inną ciemniejszego koloru, a na nią zarzuciła swój czerwony burnus. Ujrzawszy ją, Jermyn zerwał się raptownie.
— Idziesz na górę Ranach-Head? — wyszeptał.
Ellen dała głową znak potakujący. Jermyn przycisnął obie ręce do oblanego potem czoła, rozdzierająca myśl przeszła mu przez głowę.
— Idziesz by go ocalić! — rzekł z zaciśniętemi zębami.
Rumieniec oblał szlachetne czoło Elleny, która nic nie odpowiedziawszy, poszła dalej ku wyjściu.
Jermyn chwiejnym krokiem postąpił naprzód by jej zastąpić drogę.
Pięści miał konwulsyjnie ściśnięte, drżał całem ciałem, wzrok jego był błędny.
— Ach! — zawołał, — wydarłaś mi podstępnie tajemnicę, wydałem ci naszych braci i zdradliwy Saksończyk będzie wiedział, gdzie zaprowadzić swoich siepaczy. Ellen, nie wyjdziesz ztąd!
Młoda dziewczyna zatrzymała się i spoglądała na niego spokojnie.
— Ustąp się Mac-Diarmidzie! — rzekła.
Jermyn się nie ruszył, oczy błyszczały mu dzikim blaskiem.
Lecz Ellen dotknęła palcem jego ramienia, a silne to ramie cofnęło się, jakby za dotknięciem czarodziejskiej róźczki.
— Ustąp się przed córką twych królów! — rzekła Ellen.
Jermyn chciał się opierać, lecz nie miał siły i młoda dziewczyna otworzywszy drzwi, zniknęła wśród ciemności.
Jermyn przygnębiony, przeszedł też przez próg pozostawiając dom Diarmidów na Bożej łasce. Postąpił kilka kroków w ślad za Elleną, naraz zbrakło mu tchu i padł na murawę.
Ogień błyszczał wciąż na szczycie Banach-Head.
Postać Elleny ginęła już w zmroku za drzewami otaczającemi siedzibę Diarmidów, gdy Katti Neale ukazała się w progu.
Na twarzy jej malowały się zdziwienie, niepokój i trwoga.
— W galeryi Olbrzyma! — wyszeptała. — Był to głos brata Jermyna! zdaje mi się, lecz głos jego jest podobny do głosu mojego męża.
Dotknęła ręką rozpalonego czoła.
— Boże! — rzekła, — Owen nie nocował zemną! gdzie on jest?
Wróciła do głównej sali, słabo oświeconej gasnącą trzcinową świecą.
Padła na pół zemdlona na krzesło, które Jermyn podsunął dla Elleny.
— Nie ma nikogo! — pomyślała głośno. — Wszyscy wyszli a Owen opuścił mnie, by iść z nimi zapewne!
Po chwili milczenia zawołała:
— Owen! Owen! gdzie jesteś? Boże mój! gdyby on mnie już nie kochał! i gdyby mój ojciec....
Nie skończyła, łzy zaschły w jej oczach. Powstała nagle, bolesna myśl przeszła jej przez głowę.
Nieobecność całej rodziny wśród nocy w Irlandyi, może mieć tylko jedno znaczenie, a to znaczenie jest straszne.
Katti obudziła się wkrótce po odejściu Owena. Nie widząc przy sobie męża, przestraszona wyskoczyła bosemi nogami. Było to w chwili, gdy Jermyn, zwyciężony naleganiem Elleny, zdradził przed nią tajemnicę schronienia sprzysiężonych. Katti usłyszała w sali głosy. Spojrzała przez szparę we drzwiach, ujrzała kobietę, lecz nie poznała jej, ucho jej, uchwyciło tylko odpowiedź Jermyna:
— W galeryi Olbrzyma!
Pomyślała o nocnych wyprawach płatników o północy i obraz zamordowanego ojca, stanął jej przed oczyma. W głowie poczynało się jej mięszać, przestała myśleć. Zawołała jeszcze na Owena słabym głosem, nie wiedząc już co począć by zwalczyć opanowującą ją trwogę.
— W galeryi Olbrzyma! — wyszeptała, — muszę tam pójść, muszę się dowiedzieć.
Wróciła do swej komnaty, ubrała się naprędce i przywdziawszy czerwony burnus, zwykłą odzież kobiet w hrabstwie Connanght, wyszła.
Przechodząc dotknęła niemal nogą Jermyna leżącego na murawie, ale go nie spostrzegła i poszła dalej.
Ellen szła przed nią w tym samym kierunku, w odległości pół mili. Dążyła pewnym i szybkim krokiem, kaptur od burnusa spadał jej na czoło i zasłaniał twarz prawie zupełnie.
Doszła do stóp góry.
Księżyc wznosił się powoli na niebie i przechodził pod lekkiemi chmurkami, oświecając białem światłem ich zręby, przed oczami Elleny roztaczały się niewyraźne kontury gór, szum morza dochodził do jej uszów.
Światło błyszczało wciąż na szczycie Banach-Head.
W miarę jak się zbliżała do celu, już nie szła samotnie, na prawo i na lewo słyszała stąpania. Widocznie jacyś nieznani towarzysze szli w tym samym co i ona kierunku.
Od czasu do czasu, gdy księżyc wydobywszy się z po za zasłaniających go obłoków, rzucał jaskrawe światło na okolicę, Ellen spostrzegała czerwone burnusy podobne do jej własnego, zarzucone na męzkie ramiona, tęgich chłopców, odzianych w ciemne opończe, lub w łachmany.
Ale rozmów nie słyszała żadnych, lecz tylko odgłos kroków i regularne stukanie pałek o ziemię.
Ellen zbliżała się do kresu swej wycieczki. Straciła na chwilę z oczów czerwony płomień, lecz niebawem ujrzała go znowu, a za nim zarysowywały się wśród cieniów nocy posępne kształty zamku Diarmidów.
Ellen obeszła ją jednak dokoła nie próbując skrócić sobie drogi, gdy naraz głos, który zdawał się wychodzić ze wnętrza ziemi, zatrzymał ją w biegu.
Stanęła.
— Kto jesteś? — zapytał głos.
— Powiem ci to na ucho, — odrzekła.
— Czy nic więcej powiedzieć nie umiesz?
— I owszem, — odpowiedziała młoda dziewczyna.
I dodała cicho i z wolna:
— Erin go braegh!
— To co innego złotko moje! — rzekł głos. — Wejdź i strzeż się byś nie wpadł w jamę.
Ellen zniknęła w otworze skały, a ten, który ją był zatrzymał, zawołał wesoło:
— Musha! Jermynie, chłopcze mój, przybywasz ostatni, ale jesteś przynajmniej przyzwoicie ubrany! Niech mnie dyabli porwią, jeżeli nie ukradłeś burnusu twojej kuzynce Elleny, którą niech Bóg ma w swej pieczy!
Wybrzeże było puste. Słyszano tylko świst wiatru wiejącego wśród gór i daleki szum morza. Najwprawniejsze oko, nie mogłoby dostrzedz między skałami otworu, w którym zniknęła młoda dziewczyna. Ten, który ją wpuścił, pozostał również niewidzialnym.
Milczenie to trwało kilka minut, usłyszano znowu stąpanie i stukanie irlandzkiego obuwia z drewnianemi podeszwami. Scena powyżej opisana powtórzyła się; na głos wychodzący z pod ziemi, nowo przybywający odpowiadali, w ten sam sposób jak Ellen i wchodzili do wnętrza. Za nimi przybywali inni. Przez pół godziny przesuwały się tak co kilka minut cienie pomiędzy spiczastemi zrębami skał. Wciąż powtarzano te same wyrazy, hasło dające wolny wstęp, pozostawało niezmienne. Odźwierny tego tajemniczego schronienia, którym był nie kto inny jak Patryk Mac-Duff, bohater z pod Wielkiego Oswobodziciela był dobrze wyuczony i nie dał się wywieść w pole.
Po upływie pół godziny, napływ przybywających zmniejszył się i wreszcie ustał zupełnie. Zapanowała długa cisza. Księżyc obszedł przylądek i oświecał swemi blademi promieniami olbrzymie bazaltowe schody. Nocny pejzaż przeistoczył się i ożywił w tej chwili, fantastycznem życiem.
Podczas gdy ostatni przybysze ginęli w otworze skały, człowiek stojący na czatach u ogniska na szczycie Ranach-Head, rzucił ostatnią garść gałęzi w ogień i opuścił swoje stanowisko, obszedł ruiny zamku Diarmidów i przedostawszy się przez park pałacu Montrath, dostał się na południową stronę przylądka, aż do stromej, niemal prostopadłej ścieżki, wijącej się wśród karłowatych krzewów, których gałązki, spalone ostrym morskim wiatrem, rosły leniwie, wykrzywiając się i zaczepiając jedne o drugie.
Trudno było idącemu utrzymać się w równowadze, musiał się wciąż chwytać na prawo i na lewo krzaków, lub spiczastych zębów skał, wystających z pod chudej powłoki ziemi. Ta niebezpieczna drożyna prowadziła do podnóża przylądka Ranach, a w środku pomiędzy szczytem góry i wybrzeżem, przechodziła obok wejścia do naturalnego podziemia, znanego w okolicy pod nazwą jaskini Muyr.
Człowiek ów przeszedł niezatrzymując się obok jaskini, dotarł aż do skał podwodnych, znajdujących się naprzeciw tych, brzegiem, których przybyła Ellen i dostał się tym sposobem, jak gdyby przeciwnemi drzwiami, do wybrzeża ograniczonego dwoma rzędami skał, wysokim murem przylądka Ranach i morzem. Podziemny głos dał się znowu słyszeć.
— To ja kochany Patryku, — odpowiedział nowo przybyły, — ja twój przyjaciel, mający z tobą jednego i tego samego patrona, drogi mój chłopcze.
— A ogień? — zapytał Mac-Duff.
— Już północ mój synu, ogień więc zgaśnie sobie powoli nie szkodząc nikomu. Czy dużo zebrało się ludzi?
— Cała procesya bracie Pat, — odpowiedział Mac-Duff.
Ów Pat, którego czytelnicy z trudnością mogliby poznać po nowej prawie czystej odzieży, był jednak dawnym parobkiem Lukassa Neale. Ale awansował w ostatnich czasach i pan Crochenwell, który był głównym administratorem lorda Jerzego Montrath w hrabstwie Connanght, dał mu posadę w ruinach zamku Diarmid.
Pat miał sobie poruczoną szczególniejszą misyę, która mu nadała niemałe znaczenie, ale i narobiła wielu wrogów. Wszyscy wiedzieli, iż powierzono mu dozór i obowiązek żywienia jakiejś dzikiej bestyi, wilka, utrzymywali jedni, tygrysa twierdzili drudzy, którego przechowywano w jednej z wież starego zamczyska.
Pat nie był z natury dyskretnym, dumny z swej całej odzieży i z nowego stanowiska, chwalił się niemi przed każdym, którego spotkał. Wszyscy też wiedzieli, że Pat trzy razy dziennie wrzucał strawę bestyi i otrzymywał za to wynagrodzenie, mogące wzbudzić zazdrość najpracowitszego robotnika w całem hrabstwie.
A Pat poczciwina nie zadawał sobie wiele trudu! Urządził sobie wygodne mieszkanie w jednej z wież zamczyska. Ruiny, doskonale jeszcze zachowane, zabezpieczały dostatecznie od zimna i niepogody.
Niezawodnie Pat nigdy jeszcze nie iał równie świetnego mieszkania.
Irlandczycy uczestniczący w tajnych stowarzyszeniach, nie lubią gdy jeden z nich zamieni swoje łachmany na ubranie bez dziur. Nie w skutek zazdrości lub nieżyczliwości ale z obawy. Tak niewiele potrzeba dla przekupienia nędzy! Pat też wzbudzał podejrzenie; wątpiono o jego dobrej wierze, gdyż bez pracy doszedł do dobrego bytu. Badano go też na wszystkie strony, by się dowiedzieć jakie to zwierzę karmił w taki tajemniczy sposób. Na to Pat nic nie mógł odpowiedzieć, zaręczał tylko iż gotów jest podpalić komorę w Galway, zamek i trybunał, by dowieść swej gorliwości i wierności dla świętej sprawy. Pat prawdę powiedziawszy, był w wielkim strachu, czuł fałszywe swoje położenie. Wiedział, iż podejrzenia sprzysiężonych Molly-Maguire, mogą mieć dla niego skutki gorsze niż choroba śmiertelna i że w razie danym, jego obfity zapas kartofli, ulubiona wódka i ciepła opończa, nie będą w stanie zabezpieczyć go od katastrofy.
We śnie niejednokrotnie widział się już Pat zrzuconym z Banach-Head w przepaść. Budził się przerażony i zimny pot występował mu na czoło.
Ale o zwierzu nic a nic powiedzieć niemógł, gdyż go nigdy nie widział. Wiedział tylko, iż ów potwór ryczał przeraźliwie, tak że aż mu rude włosy z przerażenia na głowie stawały.
Nie bez powodu jednak musiano karmić takie dzikie zwierze. Pat był zdania, a wszyscy poczciwi ludziska w okolicy takowe podzielali, iż lord Montrath umyślnie wychowywał potwora, by go kiedyś wypuścić na katolików.
Ma bouchal! lord Jerzy Montrath był zresztą zdolnym popełnić podobną nikczemność.
Biedny Pat z jednej strony lękał się słusznego gniewu własnych rodaków, a z drugiej, potwór wzbudzał w nim strach nieprzezwyciężony. Mieszkańcy z Galway mylili się twierdząc, iż jego posada jest istną synekurą. Nie pracował, to prawda, ale drżał po całych dniach i nocach. Życie pędził w nieustannej gorączce.
O pewnych stałych godzinach udawał się na wieżę zbudowaną na samym skraju przylądka, kładł do kosza chleb i dzban z wodą i spuszczał takowy z pomocą sznura okręconego na bloku. A za każdym razem słyszał wydobywające się z pod ziemi jakieś głosy, iście dyabelskie.
Wychodził z wieży blady, zadyszany, osłupiały, polecał duszę Bogu, Matce Najświętszej i wszystkim Świętym. Był przekonanym, iż potwór przyczepi się kiedyś do kosza, wydobędzie się wraz z nim i pożre go odrazu!
Jednocześnie groziła mu ta śmierć okrutna i zemsta sprzysiężonych! Zaprawdę musieli być bardzo nieszczęśliwi ci, którzy mogli zazdrościć losu biednemu Patowi.
Od kilku miesięcy już mieszkał w zamczysku Diarmid, a przez ten czas wyłysiał i czoło pokryło mu się zmarszczkami. Żałował niemal dawnych głodnych dni i swoich łachmanów.
— Wejdź Pat mój synu, — rzekł do niego. Mac-Duff, — mamy wprawdzie jednego patrona, ale zresztą nic wspólnego z sobą i gdybym tu sądził, to nie wiem czybym cię wpuścił.
Pat schylił się i wszedł przez szczelinę w skale, za którą chuda jego postać niebawem zniknęła. Mac-Duff udał się za nim.
— Już zapewne nikt więcej nie przyjdzie, — mruknął. — Czas mojej warty minął zresztą, ciekawym jestem zobaczyć co się tam w środku dzieje.
Odgłos kroków Mac-Duffa i jego towarzysza rozchodzący się wśród ciasnego korytarza, nie pozwolił im usłyczeć stąpania tuż, po za nimi. Ktoś jeszcze zbliżał się zwolna z tej strony z której przybyła Ellen.
Księżyc oświecał jasno wybrzeże. Można było sądzić, iż to szlachetna córka królów po raz drugi zjawiła się wśród skał, dążąc do galeryi Olbrzyma. Była to również kobieta, która białą swą suknię zakryła czerwonym burnusem a twarz jej ginęła pod kapturem.
Nie szła pewnym krokiem, lecz chwiejnym i powolnym. Idąc płakała.
Doszła wreszcie do podnóża skały i na pół omdlała oparła się o nią.
Pochyliła w tył głowę, kaptur spadł jej na ramiona i promienie księżyca oświeciły bladą twarz Katti Neale.
Stała czas jakiś, zimno zaczynało ją przenikać, usta boleśnie uśmiechnięte, powtarzały imię Owena.
Nikt nie przyszedł zastąpić Patryka Mac-Duff na czatach. Katti Neale oparła się o krawędź szczeliny, prowadzącej do galeryi.
Za szczeliną zastępującą wrota znajdował się wązki i nizki korytarz, a za nim naturalne schody o kilkunastu stopniach.
O dwadzieścia kroków dalej, płonął olbrzymi ogień wciąż podsycany suchemi gałęźmi karłowatych sosen. Nie było innego światła prócz tego ogniska, z którego unoszące się gęsto kłęby dymu, rozchodziły się pod czarnem sklepieniem pieczary. Na około ogniska siedzieli ludzie odziani w najrozmaitszy sposób. Największa z nich część była okrytą łachmanami, drudzy mieli na sobie pospolite opończe, niektórzy byli okryci owymi czerwonymi burnusami, stanowiącymi zwykłe wierzchnie okrycie kobiet irlandzkich.
Za ogniskiem, na prawo od wejścia znajdowała się estrada, a na przodzie tejże, stał olbrzymiego wzrostu mężczyzna okryty czerwonym burnusem. Za nim znajdowało się ze dwadzieścia osób, których twarze były zasłonięte płachtami płóciennemi.
Cała ta grupa była malowniczo oświecona płomieniami, jak również i dwa pierwsze rzędy zebranego tłumu, trzeci ginął już w półcieniu, następne były zupełnie ukryte w ciemności. Niepodobna było, chociażby w przybliżeniu, obliczyć ilość uczestniczących w tem nocnem zgromadzeniu.
Słychać było wrzawę tłumu z daleka, ale objąć go okiem, stawało się niepodobieństwem. Tylko gdy wrzucono nowy pniak sosnowy do ogniska i płomień buchał rzucając ku niebu tysiące iskier, cienie nocy rozdzierając się na chwilę, ukazywały tysiące twarzy, zapełniających fantastyczne głębiny. Jednocześnie kryształowe sztachety groty jaśniały błyskotliwem światłem. Kolumny i wysokie ściany były jakby obsypane gwiazdami. Naraz wszystko gasło. Noc ogarniała całą grotę, tłum ginął wśród ciemności.
Pieczara ta była znaną pod nazwą galeryi Olbrzma. Legenda głosiła, iż Ranach, Connor, Donnal, Diarmid i wszystkie olbrzymy z mitologii irlandzkiej, wyprawiali w niej bachanalie, zanim Ś-ty Patryk rozwpoczął w hrabstwie Connanght, swoje pokojowe zdobycze.
Ludzie zebrani koło ogniska, byli to Płatnicy o północy.
Przechodząc z hymnu do prostej powieści, musimy wyznać, iż meeting sprzysiężonych Molly-Maguire nie odpowiadał w zupełności przepychowi rozsianemu przez przyrodę w galeryi Olbrzyma. Ostry zapach tytoniu mięszał się z dymem sosnowych pni, tworzącym ciężki obłok ponad głowami. Zaraz przy wejściu uderzała silna woń wódki i wyziewów kwaśnego potenu. Ze wszystkich stron rozlegał się wśród ciemności brzęk szklanek uderzanych o mosiężne dzbanki. Nocne to zgromadzenie dzielnie usiłowało walczyć z wilgocią pieczary i nie obradowało na czczo.
Mało było słychać krzyków wśród tego tłumu. Tylko głuchy szmer rozlegający się wzdłuż galeryi, który odbijając się od ścian był powtarzany przez tysiączne echa. Szmer ten wydawał się raczej wesołym niż groźnym. Ci co pierwsi przybyli, starali się rozgrzać trunkiem długie chwile oczekiwania i znajdowali się w tej wesołej fazie pierwszego upojenia. Większa zaś część obecnych przybywała z Galway i była pijaną od samego rana, piła bowiem dzień cały na cześć Wilhelma Derry, ukochanego kandydata.
— Ciszej! chłopcy, — rzekł olbrzym Mahony, który stał na brzegu estrady w swoim czerwonym burnusie z kapturem i uosabiał w tej chwili ową istotę fantastyczną, Molly-Maguire, której imię wzbudzało postrach w dziesięciu hrabstwach Irlandyi.
— Będziemy milczeć Molly, luba nasza ciotuniu. Arrah! jesteśmy twemi posłusznymi siostrzeńcami!
— Wypijemy jeszcze kubek za twoje zdrowie, zacny Podpalaczu!
— I za zdrowie tych zacnych dygnitarzy, którzy siedzą za tobą i nic nie mówią!
— Naboclisch! co za piękne zgromadzenie, — za wołał głos jakiś z głębi galeryi, — rzekłbyś, iż to meeting O’Conella, którego niech Bóg błogosławi! I nie potrzebujemy lękać się deszczu w dodatku!
— Zaśpiewajmy bracia na cześć tych dzielnych chłopców z Kilkenny, z Clare, z Limerick i z Lestrym, którzy przybyli do nas na wybory.
— Niech dyahli porwą wybory! — zawołał Pod palacz grzmiącym głosem, — poczciwi chłopaki z sąsiednich hrabstw, są naszymi miłymi gośćmi. O’Conell niech żyje długie lata, zacny człowiek! Lecz ciocia Molly-Maguire przedewszystkiem! pamiętajcie o tem mili siostrzeńcy!
— A Molly-Maguire, — rzekł jeden z zamaskowanych mężczyzn stojących za olbrzymem, — nie jest krewną ani Wilhelma Derry, ani Jakuba Sulliwana.
Tłum wrzaskliwie zaprotestował:
— Derry jest dobrym katolikiem!
— Sulliwan nędznik! jest kuzynem biskupa protestanckiego, który wysysa krew naszą!
— To Morris musiał się odezwać, ma bouchal! Morris nie lubi )’Conella.
Lecz drudzy poczęli wołać:
— Dajcie pokój Morrisowi, to zacny młodzieniec!
— Hurrah! niech żyje Mac-Diarmid!
Podpalacz musiał użyć swego potężnego głosu, by uspokoić tłum. Mężczyźni stojący za nim za estradzie byli wszyscy odziani w opończe. Łachmanów pomiędzy nimi nie było. Przez kilka chwil naradzali się między sobą, poczem jeden z nich nie zdjąwszy swej płóciennej maski, wystąpił naprzód estrady i zasiadł na krześle, które mu Mahony ustąpił.
Jednocześnie olbrzym zdjął z siebie czerwony burnus, włożył go na ramiona swego towarzysza i rzekł:
— Skończyłem już moją rolę chłopcy! oddajcie cześć prawdziwej Molly, waszej ciotce.
Głośne okrzyki rozległy się pod sklepieniem. Mahony zeskoczył do ogniska, którego czerwony płomień, oświecił jego olbrzymią postać i wrzucił kilka sosnowych pniaków. Posiedzenie zostało otwarte.
— Król Lew chciałby coś powiedzieć, — odezwał się jakiś głos z podedrzwi.
— Hurrah! niech żyje król Lew, niech mówi!
Mężczyzna, który był przywdział czerwony burnus sprzysiężonych Molly-Maguire, rzekł kilka słów. Nastała cisza.
Tłum stojący podedrzwiami rozsunął się i jakiś człowiek gruby, mały, pękaty, zbudowany jak atleta i ubrany w kostyum majtka, wystąpił na środek pieczary.
Tłum zebrany w galeryi Olbrzyma, składał się z najróżnorodniejszych żywiołów. Większość hrabstw z zachodniej i południowej Irlandyi, miała w nim swych przedstawicieli. Byli tam rybacy z zatoki Bantry, pasterze z Korku, rolnicy z Waterford i górale z Wihlów. Sprzysiężenie bowiem Molly-Maguire rozgałęzione było w całej Irlandyi, nie wyłączając nawet gór Ulster, głównego ogniska protestantyzmu.
Większość jednak zgromadzenia stanowili mieszkańcy okoliczni, przeważnie dzierżawcy lorda Jerzego Montrath, nadbrzeżni mieszkańcy rzeki Moiny i robotnicy zajmujący się kopaniem torfu między rzeką Such i jeziorami.
Wszyscy ci ludzie należeli do sprzysiężenia i złożyli przysięgę. Wszyscy przeszli przez owe tragikomiczne próby, za pomocą których fronmasoni na całym świecie usiłują wzbudzić zbawienną trwogę w swoich neofitach.
Tajne stowarzyszenia mają bowiem wszędzie jednakowe zwyczaje. Sztylet, na który przysięgali uczestnicy tajnych sądów w Niemczech, znalazł takie same zastosowanie wśród węglarzy we Włoszech, a następnie i w Irlandyi. I dzisiaj jeszcze na Zielonej Wyspie przysięgają na puginał albo na kaganiec. Ruiny starych opactw, opustoszałe sale walących się zamków, wilgotne pieczary, w których ptaki nadbrzeżne szukają schronienia przed burzą, służą za masońskie loże i w nich odbywają się tajemnicze ceremoniały Mścicieli.
Straszna to przysięga, która zobowiązuje do niesienia kagańca, gdy pożar ma wybuchnąć, albo do wzięcia sztyletu w rękę, gdy ofiara zemsty już jest może wskazaną. Lecz oni przysięgli wszyscy.
Taka bowiem ciężka trapiła ich nędza! cierpieli głód zimno i wszystkie biedy mogące gnębić człowieka, a to wszystko obok szalonych zbytków ich panów! Tyle nienawiści zebrało się na dnie ich serc! Tyle czasu schylali głowy pod despotyzmem zdobywców. Około ich nędzy brzęczały całe roje chciwych lichwiarzy, administratorów i służalców lordów, którzy wszyscy paśli się ich krwią i żyli z ich śmierci!
Niestety! czyż można o tem wszystkiem mówić jako o sprawach należący do przeszłości. Dzisiaj jeszcze niechaj głos zemsty wzniesie się ze szczytów gór, lub rozlegnie wśród torfiastych łąk, a znajdzie tysiące ech w całym kraju, dręczonym gorączką fenianizmu. Każda chata zadrży na ten sygnał oddawna oczekiwany, wszyscy mężczyźni wzniosą głowy do góry, wstrząsając długiemi kędziorami, a modlitwy kobiet wzlecą ku niebu, prosząc o błogosławieństwo dla zemsty braci i mężów.n Kaganiec gore, krzyk potężny brzmi w powietrzu, cała Irlandya powstaje, a wśród ciemności jaśnieje straszna łuna pożarów.
Morris Mac-Diarmid niejednokrotnie odbywał wycieczki w różnych hrabstwach Irlandyi; znał tych sprzysiężonych, którzy szli do walki wiedzeni jedynie miłością ojczyzny, miłością ślepą może, ale godną podziwienia u ludzi, którym ojczyzna nie może udzielić ani pomocy, ani opieki. Morris stał na ich czele. Szli ślepo dokąd ich prowadził i pomagali mu.
Ci prawdziwi synowie starożytnej Erin, znaleźli się prawie wszyscy na stanowisku, wśród czarodziejskich kolumn galeryi Olbrzyma. Przybyli do Galway pod pretekstem wyborów. Większa część zgromadzonych nie znała tajemnic sprzysiężenia. Wielu płynęło z prądem jak i sam Morris, czując się jeszcze zbyt słabymi, by módz gwałtownie zgasić kaganiec szerzący pożary.
Ale bez przerwy pracowali nad tem, wspierani wymową swego wodza, którego śmiały głos znajdował posłuch u tłumów. Praca ich nie była bezowocną i cieszyli się nadzieją, iż blizkim jest już dzień, w którym nocni mordercy będą, mogli dumnie wznieść głowy przy świetle słonecznem i stać się żołnierzami.
Morris nie wątpił, że ten dzień już byłby nadszedł, gdyby nie opór O’Conella. Morris czcił geniusz wielkiego oswobodziciela, lecz słusznie lub nie, uważał go za największego wroga Irlandyi i jako najsilniejszą podporę panowania Anglików.
Morris był o tyle słabym, o ile Oswobodziciel był silnym. Wszechpotężny O’Conell nie wiedział nawet może, iż gdzieś w hrabstwie Connanght, jakiś nędzny wieśniak śmie walczyć w cieniu przeciw niemu.
Ale Morris miał silną wiarę i wolę nieprzezwyciężoną. Usuwał przeszkody jedna za drugą z swej drogi. Te których usunąć nie mógł, zręcznie omijał. Sprzysiężonymi nie gardził, ale z niewyczerpaną nigdy cierpliwością usiłował podnieść ich przygnębione dusze, zniżając swoje rycerskie serce aż do poziomu ich krwawego gniewu, by ich przyciągnąć do siebie, zawładnąć nimi i pozyskać ich dla swych widoków. I wpływ jego wzrastał zwolna i w cichości, tak jak pod cieniem starego dębu rośnie ów wątły krzaczek, który z czasem, stanie się królem lasów.
A gdy odwaga jego zaczynała słabnąć, dodawał sobie serca mówiąc: Siła O’Conella tkwi w nim samym, nic nie zostanie z jego polityki, potęga jego, aczkolwiek olbrzymia, jest tylko potęgą jednego człowieka i do tego starca. Jakiż inny geniusz prócz niego byłby w stanie utrzymać jego wzniosłe kłamstwo! Zasady tylko przechodzą z ojców na synów prawem dziedzictwa. Siła osobista zstępuje do grobu wraz z człowiekiem silnym.
Po zmarłym wielkim człowieku pozostaje tylko wspomnienie. O’Conell pracuje jedynie dla swej własnej chwały. Z nim razem zniknie i Rappel, miejsce dowódcy pozostanie wolne.
— Ja jestem młody. Potrzeba mi wiele czasu, ale mam długie lata przed sobą. A myśl moja czyż nie jest równie wieczną jak i prawa narodów? Jeżeli polegnę w obronie tej sprawy cóż z tego? Życie człowieka jest tylko jedną godziną w długiem życiu narodu, a ja pracuję dla Irlandyi!
I to było prawdą. Żadne egoistyczne lub osobiste uczucie nie kierowało nim, zacna jego, pełna poświęcenia dusza, mogła błądzić po manowcach, ale nie upaść.
Wśród ludzi zebranych w galeryi Olbrzyma, jedni szli za Morrisem Mac-Diarmid z przekonania; drudzy dali się przy sposobności pociągnąć jego niepospolitą wymową. Gdyby Morris chciał był ograniczyć swoją działalność na kierowaniu nocnem dziełem zemsty, żaden dowódca nie miał by równie posłusznych i tak pełnych zapału żołnierzy jak on. Ale i tak aczkolwiek niejednokrotnie stawiał opór powszechnym życzeniom, wszyscy kochali go i był niezaprzeczenie pierwszym wśród przewodników sprzysiężenia.
Trudno mu było zaiste nagiąć do swej woli tę tłuszczę hałaśliwą i nieznającą karności; nie było to jednak zadaniem niemoźliwem, a w każdym razie on jeden był je w stanie spełnić. Morris pracował też nad tem.
Oklaski i wiwaty brzmiały jeszcze wśród olbrzymiej pieczary i imię króla Lew, powtarzane na wszystkie tony, napełniało galeryę Olbrzyma.
Widocznie król Lew był osobistością bardzo popularną i tłum oczekiwał niecierpliwie jego zjawienia się, tak jak w teatrze publiczność oczekuje n a efektowną scenę dramatu.
Król Lew miał na sobie płócienną kurtkę, szerokie spodnie i skórzany kapelusz, stanowiące zwykły kostyum majtków; szedł zataczając się i z rozstawionemi szeroko nogami, jak gdyby ruchomy pomost jego statku znajdował się pod jego stopami obutemi w grube kute trzewiki. Nosił on włosy krótko strzyżone, odróżniając się tem od wszystkich wieśniaków zebranych na około ogniska, jego nadzwyczaj muskularna obnażona szyja występowała między potężnemi ramionami niezwykłej szerokości. Miał przy tem poczciwą, wesołą fizyognomię, której dwoje czarnych, osłoniętych gęstemi brwiami oczów, nadawało charakter dzikiej energii i odwagi.
Z tem wszystkiem grubiański, niezgrabny, ociężały, z jednem policzkiem wydętym olbrzymim kawałkiem tytoniu, który żuł bezustannie. Takim był król Lew z Claddagh, król Lew, jak go pospolicie nazywano.
Gdyż gwoli odwiecznego zwyczaju, sięgającego do najbardziej starożytnych czasów, marynarze z Galway wybierają corocznie swojego naczelnika, który przez czas sprawowanej władzy, nosi tytuł króla. Posiada on znakomite przywileje, wolno mu pić ile mu się spodoba, chociaż ma prawo karać majtków oddających się pijaństwu; może w dnie świąteczne powierzyć swoją robotę, pierwszemu lepszemu nowicyuszowi, stosownie do swego uznania i wreszcie z własnego wyboru naznacza królowę zaszczycając tym tytułem jaką ładną dziewczynę, która miała szczęście mu się podobać.
Majtkowie z Galway ślepo go słuchają i rozkazy jego są wykonywane bez apelacyi.
Rozumie się, iż król Lew, posiadając taką władzę, zajmował ważne stanowisko wśród sprzysiężonych Molly-Maguire. Odepchnął też swemi silnemi łokciami tłum na prawo i na lewo i wszedł w przestrzeń pozostawioną wolną, pomiędzy ogniskiem i pierwszym rzędem zgromadzenia.
W blasku płomieni, jego atletyczna postać zarysowywała się wyraźnie i tłum ukryty w cieniu ujrzawszy go, podziwiał jego szerokie ramiona i muskularne ręce.
— Hurra! niech żyje król Lew! — zaczęto wołać ze wszystkich stron; — to najlepszy majtek jakiego kiedy nosiło morze! Wołu mógłby zabić jednem kopnięciem, a wypędziłby wszystkich oranżystów z czterech połączonych prowincyi, dawszy im tylko szczutka w nos!
— Dziękuję wam moje chłopcy, dziękuję wam, — odpowiedział tęgi marynarz, szukając oczami wśród ciemności swoich wielbicieli, — dziwne to na mnie zawsze robi wrażenie, gdy was słyszę wrzeszczących jak dyabły, a nie mogę dojrzeć i końców waszych nosów.
Oklaski posypały się znowu wraz z głośnemi wybuchami śmiechu. Zebranie było w wesołym humorze.
— Ciszej! odezwał się potężny głos Olbrzyma Mahoniego, który na zebraniu wypełniał rozmaite funkcye a pomiędzy niemi i woźnego.
Wrzawa na chwilę ustała.
— Tak to lubię moi kochani przyjaciele, — rzekł król Lew, uciszcie się trochę dla mej przyjemności.
Odwrócił się ku estradzie i dotknął ręką skórzanego kapelusza.
— Czołem przed Waszemi Wielmożnościami! — zawołał.
— Ciocia Molly, gdyż tak nazwałem mój statek, kochana ciocia Molly, była wciąż na pełnem morzu w ostatnich czasach i dla tego tak dawno nie przyszedłem was odwiedzić. Ale zgadnijcie chłopcy, kogo wam przywiozłem dzisiaj do portu z Galway.
— Wiemy już to, królu Lew, — rzekł człowiek ukryty pod burnusem Molly-Maguire. — Lord Jerzy Montrath był na twoim pokładzie.
Majtek zrobił gest podziwienia.
— Gdyby nie było wzbronionem wymieniać nazwiska tych, którzy się kryją pod maską, powiedziałbym ci twoje panno Molly! — wyszeptał z cicha. — Ale mniejsza z tem, wyznaję iż zgadłeś. Tak jest chłopcy, — dodał podnosząc głos, — lord Jerzy Montrath, ów syn dyabelski, przybył na parostatku z Korku; a że morze było wzburzone, przeprowadzono pasażerów na mój, statek, który cudownie umie się przemykać między skałami. Lord Jerzy przybył nareszcie odwiedzić swoich poddanych i niech mnie Bóg skarze jeżeli nie jest stokroć jeszcze zuchwalszym niż dawniej! Mruknijcie no kilka razy moi kochani na intencyę lorda Jerzego!
Głuche mruczenie zagrzmiało wśród ciemności i rosło, rosło, rozszerzając się coraz bardziej. Olbrzymia pieczara napełniła się jakąś niewyraźną wrzawą, która stopniowo głuchła i wybuchała znowu, zamilkła na chwilę i zagrzmiała poraz trzeci tak potężnie, jak gdyby sklepienie skały trzaskało nad głowami tłuszczy, a to tylko trzy razy mruknięto na intencyę lorda Jerzego Montrath.
— Tak to lubię! — rzekł król Lew.
— Arrah! — odezwał się tuż przy wejściu do pieczary jakiś głos, w którym rozpoznać można było jednocześnie zadowolenie i obawę; — doskonale mruczeliście chłopcy, a ja dodam, niech djabli porwą Jego Wielmożność!
— Siedziałbyś lepiej cicho Pat, mój chłopcze, — Patryk Mac-Duff, im mniej się będziesz odzywał, tem łatwiej ludzie zapomną, iż zasługujesz by ci kark skręcono!
— Już milczę, ma bruchal! — wyszeptał biedny Pat z przerażeniem.
I nie rzekł ani słowa więcej.
— Idąc z Galway, — mówił dalej atletyczny majtek, — widziałem światło w oknach pałacu Montrath. Milord odpoczywa po trudach podróży. Chłopcy, my mamy ciężkie rachunki do załatwienia z milordem!
Pomiędzy kolumnami pieczary zapanował ruch wielki, już nie śmiano się więcej; słychać było tylko w ciemności żałosne skargi i groźby wyrywały się z tysiąca ust, wśród ubolewań i jęków.
— Wiedzieliśmy, że-przybędzie, — wołano, — gdyż jego administrator Crahenwell, tysiące biedaków porozpędzał na rozstajne drogi!
— Stara Magda umarła ostatniej nocy z głodu i zimna, gdyż ją wygnał z chałupy.
— Nie miała z czego zapłacić czynszu, — zawołał Mac-Duff, wybuchając gniewnym i sarkastycznym śmiechem.
— Saunder de Connemara, — rzekł ktoś inny, — leży na murawie na granicy swojego pola. Biedny Saunder! ma garączkę i wstać na nogi nie może!
— Milord potrzebuje pieniędzy! trzeba podnieść czynsze!
— Milord potrzebuje pieniędzy, niech więc jego dzierżawcy umierają z głodu!
— Ach! ach! — zawołał król Lew, — co to może obchodzić milorda i mnie, który drwię sobie z niego na moim statku i nie potrzebuję lękać się zębów tego rekin a Crakenosell... ale wy chłopcy, to co innego! Zatrzymał się, na około zapanowało głuche milczenie.
— Mac-Duff, mój synu! — mówił dalej, — nie radbyś się dowiedzieć, czy twoja siostra znajduje się wśród bagaży Jego Wielmożności? A twoja siostrzenica, John Sligg! a przybrana córka starego Diarmida! I Magdalena, — dodał głosem drżącym od wzruszenia, — Magdalena Lew, drogie złotko moje!
Nikt mu nie odpowiedział.
— Bracia! — zawołał gwałtownie król Lew, — nieco odwagi! Gdybyśmy poszli dzisiejszej nocy podpisać pokwitowanie lordowi Jerzemu Montrath! Wszyscy milczeli. Dreszcz ich przenikał na samą myśl porwania się na potężnego lorda. Nienawidzono go, pogardzono nim, ale lękano się.
Pomiędzy nim a biednymi jego czynszownikami, których potem wzbogacał się, stała jakgdyby silna zapora zabobonnego strachu. Król Lew ruszył potężnemi ramionami.
— Jakto! — rzekł, — nikt się nie odzywa?
Kilku tylko majtków z Galway, znajdujących się wśród tłumu, odpowiedziało na to wezwanie, jak również i mężczyzna uosabiający Molly-Maguire. Majtkowie odezwali się z potakiwaniem, Molly-Maguire założył veto tonem stanowczym i donośnym.
Król Lew spojrzał na niego ze zdumieniem.
— Ho! ho! serce moje! — rzekł, — niech mnie dyahli porwą, jeżeli spodziewałem się natrafić na opór z twej strony. Czyś już zapomniał o krzyżu na grobowcu na cmentarzu Riszmond, Michey Mac-Diarmid?
— Nie jestem Micheyem Mac-Diarmid, — odpowiedział Molly-Maguire cichym głosem.
Podczas tego krótkiego dyalogu, szmer rozszedł się wśród szeregów zgromadzenia, usposobienie tej wrażliwej tłuszczy zmieniło się w jednej chwili. Jak tylko przewodniczący wyrzekł nie, wszystkich wzięła ochota wołać, tak!
— Jeżeli go raz nie sprzątniemy, — rzekł jeden z czynszowników siedzących przy ogniu, — to wypije krew naszą aż do ostatniej kropli.
— A może on tu tylko po to przybył by wypuścić na nas swoją bestyę.
— Wilka ze starego zamczyska!
— Tygrysa, którego karmi by nas wszystkich pożarł.
— Ach! — jęknął biedny Pat, na wspomnienie swej bezustannej trwogi.
Mac-Duff schwycił go za gardło.
— To ten łotr karmi dzikie zwierzę! — zawołał, — musha! jakże mnie ochota bierze go zdusić.
Pat nie miał już siły błagać o litość. Myślał, iż nadeszła ostatnia jego godzina.
Przekonanie o istnieniu tej dzikiej bestyi, nie było bynajmniej jakąś nieokreśloną lub fantastyczną legendą. Było ono głęboko zakorzenionem i wszyscy w istnienie potworu wierzyli. A strach większym był jeszcze od wiary. Wszyscy też byli zdania, iż zadając śmierć lordowi Montrath, nie tylko wymierzają należną mu karę, ale bronią własnego życia.
I dla tego postępowanie Mac-Diarmidów wzbudzało powszechne podziwienie. Byli oni ogólnie poważani od jezior aż do morza. Wszyscy znali ich dzieje i wszyscy wiedzieli, iż znaczna część tej rodziny znajduje się na estradzie.
Nadto, aczkolwiek wśród zgromadzenia zachowywano pewną tajemniczość we wszystkiem co się tyczyło Ciotki Molly-Maguire, wszyscy odgadywali, iż to jeden z synów starego Milesa ukrywa się pod czerwonym burnusem.
I dla tego szemrano, gdyż ów Jerzy Montrath, w obronie którego przewodniczący zebraniu wypowiedział swoje veto, porwał roku zeszłego przybraną córkę starego Mac-Diarmida. A tego wieczora rozeszła się wśród obecnych wieść, że Jessy O’Brien umarła, zamordowana przez lorda Jerzy Montrath.
— Zapomnieli już o niej! — mówiono.
— Biedna Jessy!
— Kto nam dziś powie co się dzieje w sercach Mac-Diarmidów!
— Moja biedna siostrzenica, — mówił ze łzami John Ślig.
— Moja droga siostra! — zawołał Mac-Duff.
— Hurra! niech żyje król Lew.
— Śmierć Jerzemu Montrath!
Molly-Maguire dał znak Olbrzymowi Mahony, który donośnym głosem począł uspokajać tłum.
— Zycie Jerzego Montrath do was należy, — rzekł Molly-Maguire, — ale wzywam was, byście przez dwa dni jeszcze zostawili go w spokoju.
— Czemu? po co? — poczęto wołać ze wszystkich stron.
A gdy Molly-Maguire nic nie odpowiadał, zapanowało w galeryi wzburzenie niepodobne do opisania. Jedni krzyczeli oskarżając przewodniczącego o szaleństwo, drudzy miotali groźby. Molly-Maguire siedział nieruchomy i milczący na przodzie estrady.
Potężny głos olbrzyma nie był już w stanie zapanować nad wrzawą. Król Lew spuścił głowę i namyślił się.
Po kilku chwilach zbliżył się do estrady. Jednocześnie Molly-Maguire pochylił się i wyszeptał mu kilka słów na ucho.
— Nie rozumiem cię Morrisie, — rzekł król Lew.
— Ale niech mnie dyabli. porwą, jeżeli potrzebuję rozumieć by spełniać twe rozkazy, mój chłopcze.
Wrócił na środek zgromadzenia i przyłożywszy obie ręce do ust w kształcie trąby, wrzasnął donośnym krzykiem, jakim majtkowie zwykli porozumiewać się wśród burzy.
— Hej chłopcy. — zawołał, gdy tłum zdumiony uciszył się i słuchał, — zostawmy dwa dni lordowi Montrath, by miał czas odebrać swoją duszę z rąk dyabelskich i zaśpiewajcie mi lillibiero, jakeście mi przyrzekli.
Nie wiele potrzeba było by zmienić usposobienie w tych lekkomyślnych umysłach; hymn narodowy, zaintonowany najprzód przez majtków zabrzmiał pod sklepieniem, powtarzany przez wszystkich obecnych. Gdy ostatnie słowa przebrzmiały, nikt już nie wspomniał o lordzie Jerzym Montrath.
Ellen Mac-Darmid znajdowała się w galeryi Olbrzyma od samego początku posiedzenia. Stała nieruchoma wśród ludzi okrytych łachmanami, zaraz w pobliżu wejścia. Słyszała wszystko, ale nie wszystko zrozumieć mogła. Sprzysiężeni Molly-Maguire, jak i ich poprzednicy, jak wogóle wszyscy ludzie wykolejeni ze zwykłej drogi, którą idzie społeczeństwo, mieli swój własny język, zastępujący ogólną mowę.
A Bogu jednemu wiadomo, iż ów dziwaczny język miał czas się udoskonalić! Wiele pokoleń sprzysiężonych używało go, począwszy od „Dzieci dębu“, aż do „Ludzi z wstążkami“ od roku 1760 aż do naszych czasów. Wynalazły go zapewne „Białe Dzieci”.
Udoskonalił się wśród „Serc stalowych“ u „Fenianów z Donmore“, u „Synów Prawa**, u „Chłopców kapitana Rock“ i u „Pięknych cór lady Chare“ w początkach naszego wieku. Mówiła nim „Rodzina Matki Terry“ i odważni towarzysze „Czarnych nóg“ w r. 1837.
Był to język Karderów, Szanawatów, Karawatów, Czarnych rąk i Kirkawalów, jak również towarzyszów Molly-Maguire w r. 1845 i Fenianów w r. 1868.
Ellen Mac-Diarmid była odważną jak nie jeden mężczyzna. Wśród tego tłumu, do którego dostała się podstępem i z narażeniem życia, była spokojną i niestrwożoną. Wiedziała, gdyż komu to było nieznanem w Irlandyi, iż sprzysiężeni Molly-Maguire nie znają dwóch rodzajów kar i że Płatnik o północy, każdą zaporę usuwa żelazem. Wiedziała, iż życie jej jest w ręku tych ludzi, których tajemnice podsłuchiwać przyszła; jednak nie drżała i strach nie przeszkadzał jej śledzić bacznie za każdem wymówionem słówkiem, których znaczenie zrozumieć usiłowała i pół na pół rozumiała.
Miejsce, w którem stała młoda dziewczyna, było słabo oświecone. Trudno w niem było rozpoznać fizyognomie, a twarz Elleny była nadto zasłoniętą kapturem czerwonego burnusa. Na około siebie widziała ponure postacie pogrążone w ciemności i niepodobne do rozeznania. Gdy jednak oko czas jakiś pozostawało nie olśnione czerwonym blaskiem ogniska, przyzwyczajało się do otaczających je cieniów i mogło widzieć wśród nocy.
Pomiędzy osobami otaczającymi ją, Ellen poznała na pół jowialną, na pół przerażoną twarz biednego Pata, byłego parobka Lukassa Neale i wychudłą fizyognomię torfiarza z bagniska Clare-Galway, zwanego Gib-Roe.
Poznała również głos Patryka Mac-Duff, który widocznie był jeszcze pod wpływem licznych libacyi, pochłoniętych na bruku ulicy Donnor, przed hotelem Wielkiego Oswobodziciela.
Większość zgromadzenia składała się z biedaków okrytych łachmanami. Nie można było widzieć ich dalej niż na dwa kroki na około, reszta stanowiła jakąś niewyraźną i ruchliwą masę cieni.
Ostatnie strofy lilibiero przebrzmiały pod sklepieniem pieczary. Król Lew zmięszał się z tłumem i na około ogniska, widziano już tylko trzy rzędy nieruchomych zamaskowanych ludzi.
— Czy są jakie wiadomości o starym Mac-Diarmidzie? — zapytał głos jakiś za estradą.
— Święty człowiek, — zawołano, — zacny Irlandczyk!
— Kiedyż go wprowadzimy znowu w tryumfie do jego kolonii w Mamturh
Na to odpowiedział Molly-Maguire.
— Mac-Diarmid będzie czekał na sąd. Szlachetny to starzec, dumny, a twardy jak stal. Nie chce być oswobodzonym przez ludzi, którymi gardzi.
— Arrah! Niech go Bóg błogosławi! Kochamy go chociaż gardzi nami.
— To stary żołnierz z czasów „Połączonych Irlandczyków“. Musiał on nie jednego Saksończyka sprzątnąć, chociaż się tego wypiera!
— I gdyby nie Daniel O’Conell, — odezwał się znowu Molly-Maguire, — byłby on i dziś jeszcze gotów narażać swe życie wraz z dziećmi Irlandyi. Ale duch O’Conella tkwi w nim. Nienawidzi nas, gdyż człowiek, którego zwą Oswobodzicielem, nakazał mu nienawiść.
— To prawda, to prawda, — odezwały się głosy z tłumu, — O’Conell jeszcze w tych dniach na meetingu przeciwko nam przemawiał.
— Nie mówcie nic przeciw O’Conellowi, — zawołali inni, — to ojciec Irlandyi!
— Musha! Kto kocha ten karci, a ojciec ten nie psuje swoich dzieci.
— Gdyby nam chociaż kawałek chleba codzień zapewnił, — rzekł nieśmiałym głosem Gib-Roe, który zrzuciwszy porządne ubranie ofiarowane mu przez Jozuego Daws, przywdział dawne swe łachmany; — to pozwoliłbym mu łajać nas ile zechce.
— Dochody, które mu przynosi stowarzyszenie Repeal, mogłyby wielu ludzi wyżywić!
— Gdzie się podziewają dochody z tego stowarzyszenia?
— Musha! Synu mój!... czy myślisz, iż stary Daniel, ma w swoim wieku jeszcze dosyć strawny żołądek by połknąć tyle funtów sterlingów?
Zaśmiano się naokoło i poczęto wołać: Hurra! niech żyje O’Conell!
— Sądy rozpoczynają się pojutrze, — odezwał się znowu głos za estradą, — a powiadają ludzie, iż tym razem mają sędziowie dosyć dowodów, by powiesić starego Milesa.
Wśród zamaskowanych mężczyzn na estradzie zauważono pewne wzruszenie.
— Kto to powiedział? — zapytał jeden z nich żywo.
— Michey, kochanku, — odpowiedział ten sam głos z cicha, — wróciłeś więc z podróży? Ma bouchal! nie gniewaj się. Ten, kto to powiedział, jest dobrym Irlandczykiem i wie, iż przybył jakiś policyant z Londynu, który znalazł świadków dla skazania starego Milesa.
Szmer przebiegł wśród całego zgromadzenia.
— Świadków! — powtarzano z oburzeniem.
— Znaleźli się świadkowie w hrabstwie Connanght by zgubić Milesa Mac-Diarmida.
— Hańba nam! — zawołał oburzonym głosem poczciwy król Lew, — i biada temu, który się zaprzedał Anglikom.
— Nabohlisch! może za kilka szelingów!...
Gib-Roe drżał w kącie z przerażenia. Z jego rzadkich, najeżonych włosów, zimny pot spływał kroplami.
— Ach! moi drodzy! — szeptał, — ale to niepodobna! Gdzież jest taki Irlandczyk, któryby chciał zabić Mac-Diarmida?
— Ten Irlandczyk nie doczekałby się starości! — zawołał Mac-Duff, ściskając potężne pięście.
— Arrah! — rzekł Pat, — ja pierwszy bym go udusił!
Gib-Roe oddalił się od Pata mimowolnie, chociaż biedny dozorca ruin starego zamczyska, nie wyglądał zbyt strasznie. Oburzenie jednak wzrastało w tłumie, zewsząd słychać było tylko groźby i wołania o pomstę. Gib-Roe blady i blizki omdlenia, szukał gdzie by się mógł ukryć. Zdawało mu się, iż otaczająca go zewsząd ciemność nie dostatecznie go zabezpiecza i że promienie ogniska prosto na jego twarz padają. Poważny głos Molly-Maguire zapanował nad wrzawą tłumu.
— Miles Mac-Diarmid jest tylko człowiekiem, — rzekł on, — a tu musimy się zająć ważniejszemu sprawami.
Szemrania rozległy się pod sklepieniem pieczary, a na samej estradzie, tuż obok Molly-Maguire, odezwały się głosy z wymówkami. Jeden z zamaskowanych mężczyzn położył rękę na ramieniu naczelnika osłoniętego czerwonym burnusem.
— Czyż już do tego przyszło Mac-Diarmidzie, że się w ten sposób wyrażasz o własnym ojcu?
Molly-Maguire odsunął rękę i wyprostował dumną swą postać.
— Miles Mac-Diarmid jest tylko człowiekiem, — powtórzył on donośnym głosem, — i ma synów by go bronili lub pomścili. Nie należy on do naszego stowarzyszenia. Zajmijmy się pomszczeniem Irlandyi.
Jedno słowo, wystarcza w każdym kraju dla zmienienia usposobienia tłumów. A w Irlandyi, tłum jest jeszcze bardziej chwiejny i zmienny niż gdziekolwiek indziej. Powstał gwar, słowa bez związku krzyżowały się między kolumnami i ginęły pod sklepieniem i niebawem zapomniano starego Milesa, tak jak i lorda Jerzego Montrath, albo i dzikiego zwierza, wilka czy tygrysa powierzonego pieczy biednego Pata.
— Zamierzam, zwalczyć kandydata protegowanego przez O’Conella, — mówił dalej Molly-Maguire.
— Przestańcie szemrać! Nie zdołacie przygłuszyć mego głosu. Chce byście znali waszych wrogów, a na czele ich stawiam stronników Rappela. Czy kto przedemną pragnie zabrać głos?
— Ja! — odpowiedział olbrzym Mahony.
Podpalacz leżał na ziemi koło ogniska. Jednym skokiem znalazł się na nogach i wyprostował swoją olbrzymią postać.
Ellen, ujrzawszy nagle tę twarz o szorstkich rysach, oświeconą krwawemi promieniami ogniska, zadrżała, saa, nie zdając sobie sprawy dla czego. Zrzuciła w tył kaptur, by lepiej słyszeć i odsłonił swe blade policzki. Olbrzym przebiegł wzrokiem słuchaczy ukrytych w ciemności.
— Dużo ludu zebrało się dzisiaj, — rzekł, — gdyby to był biały dzień, ujrzelibyśmy tyle głów jak na wielkim meetingu w Tara! To mi się podoba. Zabrałem głos by wam powiedzieć, iż jesteśmy honorem zobowiązani zrobić coś majorowi Percy Mortimer.
Mruknięto na intencyę majora.
— Dobrze, dobrze, moje dzieci! Dzisiaj rano wdrapałem się na pierwsze piętro starego domostwa przy ulicy Donnor. Owinąłem kamyk w biały papier, na którym wyrysowałem o ile mogłem najlepiej naszą pieczęć.
— Widziałem to, — wyszeptał Gib-Roe mimowoli.
Mac-Duff przyłożył mu rękę do ust by go skłonić do milczenia.
— Napisałem pod trumną, — mówił dalej podpalacz, — ładne nazwisko angielskiego majora, rzuciłem wszystko razem przez okno do domu Filipa Saunder i trafiłem w samą pierś Mortimera.
— Ho! ho! — zawołał tłu m potakująco.
— Była tam cała trzoda wieprzów protestanckich: sędzia Mac-Foot, burmistrz Payne, jego pomocnik Munro i ten nikczemny łotr Crakenwell.
— Ten przeklęty! — rzekł Pat.
— Był tam też jakiś jegomość z Londynu, siedział przy oknie z ładną panienką, ze starą waryatką z pewnym chłopcem bardzo podobnym do... ale nie jestem tego pewnym i nie chcę lekkomyślnie skazywać chcrześcijanina na śmierć.
Gib trząsł się ze strachu. O dwa kroki od niego, Ellen spokojna na pozór, słuchała skwapliwie słów Olbrzyma.
— Kogóżeś to poznał podpalaczu? — zapytano z tłumu.
— Kogoś, którem u nie musi być wesoło jeżeli mnie słyszy, — odrzekł Mahony, — ale mniejsza o niego, innym razem będę się lepiej przyglądał. Gdy mój kamyk padł na ziemię, dotknąwszy wprzódy piersi Anglika, wszyscy ci łajdacy, hypokryci i tchórze, oddalili się od niego jak od zapowietrzonego. Oglądali się na wszystkie strony bladzi i drżący, a stara waryatka zemdlała.
— Hurra! niech żyje stara waryatka! — odezwał się głos jakiś.
I olbrzymia wrzawa śmiechów i krzyków zatrzęsła sklepieniem pieczary.
— Ciszej chłopcy! ciszej! — wołał Mahony.
I mówił dalej, tłumiąc bardziej swój głos.
— Niejednokrotnie już posłaliśmy temu majorowi trumnę Molly-Maguire.
Krzyki zamieniły się w przygłuszone szepty.
W głosach czuć było zwątpienie i obawę.
— To prawda, mówiono, ale tym człowiekiem bies się opiekuje.
— Arrah! Każdy robi co może, ale gdy zły duch zasłania pierś czyją!...
Olbrzym przeżegnał się!
— Im mniej o złym mówić, tem lepiej moi kochani! Ja wam zaś to tylko powiem, że jeżeli pozwolimy żyć majorowi, to znajdzie nas tutaj, jak nas znalazł gdzieindziej, a gdy nas znajdzie.... Arrah! chłopcy moi, wiecie równie dobrze jak ja, że z tej pieczary, nie ma drugiego wyjścia.
Dreszcz przeszedł po zgromadzonych, jakiś szmer niewyraźny dał się słyszeć, jak gdyby tysiące ludzi zadrżało jednocześnie.
Wśród ogólnego milczenia jeden nieśmiały głos odezwał się.
— Tak jest, — rzekł cicho, jak gdyby przerażony własnemi słowami, — trzeba aby Anglik umarł.
— Trzeba! trzeba! — zawołano ze wszech stron.
Szmer wzrastał, potężniał i zamienił się w krzyk przeraźliwy.
— Śmierć mu! śmierć!
Poczem krzyk osłabł, przycichł i zamienił się znowu w szmer bojaźliwy. Zimny pot oblał czoło Elleny. Zwróciła wzrok ku ludziom znajdującym się na estradzie, którzy siedzieli nieruchomi, rzekłbyś, iż pokłada jeszcze nadzieje w postanowieniu Moily-Maguire. Lecz można było sądzić, iż Molly-Maguire jest zupełnie obojętnym na to co się w około niego działo.
Ten sam głos odezwał się jeszcze wśród tłumu.
— Któż się odważy zadać cios morderczy Percy-Mortimerowi?
— Tylu już życiem podobne zamachy przypłaciło?
— Tylu! prawda! Tym człowiekiem dyabeł się opiekuje.
Słowa te wyrwały się głuche i przytłumione z tysiącznych ust. Jakiś strach niewypowiedziany ogarnął całą tłuszczę. Biedacy lękali się jak dzieci.
Podpalacz milczał od kilku minut. Zbliżył się do ogniska i dołożył paliwa.
Dwa pnie sosnowe padły wśród płomieni. Iskry posypały się w górę, aż ku sklepieniu. W galeryi zrobiło się na chwilę jasno i ujrzano szeroką twarz olbrzyma, który się uśmiechał pod wąsem. Strach znikł, tak jak nikną nocne trwogi z pierwszym brzaskiem dnia.
— Musha! — rzekł Mac-Duff, — Mahony ma jakiś doskonały projekt w głowie.
— No Mahony! — zawołał król Lew, — przestraszyłeś ten poczciwy ludek. Bądź dobrym chłopcem powiedz nam coś wymyślił.
— Mahony! mój drogi Mahony! złotko moje! zacny chłopcze! drogi synu! serce moje!
Słodkie te słówka i uprzejme nawoływania krzyżowały się w powietrzu z niesłychaną szybkością. Wszyscy wołali jednocześnie. Zadano im tajemnicę do odgadnięcia, a Irlandczycy są ciekawi jak najciekawsze kobiety.
Ellen też z rozdartą duszą wyczekiwała wyjaśnienia tajemnicy Mahoniego.
Olbrzym poprawił jeszcze raz głownie w ogniu i powstał z uśmiechem na twarzy.
— Mam sposób zabicia Anglika, — rzekł.
I dodał tonem na pół pokornym, na pół groźnym zwracając się ku estradzie:
— Tylko nie trzeba by mi kto znowu stanął na zawadzie!
Tłum zrozumiał znaczenie tych słów i począł szemrać i tupać nogami. Molly-Maguire wstrząsnął zwolna zakapturzoną głową.
— Spłaciłem już mój dług Anglikowi, — rzekł.
— Życie Percy-Mortimera należy do jego wrogów.
Ellen przycisnęła rękę do serca, ostatnia jej nadzieja się rozchwiała.
Słowa powyższe, wyszłe z ust przewodniczącego, były wyrokiem śmierci angielskiego majora i zostały też wymówione głosem poważnym i surowym. Wielu w tłumie nie usłyszało ich; ale że w pierwszych rzędach powitano je wiwatami i objawami radości, reszta zgromadzenia odgadła ich znaczenie i przyklasnęła im także.
A najzapamiętalej bili oklaski Pat i Gib-Roe. Wybuchy ich okrutnej wesołości dochodziły do uszów Elleny i raniły boleśnie jej serce. Ale Pat i Gib musieli okazywać głośno swoje uczucia patryotyczne, radowali się przytem, iż namiętności tłumu skierowały się w inną stronę. Dzięki tej szczęśliwej dla nich dywersyi, zapomniano jednocześnie i o dwuznacznem stanowisku byłego parobka Lukassa Neale i o tym człowieku, którego rysów Podpalacz dobrze rozpoznać nie mógł przez okno w hotelu Króla Malkolma.
Zapomniano o dozorcy dzikiego zwierza żywionego na zgubę katolików i o zdrajcy, który zasiadł przy jednym stole z oranżystami.
Cieszyli się też niezmiernie obydwaj i wrzeszczeli jedno głośnie obok nieszczęśliwej Elleny, która walczyła z ogarniającą ją rozpaczą.
Jakiś groźny wicher śmiertelnego gniewu zawiał naraz ze wszech stron. Czuła się przygnębioną temi brzmieniem nagromadzonych nienawiści. Błagała Boga o odwagę. Na chwilę kobieca słabość przemogła w niej i łzy spłynęły jej na policzki.
Ale ta chwila słabości była krótką. Biło w niej waleczne, iście męzkie serce. Zapanowała nad swem wzruszeniem i otaczający ją, nie mogli spostrzedz jej pomieszania.
Przeżegnała się pod kapturem burnusa i poleciła Bogu swą dziewiczą duszę.
Poczem zaczęła przysłuchiwać się uważnie, gdyż Podpalacz znowu zabrał głos.
— Dobrześ się odezwał tym razem, mój młody mistrzu! — rzekł tenże, zwracając się do mężczyzny na estradzie przybranego w czerwony burnus Molly-Maguire, — dyabeł wie zkąd taki zacny chrześcianin jak ty, mógł mieć dług do spłacenia podobnemu łotrowi angielskiemu, ale kiedy dług już spłacony niech cię Bóg błogosławi, a Anglika niech dyabli porwą! Chłopcy słuchajcie co wam powiem.
Odwrócił się tyłem do estrady i zwrócił do tłu mu, którego liczne szeregi ginęły wśród ciemności.
— Jesteście wszyscy poczciwi ludziska, ale lękacie się majora. Nie mówcie kochankowie, że nie! boicie się Anglika i jego dragonów. Słyszę dobrze twoje mruczenie mości królu Lwie i wiem, że jesteś tęgi człek jak i twoi majtkowie! Ale pozwól mi skończyć a wskażę wam sposób pozbycia się raz na zawsze Mortimera.
— Piękny to żołnierz, — rzekł król Lew, — i nie zrobił mi żadnej krzywdy.
Olbrzym ruszył ramionami.
— Gdyby przypadkiem przybył do wejścia tej pieczary, podczas gdy my w niej jesteśmy, to zobaczyłbyś co by ci zrobił król Lew! Nie przeczę, iż to piękny żołnierz; ma mundur z cienkiego czerwonego sukna, a samego złota na nim tyle, iżby było za co przyodziać dwunastu uczciwych ludzi. Ale wracajmy do przedmiotu. Idzie nam zatem o wyprawienie na tam ten świat człowieka.
— Tak jest! tak! Mów Podpalaczu! mów!
— Idzie o zabicie dwudziestu ludzi, — zawołał tenże głosem, który coraz bardziej potężniał. — Idzie o zabicie stu ludzi!
Kilka wykrzykników zaraz stłumionych odezwało się wśród tłumu, który przysłuchiwał się z natężoną uwagą. Wszystkie szyje były wyciągnięte, usta pootwierane a oczy wlepione w twarz Podpalacza.
— Sto ludzi! — powtórzył on, uderzając rękami jedną o drugą. — Słuchajcie mnie! Mortimer opuścił dzisiaj o szóstej wieczór Galway i udał się do Tuam, gdzie stronnicy O’Conella zanadto hałasują.
— To prawda! — odezwało się kilka głosów na estradzie.
— To prawda! — powtórzyła Ellen w głębi serca.
— Ma on stu dragonów z sobą, stu pięknych żołnierzy królu Lwie, zuchwałych i przeklętych rabusiów! Będą, oni nocować w Tuam. Jutro muszą być z powrotem w Galway dla protegowania wyboru Sulliwana, który się rozpocznie w południe. A zatem około dziesiątej dragoni będą przechodzić przez bagna pomiędzy Moyną i Clare-Galwaye.
— Już raz napadnięto na niego w tem miejscu, — przerwał Mac-Duff, — było to w nocy, a jednak wydostał się zdrów i cały!
— Ciszej Patryk! jeżeli wydostanie się tym razem, tedy powiem, iż twój kij jest równie waleczny jak twój język. Przybędą zatem koło dziesiątej do szosy ułożonej z desek....
Olbrzym Mahony zatrzymał się.
— I cóż tedy? — zawołano z tłumu.
— Czy chcesz napaść na dragonów w samo południe?
— Chętnie bym się na to zgodził, — zawołał król Lew, — wolałbym walczyć z nimi w biały dzień niż napadać na nich w nocy.
Olbrzym wstrząsnął kędzierzawą głową.
— Musha! — mruknął, — nasi poczciwi towarzysze nie podzielają twego zdania królu Lwie! Nie moi chłopcy, — rzekł głośno, — mam ja lepszy projekt! Ale to co wam powiem, nie wyszło z głowy mojej. Nie ma w niej dosyć oleju, bym mógł wpaść na podobny pomysł; ale spędziłem cały ranek z pewnym młodym zuchem, którego znacie wszyscy i któremu major Mortimer spać nie daje.
Imię Jermyna, powtarzane z ust do ust obiegło całe zgromadzenie. Ellen natężyła uwagę.
— Może być, iż to ten, o którym mówicie; jeżeli jest tutaj to niech się sam wymieni... w przeciwnym razie... sza! Sprytny to chłopak. Szosa z desek ma przeszło milę długości. Wybrano umyślnie belki długie i szerokie by stanowiły dostateczne oparcie na ruchomem błocie. Jak wam się zdaje moje gołąbki; czy ta szosa byłaby równie bezpieczną, gdyby owe belki podłużne były o połowę krótsze?
— Nigdy w świecie! — rzekł Lew.
Tłum począł mruczeć. Ellen skostniała z przerażenia.
Molly-Maguire i jego towarzysze na estradzie zaczęli pilnie przysłuchiwać się.
— Mruczcie jak chcecie moi drodzy! — rzekł Podpalacz, — ale ten młodzik ma więcej rozumu od was. Ja tak samo mruknąłem jak i wy, gdy zemną mówił dziś rano. Ale czekajcie. Gdyby te belki miały tylko czwartą część po szosie dzisiejszej długości, chcielibyście się przejechać konno?
— Patrzcie! patrzcie no! — odezwało się kilka głosów w pierwszych rzędach, ale większość tłumu jeszcze nie rozumiała. Z czoła Elleny zimny pot spływał gęstemi kroplami, ona zrozumiała odrazu.
— Mówię, rozumie się o wielkich koniach tych łajdaków dragonów, — prawił dalej Olbrzym Mahony, — gdyż nasze kuce, poczciwe stworzenia, nie potrzebują szosy aby przebyć bagna. Ale ćwierć belki, to za wiele jeszcze! Można każdą przepiłować na dziesięć, dwadzieścia, na pięćdziesiąt kawałków!
— To myśl piekielna, — odezwał się surowym głosem Molly-Maguire.
— Myśl Boska! — zawołano w tłumie.
Gdy tępe umysły poczynały pojmować, w miarę jak pojmowano, podziwiano hałaśliwie podstępny projekt Podpalacza.
— Tym razem musi zginąć, — zawołał Gib-Boe, rzucając swój kapelusz aż pod stalyktyty sklepienia.
— Musi zginąć! — powtórzył Pat. — Co za myśl wyborna!
— Arrah! — zawył Mac-Duff, — toż to będzie zabawne.
— Wszyscy przepadną!
— Wszyscy co do jednego!
— Bagno ma w tem miejscu więcej niż dziesięć stóp głębokości.
— Stu dragonów może się w niem utopić!
— I stu innych z niemi razem!
— I tysiąc innych nawet!
Była to wrzawa ogłuszająca, radość nie do opisania, gorączkowe pragnienie krwi.
Nadzieja nasycenia nienawiści gwałtownie upajała wszystkie mózgi. Śpiewali, wrzeszczeli, śmieli się konwulsyjnym śmiechem. Większość z obecnych powstała z ziemi; kije trzeszczały w ciemności, wśród niesłychanych bluźnierstw.
Ellen czuła się jakby pod brzemieniem strasznej zmory; umysł jej był dręczony przerażającą, nieokreśloną obawą.
Na estradzie zapanował ruch jakiś i Mahony otoczony bandą zapaleńców przyglądał mu się ciekawie.
Molly-Maguire zbliżył się do zamaskowanych mężczyzn siedzących za nim. Rozpoczęła się między nimi krótka lecz żywa rozmowa, mówili z sobą z cicha. Mahony natężył szyję by coś usłyszeć; lecz wśród ogólnej wrzawy nie wiele słów dochodziło do jego uszów.
Usłyszał tylko głos podobny do głosu Micheya Mac-Diarmid, który rzekł:
— Bracie, jesteś tu wprawdzie pierwszy, ale nie jesteś panem. Ręka, któraby chciała wstrzymać tę tłuszczę, zostanie zgniecioną. Niech Mortimer umiera!
Zamieniono jeszcze słów kilka i Molly-Maguire wrócił n a przód estrady. Można było odgadnąć, iż pod czerwonym burnusem skrzyżował ręce na piersi i schyliwszy głowę, pogrążył się w bolesnej zadumie.
Olbrzym zrozumiał iż wygrał sprawę i połączył swój potężny głos z tryumfalnemu wiwatami tłumu.
Straszny koncert rozpoczął się na nowo bardziej jeszcze grzmiący i przeraźliwy. Ziemia się trzęsła i zdawało się, iż sklepienie pęknie i zawali się wstrząśnięte temi ogłuszającemi krzykami. A tłuszcza upajała się coraz bardziej własną wrzawą i straciła zupełnie pojęcie o tem co się na około niej działo. Przechylano po nad pustemi kubkami wypróżnione dzbanki poteenu. Przeraźliwe głosy dopominały się trunku. A od czasu do czasu wśród ciemnej nocy rozlegał się bolesny krzyk człowieka padającego w tłumie i przygniecionego ciężarem wszystkich.
Upojenie rosło, śpiewy rozlegały się, ręce ściskały i wir szalony unosił w różnych kierunkach masy ludu, które uderzając o siebie, gniotły i dusiły się wzajemnie.
Po kilku podobnych krwawych starciach, ruch się uregulował i tłum uniesiony jednym porywem, począł się kręcić wśród ciemności.
Duszono się wzajemnie, ludzie wywróceni na ziemię krzyczeli pod depczącemi ich stopami, tłum pchał się naprzód w szalonym wirze. Krąg olbrzymi posuwał się wciąż, uderzając o kolumny i o ostre ściany pieczary. Był to nieprzerwany łańcuch, który wił się bez ustanku na około ogniska, zasilanego wciąż nowemi pieńkami przez podpalacza.
Rozczochrane fizyognomie jaśniały przez chwilę opromienione czerwonym płomieniem i znikały jak gdyby w bezdennej przepaści, ginąc w otaczającem je cieniu. Za niemi inne wydobywały się z ciemności, jaśniały oświetlone ogniem i znikały z kolei.
I tak wciąż... wciąż...
Głowy migały się tylko ukazując długie zarzucone w tył kędziory i twarze bez masek. A każdy z uczestników dorzucał swój krzyk piskliwy do ogólnej wrzawy. Głosy już były zachrypnięte, nogi omdlały, lecz śpiewano wciąż i tańczono bez przerwy.
Naraz rozległ się krzyk donośniejszy od innych.
Zadyszana tłuszcza odpowiedziała nań głośnym wybuchem śmiechu.
Kilkadziesiąt rąk wzniosło się naraz; ciężki Mahony został porwany w górę i obnoszony w tryumfie ponad pochylonemi głowami. Taniec potrwał jeszcze chwil kilka i zakończył się ogólnym wrzaskiem. Fala uspokoiła się, tancerze legli znużeni na ziemię.
Mahony wrócił spokojnie na swoje miejsce.
Milczenie zapanowało wśród galeryi. Cały zapał ostygł, szalona gorączka uśmierzyła się. Słuchano króla Lwa, który zabrał głos.
W czasie tańca, Ellen na pół żywa, przycisnęła się do zimnej ściany.
I podczas gdy upojona tłuszcza, radowała się zawczasu ze śmierci swego śmiertelnego wroga, podczas gdy sprzysiężeni zamaskowani siedzieli na estradzie nieruchomi jak posągi, przyglądając się w milczeniu szalonej zabawie, w której udziału nie brali, młoda dziewczyna próbowała modlić się. Usta jej wymawiały mimowolnie słowa pacierza, wśród trwogi usiłowała wznieść myśl swą ku Bogu. Przez chwilę sądziła, że Bóg ją wysłuchał, nadzieja wstąpiła w jej serce, które silniej zabiło, rumieniec wystąpił na jej lica; cała zziębnięta i zbiedzona istota, na nowo odżyła.
Droga z desek była najkrótszą prowadzącą z Tuam do Galway; lecz nie była jedyną....
Taniec ustał; Ellen przemyśliwała wciąż nad tą możliwością ratunku i pieściła duszę nadzieją; naraz odezwał się głos króla Lwa, jakby w odpowiedzi na jej ukryte myśli.
— Powiedziałeś prawdę Podpalaczu, chłopcze mój, — rzekł Lew, — pod belkami szosy można by zmieścić wszystkich oranżystów jacy istnieją, nie wyłączając i umiarkowanych! Lecz Mortimer jest równie sprytny jak i ty, a kto ma na usługi nogi tęgich szkap, ten nie lęka się nadłożyć chociażby kilku mil drogi. Gotów jestem założyć się, iż dragoni skręcą na zachód i obejdą na około jezioro.
Ellen zaczęła słuchać z równą uwagą, jak gdy Mahony wyłuszczał swój piekielny projekt. Olbrzym uśmiechnął się tylko.
— Powiadam ci królu Lwie, — rzekł on, — że ja bym i przez sześć miesięcy takiego plan u nie wymyślił. Wyszedł on z głowy lepszej niż moja, która wszystko dobrze obmyślała, wierzaj mi. Wśród torfowisk mieszkają biedni ludziska, gotowi zdradzić chociażby brata, za kawałek chleba. Czy Gib-Roe jest tutaj?
Gib pomyślał, iż nadeszła jego ostatnia godzina i nie miał siły odpowiedzieć.
— Był tu przed chwilą, — zawołał Pat, — zawsze gotów popisywać się z gorliwością. Hej Gib! przyjacielu! gdzie jesteś?
Gib znajdował się tuż obok Patryka Mac-Duff, który schwycił torfiarza za kędzierzawą czuprynę i zaciągnął go do ogniska.
— Oto jest, — rzekł.
— O najdrożsi moi przyjaciele, — mruczał Roe, — zlitujcie się nad biednym człowiekiem i nie każcie mi umierać obciążonemu grzechami śmiertelnemi!
Szczęściem dla niego, Podpalacz nie dosłyszał słów jego.
— Co tak mruczysz pod nosem? — zapytał.
— Za wiele tańczył, — odpowiedzieli inni.
— Gib, — mówił dalej Olbrzym, — czy twój mały Patryk i twoja mała Su pracują zawsze w torfowiskach Clare-Galway?
— O tak, zawsze, mój miły panie, — odpowiedział Roe drżąc cały, — a jakie wychudzone, biedne niewiniątka! jak się radują gdy im kto z łaski rzuci pieczony kartofel! a okryte są tylko łachmanami, tak jak i biedny Gib-Roe!
Podpalacz rzucił na niego spojrzenie, które miało być przenikliwem, lecz przenikliwością wogóle poszczycić się nie mógł.
— Może to nie on tam był, — rzekł do siebie z cicha.
I dodał głośno:
— Damy im kartofli i twemu Patrykowi i twojej małej Su, jeżeli zrobią, co im się każe. Posłuchaj no, królu Lwie! Dzieciaki pójdą, uprzedzić majora, że przygotowano na nich zasadzkę w pobliżu jezior Corrib i major wróci drogą z desek.
Słowa te padały jak ciosy mordercze na serce Elleny. Promień nadziei, który zaświtał w jej duszy, zbladł naraz. Straszna trwoga znowu ją ogarnęła. Gib tymczasem nieposiadał się z radości. Podniósł do góry pokorną przed chwilą głowę, wstrząsał najeżoną czupryną i bił się w piersi obiema rękami.
— Ach! Mahony, — mówił ocierając oczy, — ach zacny mój paniczku! dzięki ci żeś pomyślał o dwóch niewiniątkach! Zaprowadzą majora aż do przepaści, poczciwe dzieciaki, majora i jego dragonów!... A jakże się śmiać będą, widząc obmierzłych Anglików topiących się w błocie!
— Wszyscy śmiać się będą, — rzekł Mac-Duff, — z pewnym uczuciem zazdrości i chętnie bym się podjął pójść uprzedzić majora.
Lecz projekt użycia w tym celu małego Paddy i małej Su podobał się tłumowi, który mruczeniem przyjął propozycyę Mac-Duffa. Gib-Roe zwycięzca, stał się naraz ważną osobistością i pysznił się stojąc przy ognisku.
Biedny Patt, zazdrościł mu tej chwały.
Tłum znużony, miał jeszcze jednak dosyć siły, by śmiać się i wrzeszczyć. Zawczasu śpiewał hymn tryumfalny, a niezwykła jego radość mogła służyć za miarę nienawiści, którą pałał przeciw majorowi. Nienawiść ta dorównywała niemal przesądnej trwodze, jaką wzbudzał powszechnie śmiały angielski oficer.
Tymczasem Molly-Maguire siedział wciąż nieruchomy i z pochyloną głową na przodzie estrady. Gdy by jaki śmiałek podniósł mu czerwony kaptur, to odsłoniłby wyniosłą twarz Morrisa Mac-Diarmida.
Morris był bardzo blady. Jego zmarszczone czoło pochyliło się pod brzemieniem ponurych myśli. We wzroku jego, spoglądającym w ciemności wśród których roiła się tłuszcza, można było wyczytać wielkie zniechęcenie. Gorzki uśmiech błąkał się na jego ustach.
W głębi swego sumienia, ważył zapewne w tej chwili na szali, szanse rozpoczętej walki.
Widząc tych ludzi naiwnych jak dzieci, gadatliwych jak kobiety, nieśmiałych i wściekłych zarazem, cieszących się nadzieją bezużytecznej zemsty, zapytywał się samego siebie: czyż to mają być żołnierze mej armii?
Lecz była to dusza szlachetna jak mało. Marze niem jego stało się ujrzeć Irlandyą silną i wolną. Miałyż go zatrzymywać przeszkody napotykane na drodze? I czyż w każdym razie u jej kresu nie czekały go dwa niechybne rozwiązania: zwycięztwo lub śmierć?
Człowiek ten silną dłonią odepchnął jedyną nadzieję szczęścia na tej ziemi. Ci którzy go nie znali, bracia jego nawet, widząc jego czoło spokojne i oczy bez łez, mawiali często: Już o niej zapomniał, nie kochał jej.
O jakże byli w błędzie! Jessy O’Brien była jego jedyną miłością, poezyą jego młodości, jego marzeniem, całą duszą jego!
Ile tylko w sercu jego było gorącej miłości, wszystko oddał tej kobiecie, o której mówiono, iż ją nie kochał. Miłość ta była głęboką jak myśl jego, wiernie trwałą jak jego silna wola. Jessy zamężna, Jessy umarła, zachowała wyłączne miejsce w jego sercu i nie potrzebowała obawiać się rywalki.
Gdy Morris, niestrudzony żołnierz puszczał się na samotne wycieczki, by walczyć w obronie świętej sprawy ojczyzny, teraźniejszość znikała nieraz z przed jego oczów, ustępując miejsca rozkosznemu marzeniu.
Byli razem we dwoje. W smutnej swej podróży miał towarzyszkę.
Jessy, biedna Jessy! niewinna męczennico! byłaś z nim razem. Wiedziałaś o jego nadludzkich wysileniach w walce bez spoczynku, podtrzymywałaś go, dodawałaś mu odwagi, gdy przeszkody do usunięcia, zdawały się przewyższać siły ludzkie.
Jessy, piękna córko wyniosłych gór! żyłaś wciąż w jego myśli, a pamięć twoja była balsamem kojącym otwartą wciąż ranę jego duszy.
Mogą ci ludzie, którzy jej nie znali, pałać żądzą zemsty. Uśmiech jej, który wciąż Morris widział przed oczyma, przemawiał do niego słowami miłosierdzia i przebaczenia.
A jednak nie przebaczył, gdyż był tylko człowiekiem i dusza mu się wzdrygała na myśl o podłem morderstwie. Lecz gdy rozwaga zapanowała nad wspomnieniami i zwracała go ku udręczonej ojczyźnie, wszelkie inne uczucie zamierało w nim. Miłość jedna może by nie ustąpiła praw swych. Osobista jego nienawiść gasła, albo raczej zlewała się z potężną nienawiścią, którą pałał dla całej Anglii.
Mścić się nad jednym człowiekiem, uważał za rzecz niegodną siebie.
W tej chwili, gdy zmienne instynkta krótkowidzącego tłumu, ukazały mu się w całej nagości, Morris Mac-Diarmid czuł, iż jednocześnie litość i zwątpienie napełniają mu duszę. Ujrzał się zupełnie osamotnionym wśród tej wrzaskliwej tłuszczy. Zadanie, które przedsięwziął, wydało mu się niemożebnem do przeprowadzenia.
Począł wątpić czy się znajduje na dobrej drodze. Zapytywał samego siebie, czy O’Conell nie lepiej od niego zrozumiał słabość tego zdziecinniałego ludu i czy nie lepiej zrobi zostawiwszy czasowi oraz niezwykłemu rozumowi Roberta Peel’a, wynalezienia lekarstwa na nieznośne cierpienia Irlandyi.
Ale był z krwi i kości Irlandczykiem, nie miał zaufania do O’Conella, i cała krew mu się burzyła na myśl otrzymania łask z nienawistnej ręki Anglika. Trzeba zatem walczyć, zwalczać bez przerwy: O’Conella, Roberta Peela i własnych braci.
I Morris mówił w duszy w dumnem zaufaniu do swej nieugiętej woli: Będę walczyć bądź co bądź!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wśród zgromadzenia nie pozostało już ani wątpliwości ani wahania. Wszyscy byli weseli, każdy miał dowcipne słówko lub wyraz tryumfu na ustach. Pat, Gic, Mac-Duff, Podpalacz i wszyscy inni, tak w pierwszych jak i w ostatnich rzędach, zarówno siedzący przy ognisku, jak i pogrążeni w ciemności, pozwalali sobie krwawych żarcików i sadzili się na płaskie i okrutne dowcipy.
Major Percy-Mortimer tak im dokuczył.
Śmierć jego została postanowioną, nie mógł jej tym razem uniknąć. Grób jego już był wykopany.
Każden z obecnych popisywał się swą nienawiścią. Wszyscy wysilali umysły na wywoływanie okrutnych wypadków, a wyuzdane ich wyobraźnie lubowały się zawczasu widokiem blizkiej zemsty i strasznym obrazem morderczej śmierci.
— Będą się zwolna zanurzać, — rzekł Mac-Duff, — a gdy już im tylko głowy na wierzchu zostaną, wtedy nadejdzie najstosowniejsza chwila do pobawienia się kijami.
— Ach moi drodzy, jakże oni będą krzyczeć, — dodał poczciwy Pat.
— Jak będą wzywać swych matek! — rzekł GibRoe. — Mała Su będzie się dopiero śmiać, a Paddy zabawi się jak król.
— Chciałbym już to widzieć!
— Podejdę blizko do tego przeklętego majora, a gdy będzie błagał o ratunek po raz ostatni, wpakuję mu nogą głowę w błoto!
Zanim ten piękny zamiar powitany został zasłużonemi oklaskami, dał się słyszeć krzyk przy samem wejściu, krzyk grozy i oburzenia, który się wyrwał z piersi nieznanej osoby.
— Przekleństwo, przekleństwo na was! — zagrzmiał ów głos.
Wśród tłuszczy zapanowało grobowe milczenie. Każdy wstrzymywał swój oddech, jak gdyby czarodziejska siła sparaliżowała naraz wszystkie języki w zgromadzeniu.
— Kto cię odezwał? — rzekł Molly-Maguire postawszy.
Olbrzym Mahony, trzymając w ręku zapalone łuczywo pobiegł w kierunku wejścia.
— Kto się odezwał? — zapytał znowu Molly-Maguire.
A wśród tłumu szeptano:
— Boże święty, jesteśmy zgubieni.
— Święty January zlituj się nad nami.
— Matko Najświętsza! Święty Patryku! Święty Gerardzie i wszyscy Święci!
— Jest tu zdrajca wśród nas!
— Ach! moi drodzy, był to niewątpliwie głos Anglika!
— Dragoni czekają już może na nas przy wyjściu.
Niepokój wzrastał, słychać było szum jakby wzburzonego morza. Ale nikt nie śmiał zbliżyć się ku wejściu, po za którem śmierć może wyczekiwała. Kaganiec Podpalacza gorzał w miejscu zkąd krzyk dał się słyszeć i które wprzódy było pogrążone w zupełnej ciemności. Oświecał teraz zmienioną twarz biednego Patta i przerażone oblicze Mac-Duff.
W tem miejscu przed chwilą jeszcze znajdowała się Ellen Mac-Diarmid.
— Kto się tu odezwał? — powtórzył Olbrzym, schwyciwszy Pata za włosy.
— Ach! zacny Podpalaczu! — powtórzył Pat napół żywy, stał on tuż przy mnie w wielkim czerwonym burnusie. Ale dyabeł wie gdzie się podział.
— Tak jest, stał tutaj, — dodał Mac-Duff, — był odziany w czerwony burnus. Chciałem go przytrzymać, lecz miał nadludzką siłę.
— Ulotnił się jak błędny ognik, — odezwał się jakiś głos przy wejściu.
— Kto był na straży zewnątrz? — zapytał Molly-Maguire.
Nikt mu nie odpowiedział. Patryk Mac-Duff opuścił był bowiem swoje stanowisko.
Molly-Maguire odwrócił się do ludzi znajdujących się po za nim na estradzie i wymówił kilka słów. Jeden z zamaskowanych mężczyzn odłączył się od towarzyszy i skierował kroki ku wejściu. Przy blasku kagańca trzymanego przez Podpalacza, ujrzano go jak wyszedł z pieczary i znikł w ciemnym korytarzy.
— Kto to taki? — pytano wśród tłumu.
— Idzie na śmierć pewną!
— Zdaje mi się iż poznaję w nim Owena Mac-Diarmida.
— Męża Katti Neale.
— To zacny chłopiec.
— Dobry chrześcianin i dzielny człowiek!
— Niech Bóg, Najświętsza Panna i wszyscy Święci nad nim czuwają!
Wśród ogólnego szmeru krzyżujących się głosów, usłyszano przeraźliwy krzyk zewnątrz pieczary.
Krzyk jeden, po którym zapanowało głuche milczenie.
Wszystkie czoła oblały się zimnym potem. Usta się pozamykały. I tylko było słychać przyspieszony oddech obecnych.
Ellen przez długi czas znosiła straszną mękę, będąc zmuszoną słuchać okrzyków i wybuchów wesołości zwiastujących śmierć ukochanego przez nią człowieka. Tłumiła w głębi serca gniew i boleść! Czekała cierpliwie powtarzając sobie: Przybyłam tu, by się wszystkiego dowiedzieć, muszę dotrwać do końca....
Lecz moc jej duszy wyczerpywała się w tem cierpieniu a w miarę jak siła woli słabła, jakiś gniew nieprzezwyciężony opanował ją i odbierał wszelką rozwagę. Chciała pozostać do końca spokojną i milczeć, ale krzyk oburzenia wyrwał się z jej piersi i rzuciła przekleństwo tej tłuszczy, upojonej żądzą krwi.
Dźwięk własnego głosu ocucił ją, instynktownie uczuła grożące jej niebezpieczeństwo; zrozumiała iż może sama znaleźć śmierć, nie ocaliwszy Percy-Mortimera.
Miejsce, w którem się znajdowała, było pogrążone w ciemności, a ci, którzy ją bliżej otaczali, stali jeszcze nieruchomi pod wpływem doznanego wrażenia. W chwili gdy głos Molly-Maguire dał się słyszeć z zapytaniem: „Kto się odezwał?“ Ellen odepchnęła dwóch sąsiadów tamujących jej przejście i wybiegła.
Żadne światło nie dochodziło do wnętrza wązkiego korytarza; Ellen miała do czynienia z ludźmi zabobonnymi i skłonnymi do dania wiary zjawiskom nadprzyrodzonym. Usunęli się też z przestrachem, z łatwością dostała się do korytarza i przeszedłszy go, wyszła na zewnątrz.
Gdy Podpalacz pobiegł za nią wywijając zapalonym kagańcem, młoda dziewczyna już zwinnym krokiem przemykała się po czarnych kamykach wybrzeża, okrążając górę Ronach-Head.
Skakała z kamyka na kamyk, przyspieszając kroku i zdawało jej się wciąż, iż słyszy za sobą ciężki chód ścigających ją.
Droga była trudna do przebycia, zmięszany wzrok jej nie rozpoznawał przedmiotów, co chwila potykała się na ślizgiej trawie okrywającej jakby zielonym kobiercem powierzchnię ostrych skał. Znużone piersi z trudnością oddychały i niejednokrotnie musiała się zatrzymywać, by przycisnąć obiema rękami zbolałe serce.
Lecz odetchnąwszy, biegła dalej, jakaś tajemnicza siła podtrzymywała ją.
Wreszcie ujrzała ciemną sylwetkę zamku Diarmidów. Przyspieszyła kroku. Znużenie paraliżowało jej nogi, odpięty burnus unosił się za nią w długich fałdach; włosy, zwilżone potem, przylepiały się do policzek i spadały na ramiona, oddech jej był krótki i syczący.
Naraz stanęła i obejrzała się, czuła bowiem, iż znużone nogi uginają się już pod ciężarem ciała. Droga była pusta, w dali ukazywały się czarne skały, a jeszcze dalej w głębi, biała piana przypływu morza, zbliżającego się ku brzegowi.
Ogień już się nie palił u stóp starego zamczyska Diarmidów, ale za jedwabnemi firankami pałacu lorda Montrath, błyszczało jeszcze światło i na białem ich tle zarysowyały się cienie dwóch postaci przechadzających się zwolna. Milord widocznie nie miał czasu spać tej nocy.
Ellen przeszła zadyszana obok pałacu, nie spojrzawszy nawet na oświecone okna.
Było to mniej więcej w tym czasie, gdy Molly-Maguire polecił jednemu z zamaskowanych mężczyzn udać się na stanowisko opuszczone przez Mac-Duffa. Wybór padł na Owena Mac-Diarmida. Pobiegł rezolutnie, był bowiem odważny, jak wszyscy synowie starego Milesa. Słowa wyrzeczone przez Pata i Mac-Duffa brzmiały jeszcze w jego uszach; wiedział iż śmiałek, którego krzyk przeraził zgromadzenie, był odziany w czerwony burnus.
Wydostawszy się na zewnątrz, ujrzał wybrzeże puste i morze zbliżające się szybko, gdyż piana jego błyszczała już o jakie sto kroków od przylądka. Księżyc oświecał jasno okolicę, wydłużając ponad głową Owena cienie olbrzymich kolumn, wspierających schody Ranach.
Młody człowiek bystrem spojrzeniem obejrzał najprzód wybrzeże, następnie zwrócił wzrok na skały. Wszystko było nieruchome i milczące.
Już miał wrócić do wnętrza pieczary, gdy spojrzawszy blizko siebie, ujrzał jakąś niewyraźną postać leżącą u samego wejścia. Była to istota ludzka, skurczona na ziemi i okryta czerwonym burnusem.
Owen stłumił krzyk podziwienia i uklęknąwszy schwycił obiema rękami dłoń nieznajomego, sądząc, iż ma do czynienia z domniemanym zdrajcą. Ale zaledwie zbliżył twarz swoją do twarzy jeńca, krzyknął przeraźliwie i ten krzyk jego usłyszany w pieczarze przestraszył tak wszystkich zebranych.
Rysy leżącego były odkryte, gdyż w chwili gdy padał kaptur od burnusa spadł mu w tył. Owen poznał łagodną twarz Katti Neale, swojej żony.
Katti leżała bez zmysłów; blade jej czoło było zasłonięte rozpuszczonemi włosami, na twarzy jej malowały się niepokój i cierpienie.
— Katti! — wyszeptał Owen, — co ty tutaj robisz?
Katti nie otworzyła powiek i nic nie odpowiedziała.
Owen załamywał ręce, odgadł wszystko; konwulsyjne drżenie wstrząsało nim całym. Wzniósł błagalne ręce ku niebu.
— Nieszczęście ją tu sprowadziło! — rzekł, — o mój Boże! nieszczęście dla niej zwłaszcza.
Zerwał się szybko na nogi; przez otwór od jaskini dochodził głuchy szmer. Owen nastawił ucha, poczem wrócił do Katti, przysłuchując się wciąż coraz wzrastającemu hałasowi. W oczach jego malowała się śmiertelna trwoga, nie wiedział co począć, groziło mu straszne niebezpieczeństwo.
Katti nie wracała do zmysłów. Owen przyłożył jej rękę do piersi i znalazł ją zimną.
— Matko Najświętsza! — rzekł wśród łkania, — za chwilę się tu zjawią, a wtedy żadna siła ludzka nie będzie wstanie jej ocalić.
Był przekonanym, iż Katti dostała się do wnętrza pieczary i podchwyciła tajemnicę stowarzyszenia, a podobne zuchwalstwo zwykle karano śmiercią.
— Katti, serce moje, obudź się, przyjdź do siebie, to ja Owen, kochający cię mąż! Obudź się na miłość Boską.
Katti leżała nieruchoma. Przez wązki otwór prowadzący do jaskini zalatywały groźne niewyraźne dźwięki. Owen objął rękami Katti i chciał ją podnieść, lecz wzruszenie odbierało mu siły.
W korytarzu dały się słyszeć kroki; Owenowi niebezpieczeństwo dodało nowego bodźca. Zrobił nad ludzkie wysilenie, podniósł Katti i uniósł ją w objęciach. Chwiejącym krokiem przebiegł przez kamieniste wybrzeże i znikł na wązkiej ścieżce, którą Pat był zeszedł ze szczytu przylądka.
Nie omylił się, sądząc, iż słyszy zbliżające się kroki w korytarzu. Był to Molly-Maguire, który szedł wraz z zamaskowaną eskortą z estrady. Nie brali oni udziału w rozpasanej orgii tłuszczy i pozwolili jej tańczyć i wrzeszczyć, ale gdy niebezpieczeństwo zdawało się jej grozić, pierwsi wyszli by mu stawić czoło.
I podczas gdy tłuszcza przerażona kryła się w najciemniejsze zakątki pieczary, Molly-Maguire i jego towarzysze skierowali się pewnym krokiem ku wyjściu:
— Nie wychodź Morrysie, — przestrzegano go strwożonym głosem po drodze, — Micheyu, Samie, Larry nie wychodźcie; dragoni są na wybrzeżu.
— Dragoni i Percy-Mortimer, wcielony szatan.
— Już zamordowali Owena waszego brata.
— Słyszeliście jak krzyknął przed śmiercią?
— I was też niezawodnie zamordują.
— Morrisie, Michey, Samie, nie wychodźcie!
Lecz Molly-Maguire i jego towarzysze szli dalej, a Mahony kroczył za nimi z zapalonym kagańcem. O kilka kroków dalej szedł król Lew z olbrzymią pałką i z dwunastoma majtkami, równie odważnymi jak i on.
— No chłopcy, — rzekł król Lew, — raz się tylko umiera. Idźmy naprzód!
Wśród tłumu nastała chwila wahania, a następnie ogólne wstrząśnienie jakby pod wrażeniem iskry elektrycznej. Kilka głosów odezwało się najprzód i niemal zaraz za nimi krzyk wojenny rozległ się pod sklepieniem. Tłuszcza naraz stawała się odważną, zapał udzielał się z niesłychaną szybkością; chwiejnej tej i zmiennej trzodzie, przyszła niespodziewanie fantazya odwagi.
Wszyscy jednocześnie rzucili się ku wyjściu, dążąc na wyścigi, kto prędzej przeskoczy granicę, po za którą czekało niebezpieczeństwo. A szli z niekłamanem męztwem. Na chwilę może, stali się walecznymi żołnierzami i biada temu, kto by śmiał narazić się na starcie z tą pełną wojowniczego ducha kohortą.
Ale jak wiadomo, nikogo nie było, kto by się tej nawałnicy miał oprzeć. Ów nagły i niespodziewany wybuch odwagi pozostał nie zużytkowanym, wybrzeże stało puste; nie było w całej okolicy nikogo, tylko jeden biedny młodzian, przygnębiony trwogą, który uniósł w swem objęciu żonę napół umarłą.
Morris usłyszał po za sobą wojenną wrzawę. Zatrzymał się by módz lepiej słyszeć. Serce jego rozradowało się. Było to może przebudzenie narodu.
Morris pomyślał:
— Nie! synowie Irlandyi nie są podli, gdy przyjdzie godzina walki, potrafią umrzeć!
Wśród galeryi tymczasem dowiedziano się już, iż na wybrzeżu nie było nikogo. Wiadomość ta przechodziła z ust do ust, od pierwszych rzędów do ostatnich i dzięki skłonności do fanfaronady, właściwej ludowi irlandzkiemu, chwilowy wybuch odwagi objawił się szalonemi pogróżkami, których echa rozlegały się pod sklepieniem pieczary i przechwałkami tak przesadzonemi, żeby ich Gaskończycy pozazdrościć mogli.
Dragoni angielscy, niedawno jeszcze tak groźni, stali się nędznymi robakami, które z łatwością nogą zgnieść można.
O strachu zapomniano, niewiedziano już nic o minionej obawie, a gdy męzki głos Morrisa Mac-Diarmida dał się słyszeć zachęcając do walki bojów, znalazł echo w głębi wszystkich serc.
Chwila była stosowną. Zmienny kaprys usposobił tłum wojowniczo. Szlachetna wymowa Morrisa rozbudziła to uczucie, podnosząc je aż do zapału. Ręce wszystkich zadrżały, żądając muszkietu lub szabli.
O odwieczne skały, wśród których rozchodził się niegdyś brzęk mieczów uderzanych o tarcze żelazne i obijały się echa wojennych krzyków, tyle razy już słyszane podczas wojen celtyjskich, i wy olbrzymie ponure ściany, wyście zdawały się też powtarzać groźnie wraz z tłumem stare hasło bitew: Erinn go braegh!
Wszyscy naraz ucichli, poważne milczenie zapanowało wśród cieniu bazaltowych kolumn. Jeden tylko głos Mac-Diarmida brzmiał dźwięczny i donośny. Mówił o dawnych czasach, o chwale ojców i o owych dniach błogosławionych, gdy harfiarze mogli jeszcze w pieśniach sławić świetne czyny.
Potem wspomniał o smutnych dziejach podboju, gdy Duńczycy okryci stalą przedostali się przez cieśninę i zawojowali kraj, dzięki niecnej zdradzie. Dublin, Waterford, Weksford przestały być miastami irlandzkiemi. Na ich katedrach powiewa sztandar duński. Ale Irlandya żyła jeszcze na zachodzie i w północnej części wyspy. Szlachetne hrabstwo Connaught dotąd katolickie, Ulster dziś związane z szatanem, zachowało starą mowę Erynu i stare swobody....
Lecz przybyli Normandowie, Normandowie i Saksończycy! Henryk II, król zdrajca, który wprowadził chciwych Anglików na miejsce zacnych lordów rodaków.
O stokroć przeklęty Dermot, król Leinstern, który porwał żonę króla Meoth! Przeklęty Dermot, gdyż wygnany przez wielkiego Rodryg a O’Connor, władcę wszej Irlandyi, przyzwał Anglików na pomoc.
Żyjcie w zgodzie synowie Erinu! kochajcie się i niechaj cudzoziemiec nigdy nie będzie sędzią w waszych sporach.
Nie ma już króla w Irlandyi. Król jest w Londynie, olbrzymiem mieście i zowie się Henryk VIII. Porzucił on kościół święty; jest okrutnym jak każdy apostata i berło jego plami się we krwi jak topór kata.
Biedna, wierna zawsze Irlandyo! Ileż to rusztowań wzniesiono na rozkaz tych królów hołdujących błędowi! Erin pokrywa się ruinami, dopiero Stuart katolicki daje jej chwilę wytchnienia. Jak też ona walczy w obronie Stuartów. Niestety! blada krew płynie niekiedy w żyłach królewskich. Stuart zbyt słabym stara Irlandya padła zgnieciona wraz z nim.
I nic nie pozostało z dawnej Erin, język jej został zapomniany; świetne jej imię zniknęło, a Jerzy III zaledwie może znaleźć dostateczną ilość męczenników, dla nasycenia swej żądzy krwi.
Dzisiaj stronnicy Kalwina odprawiają modły na cześć szatana w katedrach katolickich! Najświętsza Panna jest znieważoną, najsłodsza Matka Boska! Nie ma już Świętych, trawa zarasta wśród marmurów w kaplicach; a jeżeli święta modlitwa wznosi się jeszcze ku niebu, to w nocy, cicho wśród mogił na cmentarzach.
Gdyż czcić Boga w swej wierze stało się dzisiaj zbrodnią; Boga swych przodków, prawdziwego Boga, który świat zbawił. Anglicy mają Boga swojego, który nie znosi ani wonnych kadzideł, ani pięknych kwiatów, ani promienistych obrazów, Boga zimnego, przebywającego wśród nagich murów i który chce by go chwalono bez zgięcia kolana.
A apostołami tego Boga są żołnierze w mundurach czerwonych, dzierżący biblię w jednem ręku a szablę w drugiem, którzy śpiewają psalmy i mordują.
Gdzie są nasi kochani lordowie? nasze olbrzymy? gdzie jest O’Brien? gdzie jest 0O’Bourhe? gdzie są O’Farral, O’Neil i wielu O’Connor?
Niestety! nie ma ich już, a ich synowie upadli orzą rolę zwycięzców. Nasi władcy mają nazwiska saksońskie, normańskie, angielskie. Starli harfy z tarczy na naszych starych murach, umieściwszy natomiast herby angielskich rycerzy.
Nasza harfa! ona dzisiaj zajmuje tylko skromne miejsce na fladze angielskiej!
Ale słuchajcie! Krzyk jakiś dochodzi nas z po za Oceanu, krzyk tryumfu i radości. Lud niewolników zerwał swoje więzy; Ameryka sprzykrzywszy sobie jarzmo angielskie, schwyciła tyrana za gardło i odepchnęła zwyciężonego. Hurra! niech żyje Ameryka!
Waszyngton! La Fayette! Irlandya powstaje wymawiając wasze nazwiska. Wolf-Tone walczy i ginie. Niestety! dwie floty francuskie rozbijają się o nasze skały nadbrzeżne. Anglik jest silniejszy. Złoto jego przychodzi w pomoc szabli i nasz parlament przekupiony, niech Bóg go skarze w tem i w drugiem życiu! przystaje na fatalny związek!
Od tej pory niewola stała się prawem. Irlandya jest krajem zdobytym. Jej własni synowie podpisali akt ujarzmienia.
Ach! patrzcie jak on walczy wśród sieci krępujących go praw, ten człowiek, ten trybun, który życie swoje poświęcił namiętnej miłości Irlandyi! Jest on potężnym. Myśl jego podnosi miliony serc. Za nim stoi nieprzeliczona armia.
Ale cóż mogą poradzić ci żołnierze bez broni. Ten człowiek jedną ręką grozi Anglii, lecz drugą wstrzymuje Irlandyę i Anglia ufa sile tej ręki, która paraliżuje wolę całego ludu od tylu lat. Nie chce zrobić żadnych ustępstw, gdyż sobie mówi: O’Conell stanie między nami i gniewem Irlandyi!
A tymczasem dnie mijają, niesprawiedliwość trwa, nędza wzrasta.
Danielu O’Conell! potężny geniusz! pozwól, pozwól Irlandyi powstać, zanim nadejdzie godzina ostatniego konania! Zbyt wiele cierpi ten lud konający; nie czekaj dłużej, gdyż niech jeden dzień minie jeszcze, a serce Irlandyi bić przestanie!...
Morris nadawał tym obrazom żywą barwę właściwą prawdziwym mówcom. Słowa jego paliły. Wszyscy słuchali jego głosu malującego upadek ojczyzny.
Morris odrzucił w tył czerwoną zasłonę zakrywającą mu głowę. Szlachetna twarz jego ukazała się słabo oświecona blaskiem ogniska, w którem dopalało się kilka sosnowych pieńków. Włosy jego spadające na ramiona okalały blade rysy, które Bóg namaścił natchnieniem. Wielkie swe oczy wzniósł ku niebu, a na ustach błąkał mu się melancholijny uśmiech.
Król Lew i Mahony Podpalacz słuchali go z natężoną uwagą, inni z obecnych zbliżyli się też do mówcy, a z postawy ich można było wnosić o silnem doznanem wrażeniu. Jeden z nich podszedł i ucałował rękę Morrisa. Był to Michey Mac-Diarmid, który rzekł z cicha:
— Bracie przebacz mi! mój umysł ograniczony nie zawsze jest w stanie zrozumieć twoją szlachetną działalność.
Wśród pieczary wciąż panowało milczenie. U tego tak zmiennego tłumu, wrażenie doznane w danej chwili było głębokie. Zdawało się, że cząstka wielkiej duszy Morrisa przeszła do wszystkich piersi.
A gdy wódz ich otworzył znowu usta wzywając do boju, rozległy się pełne zapału krzyki przeciw Anglii, przeciw protestantyzmowi, a nawet przeciw O’Conellowi.
Wpływ nieobecnego Oswobodziciela ustępował w obec wymowy Morrisa. Oskarżano go o brak odwagi. A że lud irlandzki w niczem miary zachować nie umie, wyśmiewano niedawne bożyszcze; nazywano go gadatliwym adwokatem, podporą szykany, chciwym prokuratorem, oskarżono go, iż sobie kupuje kamienice z dochodów stowarzyszenia „Rappel“.
— Morrisie! Kochanku nasz! wołali niektórzy ze łzami, jesteś naszym mistrzem, naszym przewodnikiem, naszym dobrym lordem! Morrisie, myśmy twoi z duszą i z ciałem! Powiedz co mamy czynić?
Drudzy mówili mniej, ale byli pohopniejsi do czynu. Król Lew i jego dziarscy towarzysze gotowi byli iść za Morrisem bodajby na kraj ziemi. Podpalacz wyglądał jak odurzony; tępy umysł jego zaczynał słabo odgadywać cały świat zupełnie nowych pojęć.
— Hurra! niech żyje Molly-Maguire! — zawołał rzucając nowy pieniek do ogniska.
I podczas gdy iskry, rozpryskując się na wszystkie strony posypały się wśród ciemnej nocy, z piersi tłumu wyrwał się okrzyk:
— Hurra! niech żyje dobry Morris, nasz pan kochany!
Morris mówił jeszcze. Każde słowo jego było przyjmowane jak wyrocznia. Nie myślano już o znienawidzonych dragonach. Całem sercem przebaczono tym niewiernym wykonawcom cudzej woli, zachowując gniew tylko przeciw Anglii. Dusze ich uszlachetnione brzydziły się nieużytecznym mordem, budziły się pod tchnieniem nieznanego uczucia — honoru.
Niestety!... nie na długo!
Dzień już zaczynał świtać, gdy zgromadzenie wyszło z galeryi Olbrzyma. Przedmioty zmieniły barwę i postać. Morze odpływało. Na skałach ślniły się wilgotne żółte i zielone trawy morskie. Olbrzymie bazaltowe schody podtrzymywały, jak wyniosłe kolumny, ruiny zamku Diarmidów.
Wybrzeże, mokre jeszcze świadczyło, iż morze podczas przypływu, podeszło bardzo blizko do wejścia pieczary.
Tłum rozszedł się.
Idąc wzdłuż drogi, grupy nie rozprawiały między sobą o losach Irlandyi ani o potężnej wymowie Diarmida. Nie to ich obchodziło! „Umawiali się wszyscy, iż się zejdą w pobliżu drogi z desek w bagniskach Clare-Galway. I wszyscy ci ludzie w opończach, w łachmanach, w burnusach czerwonych, stukali o ziemię potężnemi pałkami i wyli z radości myśląc o blizkiej śmierci dragonów Jej Królewskiej Mości.
— Czy wymowa Morrisa była daremną?...
Podczas gdy bracia jego udali się w kierunku Mamturh, on sam poszedł do Galway. Spełnił to, co w szczerości serca uważał za swój obywatelski obowiązek. Teraz, dobry syn, przypomniał sobie starca, cierpiącego wśród zimnych murów w więzieniu Galway.
Morris poszedł odwiedzić ojca.
W tymże samym czasie Owen i Kati dążyli razem zwolna drogą prowadzącą do Mamturhs. Znacznie byli wyprzedzili pozostałych uczestników zgromadzenia, ale szli bardzo wolno.
Katti zaledwie trzymała się na nogach. Szli w milczeniu i cierpieli oboje. Pomiędzy temi dwiema istotami tak kochającemi się dotąd, stanęła nieprzebyta zapora.
W mieszkaniu Mac-Diarmidów, Ellen siedziała na swem łóżku, podczas gdy mała Peggy spała jeszcze.
Młoda dziewczyna miała włosy rozpuszczone w nieładzie. Sztywne jej oczy pałały ogniem.
W głównej sali bydlęta chrupały po za wyciągniętym sznurem; Jermyn leżąc na pół na wspólnej pościółce, czuwał. Głowę miał opartą na ręku. Gniew nie mógł zatrzeć łagodnego wyrazu jego pięknej dziecięcej twarzy.
Jermyn widział, iż Ellen wróciła. I zapytywał siebie, czy Podpalacz zdołał spełnić powierzone sobie zadanie i czy dzień, który począł świtać, będzie ostatnim w życiu majora Percy-Mortimera.
„....Morrisie! ach! Morrisie przybądź mi na pomoc! ty, który mnie tak kochałeś, jak mogłeś mnie opuścić? Niestety! czyż możesz mnie karać za zbrodnię innego? czy mogłeś mnie odepchnąć, dla tego, iż Jerzy Montrath mnie porwał, biedną dziewczynę, nie mogącą się bronić i zawiózł do kraju Saksończyków?
„Albo może Morrisie sądziłeś, iż oddajesz mi usługę włożywszy mi na głowę hrabiowską koronę? Czyś sądził, iż będę szczęśliwą wśród tych okazałości Londynu i że potrafię zapomnieć o skromnym dachu starego Milesa, naszego ojca, albo o naszych braciach, o szlachetnej Ellen i o naszej miłości?
„Niestety! mam prawo tak się wyrażać chociaż jestem żoną lorda Jerzego, mogę mówić z tobą o naszej miłości Morrisie i powiedzieć ci: kocham cię, gdyż lord Jerzy zerwał ten związek, któremu Bóg nie błogosławił. Kamień grobowy oddziela mnie od świata.
Albo należę do samej siebie, albo raczej, dopóki mi życia starczy, do ciebie Morrisie, do ciebie jedynie.
„Ale może ty mnie już nie kochasz.
„Mój Boże! codziennie klękam na zimnej ziemi, by cię błagać ze łzami, staram się znosić cierpliwie i bez szemrania karę, którą na mnie zesłałeś. Mój Boże, spraw by mnie Morris kochał jeszcze i bym go ujrzeć mogła przed śmiercią!...
„Czy pamiętasz, o mój drogi, iż tylko, gdyś patrzał na mnie, usta twoje uśmiechały się. Czy pamiętasz, gdyśmy razem przechadzali się po zielonych ścieżkach wśród gór, a twoje wielkie czarne oczy były zadumane i myśl okalała twoje szlachetne czoło, milczałam i nie wiedziałeś nawet, iż twoja Jessy jest przy tobie; umysł twój cały oddałeś na usługi ojczyzny; kochałam cię za to tem więcej i nie byłam zazdrosną.
Czułam w sercu dla ciebie tylko cześć i podziwienie... ty masz duszę bohaterską Morrisie i synowie naszych synów śpiewać będą twoją chwałę.
„Ale po chwilach zadumy przychodziły serdeczne słowa i słodkie uśmiechy. Co za rozkoszna nadzieja, jakie wesołe projekta! jakie piękne marzenia!
„W śmiałem przedsięwzięciu do którego cię miłość ojczyzny popchnęła, czekały cię wielkie trudy i groźne niebezpieczeństwa; ale bym je chętnie z tobą dzieliła, a gdybyś zginął to bym i ja umarła.
„Wszystko między nami musiało być wspólne, życie i śmierć. Co się teraz z tobą dzieje Morrisie? Czyś zwyciężył? a jeżeli cierpisz, kto cię pociesza?
„Co porabia święty starzec Miles Mac-Diarmid, nasz ojciec? Czy opłakuje swą straconą córkę? a nasi bracia, tacy dzielni i tacy dobrzy, czy są szczęśliwi? Jermyn, biedne dziecko, nieraz spoglądał na szlachetną Ellen ze łzami w oczach.
„Niech go Bóg natchnie inną miłością, gdyż szlachetna Ellen ma serce dumne i żadne marzenia nie wzruszają nigdy jej dziewiczej duszy.
„Jak ona musi być piękną! Może myśli o mnie, gdy się przechadza samotna po ścieżkach wśród gór. Ja się często modlę o szczęście dla niej.
„Wszyscy oni znali mnie i kochali, gdym jeszcze swobodna i wesoła bujała pod jasnem niebem.
„Czułam się szczęśliwą w teraźniejszości i cieszyłam się nadzieją przyszłego szczęścia.
„A teraz nic nie mam, ani nadziei, ani szczęścia. Umarłam!
„Morrisie! czemu nie przybyłeś odebrać twoją narzeczoną? Ostatni raz widziałam cię w kaplicy protestanckiej. Kochałeś mnie jeszcze, gdyż wyciągnąłeś ku mnie ręce, a oczy twoje były zalane łzami. Morrisie! Moja miłości jedyna! Niech mnie Bóg strzeże bym cię oskarżać miała!
„Zdaje mi się, iż nieszczęście, które na mnie spadło, nie mnie było przeznaczone, zdaje mi się, iż moja katastrofa ocaliła szlachetną Ellen i że służalcy lorda Jerzego wzięli mnie za nią w dniu porwania.
„Była to nikczemna napaść. Wyszliśmy rano z Ellen na naszą zwykłą przechadzkę. Nasze czerwone burnusy były jednakowe i obie miałyśmy ciemne suknie. Ellen lubiła samotność; zwykle rozdzielałyśmy się na brzegu jeziora Corrib: ona wsiadała sama do czółna i płynęła do ruin Ballylough; ja szłam szukać ciebie Morrisie.
„Tym razem zamieniłyśmy role. Znajdowałeś się po drugiej stronie jeziora, ja tedy siadłam do czółna. Byłam wesołą, wiedziałam iż jesteś na tamtym brzegu i co chwila spodziewałam się ujrzeć płynące z tobą czółno. Minęłam już wyspę, na której znajdują się ruiny starego opactwa; jezioro było ciche i puste. Na raz w dali ukazało się czółno. Poczęłam na ciebie wołać Morrisie i silniej poruszać wiosłami.
„Na przodzie czółna stał mężczyzna; zdawało mi się, iż poznaję ciebie i spieszyłam ku tobie.
„Czółno płynęło na me spotkanie. Usłyszałam nieznane mi głosy i wybuchy śmiechu, ale już było zapóźno by się cofnąć: „Oto ona! oto ona” wołano, i czółno skierowało się wprost ku mnie.
„W jednej chwili Morrisie zawiązano mi usta jedwabną chustką i znalazłam się na pół żywą na dnie czółna.
„— Widzicie jej czerwony burnus, to niezawodnie ona, — mówiono. — Gdyby król Dermot żył jeszcze, albo król Neil, lub też król Farral, ta dziewczyna byłaby królową.
„— Ładna to zdobycz i dostanie się w udziale milordowi.
„Słyszałam te słowa i czyniłam rozpaczliwe wysilenia by się uwolnić, lecz kilku silnych mężczyzn skrępowało mi nogi i ręce.
„Musiałeś przepłynąć nie daleko od nas Morrisie, gdyś powracał do domu. Może nawet słyszałeś wśród otaczającej nas mgły ich złośliwe śmiechy. Ci ludzie dotykali mnie, oglądali i dyskutowali o mojej wartości, jak nasi rolnicy dyskutują o cenie konia lub wołu.
„Byli to Anglicy.
„Walcz Morrisie, włóż broń w rękę Irlandyi, gdyż duma Anglika nigdy w nas ludzi
widzieć nie zechce; dopóki nie pozna on waszej siły i śmiertelne wasze ciosy go nie dosięgną.
„Na brzegu wsadzono mnie na konia i zasłonięto welonem. W drodze od jeziora do pałacu Montrath, spotkałam nie jednego znajomego. Biedni ludziska przyglądali się koniowi niosącemu tajemniczy ciężar; radziby podnieść zakrywającą mnie zasłonę, lecz otaczająca mnie straż odzywała się ostro, wieśniacy odkrywali głowy, wstrząsali łachmanami i szli w swoją stronę.
„Gwarno było w pałacu Montrath. Przygotowywano pożegnalną biesiadę. Umieszczono mnie w pokoju, w którym znajdowało się już kilka dziewcząt porwanych tak jak ja. Poznałam Magdalenę Lew z Claddagh, Mollę Mac-Duff naszą sąsiadkę i wiele innych.
„Załamywały ręce, wzywały pomocy braci i narzeczonych i płakały. Płakałyśmy razem.
„Gdy nadeszła godzina biesiady, posadzono nas za stołem.
„Na obrusie cieńszym od welonu panny młodej poustawiane były potrawy, których bym nazwać nie potrafiła i których smaku nie znam, najróżnorodniejsze likiery rumieniły się w licznych flaszkach, a szklanki błyszczały na około stołu, jak kryształy w grocie Ranach.
„Odpychałam wszystkie potrawy, usta moje nie dotknęły żadnego trunku.
„Moje towarzyszki, biedne dziewczęta, olśnione blaskiem świateł, upojone ciepłą i odurzającą atmosferą panującą w sali, przestały płakać! Szklanki ich napełniały się i wypróżniały; a blade policzki okryły się rumieńcem. Litość brała Morrisie patrzeć, jak biedne ofiary śmiały się i śpiewały.
„Gdyż śmiały się i śpiewały, zapominając o łzach, które w tej chwili wylewano w ich chatach....
„Nie myślały o rozpaczy swych matek. Czyżby mieli słuszność ci srodzy Anglicy, gdy utrzymują, iż dziecinne lata Irlandczyków, trwają tak długo jak ich życie.
„Jerzy Montrath, który siedział przy mnie, kazał mi śmiać się, pić i śpiewać. Mój opór doprowadzał go do wściekłości, można było sądzić, iż się wstydzi, że ofiara, która się dostała w udziale Jego Wielmożności, jest mniej potulną od innych.
„Niejednokrotnie podniósł rękę by mnie uderzyć. Był pijany. Lecz ja nie ulękłam się.
„Morrisie czemu mnie posądziłeś? czemu nie przyszedłeś spytać się co się dzieje w głębi mego sumienia?
„Rozpustna uczta przedłużała się. Moje nieszczęsne towarzyszki piły, nie zdając sobie sprawy z grożącego im niebezpieczeństwa.
„Pozostałam jedna obojętna, wśród ogólnego upojenia.
„Morrisie, zdawało mi się, iż jesteś przy mnie. Chwilami uszy moje przestawały słyszeć wrzawę uczty i oczy nie widziały rozpłomienionych twarzy. Po Bogu, byłeś jedyną moją tarczą i obroną.
„Było już późno gdy wstano od stołu. Magdalen a Lew i inne moje towarzyszki, poszły chwiejnym krokiem za przyjaciółmi milorda; przez czas jakiś jeszcze, słyszałam ich śpiewy i śmiechy. Potem nastała cisza.
„Co się z niemi stało?
„Lokaje zjawili się w sali, w której pozostaliśmy sami, milord i ja. Milord z trudnością wstał z krzesła, słudzy podtrzymali chwiejące się jego kroki i odprowadzili go do sypialni.
„Tę pierwszą noc mej niewoli spędziłam na modlitwie. A gdy przestawałam modlić się, to myślałam o tobie Morrisie.
„I w chacie Mac-Diarmidów musiano też spędzić noc wśród trwogi i niespokojności, gdyż staruszek kochał mnie czule, a dla synów jego byłam najukochańszą siostrą.
„W kilka dni później znalazłam się pod Londynem, w bogatym pałacu, położonym w blizkości Ryszmondu. Pałac ten był jeszcze okazalszym od pałacu w Montrath, który się tak dumnie wznosi wśród naszych wiosek osamotnionych; lecz nie przyglądałam się wspaniałościom tej szlacheckiej siedziby; każda mila, która mnie oddalała od Irlandyi, odejmowała mi resztki odwagi.
„Byłam tak daleko od ciebie Morrisie!
„Lord Jerzy zaledwie przemówił do mnie podczas podróży.
„Przybył do Ryszmondu chory. Męcząca podróż po nużącej pijatyce sprowadziła chorobę i tydzień przeleżał w łóżku. Przez cały ten czas nie widziałam go ani razu. Byłam zamkniętą w małym pokoju, z oknami wychodzącemi na Tamizę. Usługiwała mi angielka, która przemawiała do mnie z ironicznem uszanowaniem.
„Jednej nocy zabrano mi moją odzież irlandzką i musiałam nazajutrz przywdziać szaty wielkiej damy. Było to drobnostką w tak wielkiem nieszczęściu, wydało mi się jednak, iż odebrano mi ostatnie ogniwo łańcucha łączącego mnie z Irlandyą.
„Zostawałam prawie zawsze samą. Czas mi schodził na przyglądaniu się okolicy. Była ona piękną lecz w niczem nie podobną do naszego Connaugth; po drodze przejeżdżali panowie różni z pięknemi paniami. Raz przyszła mi myśl otworzyć okno i wołać o pomoc.
„Wśród tych Anglików i Angielek może się znajdzie jeden człowiek z sercem.
„Lecz pokój mój był więzieniem; okna nie można było otworzyć.
„Później dostałam się do więzienia stokroć cięższego, oczy moje nic nie widzą prócz wilgotnych ścian. Ale wstępując do tego grobu, nie doznałam większej przykrości, jak wtedy, gdy się przekonałam, iż jestem uwięzioną.
„Nadzieja tak łatwo górę bierze u tych, którzy się jeszcze nie oswoili z cierpieniem. Zdawało mi się, że za tem zamkniętem oknem odnalazłabym wolność szczęście, Irlandyę i ciebie Morrisie!
„Próbowałam otworzyć je. Sługa angielka przybyła natychmiast usłyszawszy łoskot i zastała mnie zalewającą się łzami. Była to kobieta młoda jeszcze i na twarzy, której znać było ślady piękności. Nazywała się Marya Wood. Nigdy w jej oczach nie spostrzegłam śladu litości.
„Zwykle, gdy się do mnie zbliżała, na twarzy jej malował się wyraz fałszywej pokory i zarazem szyderstwa. Niejednokrotnie spostrzegłam, iż policzki miała zarumienione, wzrok zamglony i chód chwiejny. Zapach likierów rozchodził się po pokoju gdy się zbliżała.
„— Czego sobie jaśnie pani życzy? — rzekła rzucając na mnie jak zwykle ironiczne spojrzenie.
„— Cóż chcą ze mną zrobić? — zapytałam jej.
„— Milord ma się lepiej, — odrzekła Angielka, — sądzę, iż jutro rano będzie mógł pani oświadczyć, jakie są jego względem niej zamiary.
„Gdy ta kobieta wyszła, padłam na kolana i po chyliłam głowę ku ziemi.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
„To byłeś ty Morrisie, tam w nizinie, w irlandzkiej opończy! Jakże mi serce zabiło! Za pierwszem spojrzeniem poznałam cię.
„Dusza moja rwała się ku tobie; wyciągnęłam ręce i wymówiłam twoje nazwisko.
„Wołałam cię, aż mi tchu i sił zabrakło! Nie słyszałeś mego głosu, szedłeś wzdłuż drogi, spoglądając wciąż na dom lorda Jerzego, ale nie mogłeś mnie dojrzeć za żelazną kratą.
„Byłeś bardzo blady Morrisie, a twój chód świadczył o nużącej podróży. Na zmienionej twarzy malowała się troska.
„Cierpiałam, widząc cię tak smutnym, ale byłam szczęśliwą! Twoja boleść była nowym dowodem twej miłości.
„Przybyłeś by mnie odszukać, przybyłeś z tak daleka, sam jeden, piechotą i pewnie przez całą drogę tylko o mnie myślałeś.
„Szedłeś wciąż naprzód i niebawem na rogu parku miałeś mi zniknąć z oczów.
„Wydało mi się w tej chwili, iż tracąc cię z oczów, tracę moją ostatnią nadzieję.
„Zawołałam cię raz jeszcze, pierś mi się rozdzierała w tym krzyku.
„Słowa zamierały mi w gardle; już cię więcej dojrzeć nie mogłam.
„Padłam na znak. Zamiast ciebie Morrisie, Marya Wood, służąca Angielka zjawiła się na me wołanie, ukazawszy we drzwiach swą fizyognomię zarumienioną od trunku.
„— Niech się pani nie niecierpliwi, — rzekła z szyderczym śmiechem, — milord jest już zdrów i dłużej niż jeden dzień nie będziesz pani na niego czekać.
„Jak spędziłeś Morrisie ten wieczór? Ja odchodziłam od zmysłów; nadaremnie krwawiłam moje biedne ręce usiłując rozwalić ściany mego więzienia; chciałam też, a była to myśl równie może szalona, pójść upaść do nóg lorda Jerzego i błagać jego litości.
„Po północy, wycieńczona, rozgorączkowana, padłam na łóżko. Śniło mi się, iż jesteś przy mnie, potrzebowałam tylko rękę wyciągnąć by dotknąć twej odzieży, niestety, był to tylko sen.
„Mimo groźnej zapowiedzi angielki, milord nie pomyślał o mnie nazajutrz. Cały dzień oczekiwałam cię Morrisie, spoglądając z po za firanek mego okna, lecz oczekiwałam cię nadaremnie.
„Ale wieczorem, co za radość i nadzieja! W dolinie, w tem samem miejscu, gdzie cię widziałam wczoraj, ujrzałam kilku wędrowców, starca z długiemi białemi włosami, ośmiu tęgich młodzieńców i młodą dziewczynę z pięknemi szlachetnemi rysami.
„Opończe, laski irlandzkie, czerwony burnus!
„Irlandya! Irlandya!
„Dobry szlachetny ojciec! święty starzec! poznałam jego twarz szanowną, gdy szedł pod górę wolnym krokiem. Poznałam silnego Micheya i Natty i wesołego Sama, Larry, Dana, Owena, który myślał zapewne o swej ślicznej Latti i Jermyna, biedne dziecko, które kocha nie śmiejąc spojrzeć w głąb swego serca. Poznałam też szlachetną Ellen i wydało mi się, iż zaszła w niej pewna zmiana. Jakaś melancholia osłaniała jej dumną twarz, a jej wielkie czarne oczy patrzały rzewniej i łagodniej.
„I ty byłeś między nimi Morrisie, mój narzeczony, ukochany wśród wszystkich, ty, którego wspomnienie utrzymuje mnie jedynie przy życiu.
„W połowie pagórka, stary Miles zatrzymał się i oparł na długim kiju pomarszczone ręce. Jego wzrok pełen goryczy, zwrócił się na dom lorda Jerzego, który mu wskazywałeś. A wszyscy bracia za przykładem starego Milesa wyciągnęli ku mnie ręce, a oczy ich pałały gniewem.
„Jakże nie miałam sądzić, iż jestem ocaloną! Mac-Diarmidowie, najtęższa młodzież z całego Connaught byli blizko mnie. Ośm dzielnych, kochających mnie serc! Złożyłam dzięki Bogu, dusza moja pałała już tylko radością i nadzieją.
„Jeszcze jedna noc! ale przysięgam, to będzie ostatnia!
„Morrisie, niech ci Bóg odda dzień szczęścia, za każden dzień mego cierpienia! Nie podobało ci się odprowadzić mnie pod dach starego ojca.
„Co się nazajutrz stało, nigdy tego dobrze nie wiedziałam. Słyszałam tylko jakąś wrzawę i bójkę, po której wszystko się uciszyło.
„W godzinę później, lord Jerzy kazał mnie przyprowadzić i rzekł:
„Za tydzień zostaniesz milordową Montrath.”
„Chciałam coś odpowiedzieć, kazał mi milczeć i wyjść. Marya Wood, odprowadziła mnie. Ściskała mi rękę, śmiejąc się: „A to pocieszna historya! mruczała; masz pani szczęście, na honor! Zabawa będzie drogo lorda Jerzego kosztować... ale niewiadomo jak się to wszystko skończy”.
„Kobieta ta wytłómaczyła mi w kilka dni później, żeś to ty Morrisie zmusił lorda Montrath i że mój los jest twojem dziełem.
„Byłeś moim panem, miałeś prawo wydać na mnie wyrok.
„Tydzień minął. Obleczno mnie w jedwabne szaty, włożono dyamenty na czoło, przepasano złotą opaską. Uklękłam obok lorda Jerzego w kaplicy protestanckiej. Słyszałam za sobą twój przyspieszony oddech Morrisie.
„Czas był jeszcze wszystkiemu zapobiedz, ale niewyrzekłeś ani słowa, a milczenie twoje zrozumiałam jako rozkaz.
„Przyjęłam lorda Jerzego za małżonka.
„Wsiadając do powozu, usłyszałam twój głos:
„Niech będzie szczęśliwą milordzie, mówiłeś groźnie.
„Szczęśliwą Morrisie! niech ci Bóg wybaczy ten wyraz, który spadł na me serce jak bryła lodu.
„Odjechałeś i już cię więcej nie widziałam.
„Wieczorem lord Jerzy rzekł do mnie:
„Jesteś moją żoną, ale cię nienawidzę i zabiję cię.
„Odjechał do Londynu, zostawiwszy mnie samą w Montrath-House z służącą.
„Miesiące tak upłynęły. Nie żaliłam się. Lord Jerzy zapowiedział, iż mnie zabije: czekałam.
„Morrisie, czy odczytywałeś kiedy listy pisane do naszego ojca, w których imię twoje nigdy wzmiankowane nie było, chociaż je dla ciebie przeważnie pisałam. Czy odczytywałeś je na tych ścieżkach, po których chodziliśmy razem. Czyś zapłakał nad biedną Jessy? czy wspomnienie moje nie wywołało uśmiechu na twe usta?
„A gdy naraz listów nie stało, gdy dnie i miesiące mijały nie przynosząc oczekiwanych wieści, udałeś się znowu do Londynu, wszak prawda?
„Biada lordowi Jerzemu! jestem już może pomszczoną!
„Tyś taki odważny i silny!
„...Szalona! Za cóż mam być pomszczoną? Ty jesteś przekonany żem umarła, umarła w mem łóżku i zapewne modliłeś się u stóp kamiennego krzyża z napisem Jessy O’Brien, na cmentarzu w Ryszmondzie.
„Morrisie, pod tym krzyżem nie ma nikogo i dałby Bóg, by moje ciało tam leżało! Bóg przebacza wszystko tym, którzy wiele cierpieli; dusza moja była by już z Bogiem.
„Raz tylko jeszcze ujrzałam Jerzego Montrath. Rzekł do mnie:
„Muszę zostać wdowcem by się ożenić z kobietą z mojego stanu. Nie mam odwagi, żeby cię zabić, ale przyjrzyj się słońcu, gdyż je po raz ostatni oglądasz.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
„Co potem zaszło nie pamiętam. Po wieczornym posiłku uczułam silny zawrót głowy i usnęłam. Jak długo spałam nie wiem. Pozostało mi tylko wspomnienie przykrego snu, jak gdybym brała udział we własnym pogrzebie. Leżałam w trumnie, słyszałam jak zabijano jej wieko i czułam, że ją spuszczano do grobu. Przebudziłam się wśród zimowej nocy. Nie byłam ani w mem łóżku, w którem zasnęłam, ani w grobie, jak mi się we śnie przywidziało, ale jechałam w zamkniętym powozie. Otworzyłam oczy, ciemno było na około mnie. Dotknęłam ręką mej twarzy i zamiast policzek, uczułam twardą maskę, zrobioną na podobieństwo moich rysów.
„Krzyk wyrwał mi się z piersi, ledwie jednak mogłam dosłyszeć dźwięk mojego głosu, gdyż maska ściskała mi usta i tylko przez wązk pozostawioną szparę z trudnością oddychałam.
„Ochłonąwszy z przerażenia, poczęłam zastanawiać się nad tem wszystkiem co się ze mną stało, mięszając w myśli wypadki rzeczywiste z wspomnieniami owego dziwnego snu i zaczynałam podejrzywać, iż nie był on może tak dalekim prawdy.
„Milord spełnił swą groźbę. Nie miał odwagi mnie zabić, a jednak usiłował pozbyć się mnie i usunąć ze świata. Dzięki zadanemu mi narkotykowi, wpadłam w stan zupełnego znieczulenia, z którego skorzystano, by mnie ogłosić za umarłą i zapewne pochować! Czujność władz i podejrzenia, jeżeli jakie były, przygłuszono pieniędzmi!
„Milord Montrath jest tak bogatym!
„Im bardziej się nad swym losem zastanawiała, tem więcej przypuszczenia moje wydawały mi się prawdo podobniejszemi. Po odbytej komedyi pogrzebu, wydobyto mnie z grobu i wywieziono!
„Ale dokąd? Gdzież mnie ukryć zamierzano? Po wóz już jechał czas długi, zdawało mi się jednak, że się obraca wciąż w kółko i powraca w to samo miejsce. Razem ze mną jechała druga kobieta, ale ani na chwilę nie przerwała milczenia. Poznałam jednak zaraz Maryą Wood. Powietrze w powozie było przesiąknięte dusznemi wyziewami araku i wódki.
„Tymczasem nadszedł dzień, poznałam to po słabym promyku światła, jakie się przecisnęło pomiędzy maską i memi ustami.
„Powóz nie zatrzymywał się ani na chwilę. Zdaje mi się jednak, że kręciliśmy się wciąż nakoło Londynu i może będę mogła wytłómaczyć ci kiedyś na czem opierałam podobne przypuszczenia. Cała ta długa jazda tylko udawała daleką podróż. Chciano wprowadzić mnie w błąd i odebrać mi wszelką możność rozpoznania gdzie się znajduję.
„Trzeba było widocznie, bym uchodziła za umarłą i gdyby moje wołanie ratunku wydostały się kiedy na zewnątrz, by nikt mi z pomocą nie pospieszył.
„Jak tu pomódz biednej istocie wołającej o ratunek, a która nawet wskazać nie umie, gdzie jej z takowym pospieszyć trzeba.
„Co począć? Może i oczy czyje wyczytają tę skargę podpisaną krwią moją, lecz nadaremnie szukać będą nieszczęśliwej ofiary. Ty nawet Morrisie, gdyby Bóg ci pozwolił znaleźć ten mój ostatni może krzyk rozpaczy, nadaremnie szukałbyś mnie!
„Nie wiem bowiem sam a gdzie się znajduję!
„Jakieś niewyraźne przeczucie powiada mi, iż jestem w Londynie, ale nie mam najmniejszej pewności. Może zawieziono mnie do Francyi, może do jakiego kraju, którego i nazwiska nie znamy, my biedni ludziska z Connaught. Podróż bowiem trwała długo, kilka razy światło dostające się przez szparę w masce następowało po zupełnych ciemnościach. Wreszcie wsadzono mnie na okręt i długi czas na nim przebyłam.
„Lord Jerzy jest bogatym. Jeżeli mógł, jak przypuszczam przekupić lekarza, który stwierdził śmierć moją, tem łatwiej mógł nabyć własny statek z obsługą zaprzedaną mu z duszą i z ciałem. Okręt ten niezawodnie do niego należał, wraz z sternikiem i z majtkami, gdyż na moja jęki, żadna litościwa dusza nie odpowiedziała. Prócz mnie i Maryi Wood nie musiało być żadnego pasażera, słyszałam bowiem tylko rubaszne wykrzykniki majtków, których głos brzmiał wśród smutnego szumu wiatru, jęczącego między żaglami.
„Czyżbyśmy płynęli po Tamizie? czy też na pełnem morzu? Ale Tamiza jest tak szeroką jak morze. Zdawało mi się jednak, że gdyśmy odpływali, jako też gdyśmy przybijali do brzegu, bałwany były mniej wzburzone. Prawdopodobnie wypłynęliśmy na morze, a następnie wrócili Tamizą i jestem w Londynie.'
„W każdym razie wysadzano mnie na brzeg i uczułam stały ląd pod stopami. Poprowadzono mnie ulicą spadzistą, słyszałam zgrzyt bram otwieranych i kluczy w zamku, naraz odjęto mi maskę.
„Znajdowałam się w obszernej sklepionej sali, z wilgotnemi ścianami, do której światło dochodziło wązkim otworem pozostawionym ukośnie w murze. Ujrzałam przed sobą towarzyszkę podróży, ową angielską sługę z Ryszmondu. Była w bogatej odzieży, z brylantowemi pierścionkami na palcach, z perłami we włosach, a twarz jej, na której pozostały ślady pijaństwa, była uśmiechniętą.
„— Będziesz tu jaśnie pani mieć ładny apartamencik. Nikt jej w rozrywkach przeszkadzać nie będzie. Tak to się dzieje na świecie, jedni spadają nizko, drudzy się wznoszą. Zdaje mi się, że mnie jaśnie pani przyniosła szczęście.
„Ukłoniła mi się z szyderczem uszanowaniem.
„— Żegnam jaśnie panią, — rzekła, — i pozostaję na zawsze pokorną służką Waszej Wielmożności.
„Marya Wood wyszła. Pozostałam samą.
„Gdy pierwsze chwile przygnębienia, które mnie przykuło do mego miejsca przeszły, usłyszałam dziwny szmer w tej stronie, którą wyszła angielka. Długi czas nie mogłam sobie zdać sprawy zkąd on pochodził. Dopiero gdy ustał, zdołałam rozpatrzeć się w ciemności i odgadnąć przyczynę.
„Zamiast drzwi, któremi się tu dostałam, ujrzałam kamienie wiązane wilgotnem jeszcze cementem. Szmer, zasłyszany przezemnie, pochodził od mularzy, którzy zamurowali drzwi.
„Jestem tedy zamkniętą w grobie! Morrisie, już cię więcej nie zobaczę!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
„Morrisie, niezawodnie byś mnie nie poznał. Muszę być bardzo zmienioną! Tyle się napłakałam! Już od kilku miesięcy nie widziałam mej twarzy w zwierciadle, ale ręką dotykam mej twarzy i śledzę na niej postępy zniszczenia. Spiesz się Morrisie jeżeli chcesz mnie jeszcze zastać żywą.
„Śmierć się zbliża, jakże bym ją błogosławiła, gdybyś był przy mem łożu.
„Ale umrę bez ciebie! Jakaż szlachetna ręka chciałaby zanieść ci moją skargę? Przeczucie mi mówi, niestety! iż jestem zdala od Irlandyi! Nie znam tego powietrza, którem oddycham! to nie jest ukochana atmosfera naszego Connaught.
„Umrę zdala od ciebie; słodki wietrzyk rodzinny nie uniesie mojego ostatniego tchnienia, ciało moje spocznie w nieznanej ziemi.
„Mój Boże, jakże bym chciała przebić ten mur kamienny i zobaczyć otaczający mnie świat, chociażby przez chwilę.
„Im więcej się zastanawiam, tem bardziej nabieram przekonania, iż jestem w Londynie. Przez te kilka godzin, które spędziłam w wielkiem mieście, słyszałam bezustanny gwar i szum na około siebie. Ten że sam szum słyszę i teraz Morrisie, słyszę go dniem i nocą, gwar olbrzymiego miasta dochodzi wciąż moich uszów.
„Bieliznę moją tnę na kawałki i piszę na niej do ciebie Morrisie, gdyż wciąż łudzę się nadzieją, iż będziesz kiedyś czytał opowieść mojej biedy i ta nadzieja jedynie utrzymuje mnie przy życiu. Nie chcę stracić i jednego szmatka płóciennego, chleb mój codzienny gniotę na ciasto, wyrabiam z niego cienkie tabliczki i przyczepiam do nich zapisane płatki, a następnie przez ów ciasny otwór w murze, wyrzucam je na zewnątrz.
„Gdzie one padają? Ów bezustanny szum, który słyszę, musi przecie pochodzić od ludu?
„Wielu z nich słyszało zapewne moje wołanie, nikt nań nie odpowiedział. O są to niezawodnie Anglicy!
„Rano, w południe i wieczorem, otwiera się mała klapa umieszczona w środku sklepienia i spuszczają moje pożywienie na sznurze, który natychmiast podnosi się nazad w górę i klapa zostaje zamkniętą. Nigdy nic innego nie widzę i nie słyszą prócz tego szumu, tego gwaru ludzi szczęśliwych, mogących oglądać słońce i owe krzyki szydercze ludzi wolnych, urągających biednej uwięzionej.
„Z początku, za każdym razem gdy klapę otwierano, wołałam z całych sił moich, błagając o litość. Głos mój odbijał się o powierzchnię sklepienia i rozchodził się z dziwnem, donośnem brzmieniem, tak że sama się go lękałam.
„Teraz, przyzwyczaiłam się do milczenia, ale czasami jeszcze, gdy wiem, iż mnie istota ludzka dosłyszeć może, usta moje otwierają się mimowoli i krzyk wyrywa się z piersi. Sklepienie brzmi i głos mój rozchodzi się wzmocniony i powtórzony przez echo, lecz nikt nań nie odpowiada.
„I nikt nigdy nie odpowie!
„Czuję się bardzo słabą; od kilku dni z trudnością przejść mogę przez salę, która mi za grób służy; oddech mój jest rzadszy i trudniejszy. Może to śmierć się zbliża.
„Pójdę do Boga Morrisie, modlić się za ciebie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Była to obszerna izba, oświecona słabem światłem. Wchodząc do niej, trudno było zrazu ocenić jej kształt i wymiary. Gdy się oko przyzwyczaiło do tej niepewnej jasności, spostrzegało wielkie czarne mury, tu i owdzie popękane, wilgotne, przykryte jednem sklepieniem. Ściany te były całkiem nagie, tylko naprzeciw szpary przeprowadzającej światło, znajdowały się połamane szczątki dużego, kamiennego krycyfiksu.
W rogu umieszczone było małe łóżko, przykryte białą pościelą.
Naprzeciw strzelnicy, stał stół o trzech nogach, a przy nim młoda kobieta siedziała na pieńku.
Było to jeszcze niemal dziecko, słodka i naiwna istota stworzona, zdawałoby się, tylko do pieszczot i do uśmiechu. Była bardzo bladą i cierpienie srodze napiętnowało jej wielkie niebieskie oczy, o łagodnem spojrzeniu. Ale ani na tej wychudzonej twarzy, ani w tych wpadniętych oczach, ani na tych ustach, z których krew zupełnie odbiegła, nie można było dostrzedz śladów goryczy.
Wyglądała jak biedny kwiat, który więdnął, a chyląc się na łodydze, zachował jeszcze upajającą woń i piękne barwy.
Wzrost miała słuszny; jej wychudła kibić nie straciła jednak wrodzonego wdzięku, było coś uroczego i niewinnego w całej jej postaci. Na jej czole około którego spadały gęste kędziory czarnych włosów, malował się wyraz spokojnej boleści, smutek cichy i pełen rezygnacyi.
Musiała być ona powabną jak mało która młoda dziewczyna i mimo śladów cierpienia, blada twarz jej, zachowała wdzięk anielski.
Dawno już uśmiech nie postał na tych ustach, od dawna już zasmucone te oczy straciły blask iskrzący, który jaśnieje z pod długich rzęs młodych, szczęśliwych dziewcząt. Ale jakże te źrenice, musiały błyszczeć niegdyś i jakże pięknym musiał być uśmiech szczęścia tej kochanej istoty, w obec której gniew stawał się niepodobnym i której jedno spojrzenie powinno było najokrutniejszych rozbroić.
Biedna Jessy!
Nielitościwa i podła złość ludzka zawisła jednak nad nią. Znalazł się kat, który ją żywą zaniknął w tym grobie, człowiek należący do tego dziwnego narodu, który pierwszy zapłakał nad losem czarnych niewolników, ale którego oczy nie znają łez dla męczenników białych.
Nie nienawidziła ona jednak tego człowieka. Nadmiar niedoli nie natchnął tej świętej duszy, żądzą zemsty.
Przed nią na stole leżały długie paski białego płótna, na których pisała zwolna i z wielką trudnością.
Dzień chylił się ku końcowi. Zostawiła jeden wiersz nie dokończony i położyła ołówek. Wychudłe swe ręce skrzyżowała na piersi.
Przez kilka chwil siedziała pogrążona w dumaniu, n a pochylone czoło spadały pukle jej włosów. Oczy na pół otwarte były skierowane na niedokończony wiersz, w którym napisała imię Morrisa.
Długo pozostała tak nieruchomą, wreszcie dwie łzy spłynęły jej na policzki.
Stało się to mimo jej woli, była tak przyzwyczajoną do łez, że gdy jakie weselsze wspomnienie przesunęło się jej w marzeniu, usta rozkosznie uśmiechnęły się. Była w tej chwili piękną jak dawniej, piękną jak aniołowie z nieba.
I wśród uśmiechu usta się jej poruszyły, głosem dźwięcznym, pieszczotliwym jak u dziecka, wyszeptała imię Morrisa.
Pałac Montrath, który okoliczni mieszkańcy zwali chętniej pałacem nowym, wznosił się o dwieście kroków od ruin zamku Diarmidów. Tenże zajmował niemal całe płaskowzgórze stanowiące szczyt góry Ranach, tak że już obok niego, nie było miejsca na żadne inne budowle.
Pałac Montrath został wybudowany przez dziadka dzisiejszego właściciela, Milesa Fultona, barona Montrath. Był to budynek iście angielski, w stylu tych ślicznych pałacyków, tak obficie rozsianych we wszystkich hrabstwach zamożnej Anglii. Miał jednak jakiś odrębny wdzięk, był mniej banalny, posiadał nieco samoistności, fantazyi, pewną odrębną fizyognomię i kontury nieco odbiegające od tego szablonowego planu, którego się architekci angielscy niewolniczo trzymają od stu pięćdziesięciu lat.
Prześliczne położenie przyszło też w pomoc sztuce. Z okien pałacu widać było z jednej strony ten sam daleki i piękny pejzaż, jak i z folwarku Montrath, a z drugiej, zatokę Kilkerram i niezliczone wyspy.
W chwili gdy sprzysiężeni Molly-Maguire dążyli na nocne zebranie w galeryi Olbrzyma, lord Jerzy Montrath, właściciel tego obszernego majątku, zgromadził w bibliotece z pół tuzina osób, które z głowami pochylonemi i z uśmiechem na ustach, zdawały się witać go życzliwie.
Lord Jerzy mógł mieć lat około czterdziestu, był wysoki, silny i przedstawiał w wysokim stopniów typ angielski, po którym zawsze można poznać mieszkańca Wielkiej Brytanii, w jakiejkolwiek z pięciu części świata.
Był ubrany podług ostatniej mody londyńskiej. Rysy jego były dosyć piękne, lecz za drobne stosunkowo do tłustej, mięsistej fizyognomii. Brakowało im wybitnego charakteru i były jakby przygniecione parą gęstych faworytów, które począwszy od ucha, rozchodziły się po stronach w kształcie wachlarzy. Włosy miał kędzierzawe, krótko strzyżone. Brwi blond, z białym odblaskiem, nie ocieniały oczów jasnych, przezroczystych wyglądających jak z porcelany.
Cała postawa była zarówno jak i twarz, proporcyonalna, lecz nieco za otyła i ociężała.
Lord Jerzy, mimo swoich czterdziestu lat, należał do młodzieży nadającej ton w Londynie. Nie był on bynajmniej jednym z tych lordów irlandzkich, przezwanych szyderczo lordami Związku, którzy uzyskali dyplomy szlacheckie za cenę zdrady ojczyzny; ale prawdziwy pan z panów; przodkowie jego byli już baronami za czasów Wilhelma i lordowie Montrath posiadali olbrzymi dziedziczny majątek, w dobrach ziemskich.
Dochody jego wynosiły od czterdziestu do czterdziestu pięciu tysięcy funtów sterlingów rocznie. Do niego należał niemal cały obszar ziemi między jeziorami i morzem, a folwarki jego, pokrywały stoki gór Mamturk.
Ludzie, których wezwał do siebie dnia tego, byli jego agentami.
Główny z nich, administrator majątków, nazywał się Robert Crakenwell. Był on w jednym wieku z milordem i wcale przyzwoicie wyglądał. Gdyby tylko posiadał kilka tysięcy funtów dochodu, mógłby doskonale w Londynie odgrywać rolę pana.
Żył on długi czas w stolicy, gdzie stracił skromną rodzicielską schedę. Bywał wtedy w najlepszych towarzystwach i niejedni brali go za prawdziwego lorda. Trzymał wszystkie zakłady, grał w Brighton i w Rath, miał konie na wyścigach w Epsom i używał wśród sportsmenów dobrej reputacyi.
Te zalety pozyskały mu szacunek lorda Jerzego, który go zrobił swoim administratorem. Natraciwszy niemało pieniędzy, Robert Crahenwell stał się człowiekiem pełnym rozwagi i obdzierał ze skóry biedaków, umierających z głodu.
Inni agenci, którzy wszyscy byli Irlandczykami, stali skromnie na uboczu i widziano jedynie wielkie ich kędzierzawe głowy i peleryny irlandzkich opończy. Dwóch tylko występowało śmielej; Dirch Mellyn, zastępca Lukassa Neale nad brzegiem Mogny i Noll Noose z Connemara.
Jerzy Montrath wyciągnął się na kanapie, wsparłszy obie nogi na podnóżku; w jego przezroczystych oczach znać było zmęczenie z podróży. Crakenwell siedział na krześle, inni agenci stali, nie starając się zbliżać zanadto do Jego Wielmożności.
— Spieszmy się! — rzekł lord Jerzy, tłumiąc ziewanie. — Panie Crakenwell, zechcij pan powiedzieć tym poczciwcom po co ich do siebie wezwałem.
— Milordzie, — odpowiedział administrator z udanem uszanowaniem, pod którem jednak znać było pewne lekceważenie, — zgrzeszyłbym po tak naglących listach Waszej Wielmożności, gdybym był czekał do tej chwili ze spełnieniem jego rozkazów. Mówiłem już z tymi panami i to niejednokrotnie.
Montrath spojrzał na dwóch agentów, którzy się wysunęli naprzód, a następnie na Crakenwella. Spojrzenie to było do pewnego stopnia błagalne. Ale administrator nie zdawał się rozumieć proźby, pozostał nieruchomy i milczący.
Obydwaj agenci wytrzymali odważnie spojrzenie milorda. Dirch Mellyn strzelał na wszystkie strony małemi oczkami, Noll Noose kręcił w palcach swój kapelusz i uśmiechał się słodko. Po za nimi słychać było tylko ciche pokorne szepty.
— Gdyby mi wolno było odezwać się, — rzekł Noose z niezgrabnym ukłonem, — rzekłbym Waszej Wielmożności, iż szczęśliwy jestem, iż mogę Go widzieć... najprzód by mu złożyć moje uszanowanie.... A przytem... czasy są bardzo ciężkie, wszak prawda Mellynie?
— Ach! — zawołał Dirch, — jak świat światem, nie widziano jeszcze podobnej nędzy.
— Nigdy jeszcze! — powtórzyli chórem wszyscy inni agenci, którzy przeczuwali, iż Jego Wielmożność, zażąda od nich jako dzierżawców pośredników, jeszcze większych czynszów od tych, które dotąd płacili.
— To wielka prawda! — mówił dalej Neli, — i nigdy jeszcze chwila nie wydała nam się właściwszą, by prosić Waszą Wielmożność o zmniejszenie czynszów.
Dirch Mellyn kaszlnął i spojrzał w głąb swego kapelusza, nie śmiejąc patrzeć jakie wrażenie zrobiła tak śmiała propozycya. Wszyscy inni pośrednicy westchnęli głęboko i cofnęli się jeszcze bardziej w głąb sali. Noll jeden odważył się utkwić w milorda swoje bezbarwne, głupkowate źrenice.
Administrator Crakenwell usiłował wstrzymać się od uśmiechu. Lord Jerzy ziewnął.
— Wielu was jest pośredników w majątku Montrath? — zapytał.
— Ośmiu proszę, Waszej Wielmożności, — odpowiedział Neli, — od czasu śmierci tego biednego Lukassa Neale. Zaś w majątku administrowanym przez bank londyński, jest ich zdaje się sześciu. P. Crakenwell będzie to lepiej wiedział.
— A o wiele chcecie by wam zmniejszono? — zapytał jeszcze lord Jerzy.
Dirch Mellyn podniósł głowę ze zdziwieniem i przestał spoglądać w głąb swego kapelusza. Na wązkiem czole Nella Noose zajaśniał promyk nadziei.
— Niech. Bóg błogosławi Waszą Wielmożność! — wyszeptał tonem namaszczonym. — Nie wiem ile by żądał Oliwier Turner, który jest bogaty i mógłby zrobić małe poświęcenie dla swego pana. Nie ma go tutaj zacnego chłopca! ale Dirch Mellyn i ci drudzy, ja zwłaszcza, jesteśmy biedniejsi niż Job. I zniżenie ceny dzierżawnej o sto gwinei bardzo by mi się przydało.
— Ja bym też o podobną sumkę prosił, — rzekł Mellyn z westchnieniem.
Inni dodali.
— I my byśmy też więcej nie żądali.
Wszyscy ci poczciwsc, aczkolwiek odziani jak i inni włościanie w Irlandyi, bogacili się jednak powoli kosztem biedniejszych swoich sąsiadów. Trzymali oni w dzierżawie znaczną część majątku Montrath i dzierżawili z drugiej ręki małe cząstki tysiącom biedaków.
Takie to jest stanowisko midlemanów t. j. dzierżawców pośredniczących pomiędzy panem ziemi i rolnikami.
Najczęściej, pomiędzy dziedzicem a wieśniakiem pracującym na roli, istnieje kilku pośredników. W Londynie znajduje się kilka agencyj, które wydzierżawiają znaczne obszary ziemi w Irlandyi i oddają je w administracye pełnomocnikom mieszkającym w jednym z główniejszych miast Zielonej wyspy. Pełnomocnicy ci mają na miejscu podkomendnych agentów, którzy zajmują względem pełnomocników takie same stanowisko, jak pełnomocnicy względem agencyi bankowych, agencye względem lordów, właścicieli ziemskich. Tym sposobem, nędzny kawałek pola obsadzonego kartflami, zaledwie wystarczający na wyżywienie rolnika, który je uprawia, musi opłacić podkomendnych agentów, pełnomocników, zapewnić zysk agencyi bankowej i stanowi jeszcze główny dochód lorda-dziedzica. Wieśniak też zabija się w tej niewdzięcznej pracy; pośrednicy wypasają się lub też zostają zamordowani. Lord zaś pobiera dochody, nie pyta o resztę i nie próbuje nigdy zgłębić tej otchłani nędzy.
Montrath wysłuchał z minę obojętną proźby swych pośredników.
— A ty panie Crakenwell, — rzekł, — czy nie masz zamiaru przedstawić mi życzenia w tym rodzaju!
— Mam dostateczne utrzymanie w majątku Waszej Wielmożności i nie myślę dorabiać się majątku.
— Dorabiać się majątku! — powtórzyli żałosnym głosem wszyscy pośrednicy! — Ach! Boże wielki! dorobić się majątku w naszem biednem hrabstwie Connaught i to w naszym nieszczęsnym zawodzie!
Montrath spojrzał się na nich swoim zimnym i znużonym wzrokiem.
— Dobrzy z was ludziska, — rzekł, — i pragnę coś dla was zrobić. Przybyłem tu z zamiarem podniesienia raty dzierżawnej każdego z was o trzysta funtów.
— Trzysta funtów! — zawołali wszyscy razem.
— O trzysta funtów, — odpowiedział spokojnie lord Jerzy, — ale ponieważ czasy są ciężkie, nie chcę zbytecznie pomnażać waszych kłopotów. W roku przyszłym zmniejszę czynsze, w następnym roku też.
Dzierżawcy, zamiast radować się z tych niespodziewanych przyrzeczeń, milczeli ponuro.
Dirch Mellyn na wszystkie strony wywracał swemi małemi oczkami, które to otwierały się to, gdzieś ginęły pod gęstemi brwiami. Poczciwy Noll Noose miał minę strasznie przygnębioną; spoglądał na swego pana wzrokiem zrozpaczonym i podejrzliwym. Gniótł pod pachą okrągły filcowy kapelusz i wyglądał jak człowiek, któremu zagraża wielkie niebezpieczeństwo.
— Rozumicie chłopcy, — mówił dalej Montrath, chcę wam dopomódz, uważam to za mój obowiązek. W przyszłości nie będę wam ceny dzierżawnej podwyższał, raz tylko jeden jeszcze, nieprzewidziane okoliczności zmuszają mnie do tego.
— Jezu! mój Jezu! — jęknęli biedni dzierżawcy, pobladli z przerażenia.
— Tylko o trzysta funtów każdy, — rzekł Montrath, — i bądźcie przekonani, iż się z wami delikatniej obchodzę niż z innymi.
— Ależ milordzie....
— Oliwier Turner, który nie jest równie wiernym sługą jak wy, zapłaci sześćset funtów.
— On może płacić, — rzekł Mellyn.
— Nawet i dwa razy tyle, — dodał Noll Noose.
— Z innymi, — prawił dalej Montrath, — obejdę się, tak jak sobie na to zasłużyli. Ruszajcie do domów moje dzieci i przynoście pieniądze jutro przed wieczorem.
Dzierżawcy skłoniwszy się pokornie wyszli.
W gruncie rzeczy, mówili sobie, iż to wieśniacy, którym grunta odnajmują, zapłacą tę nadzwyczajną podwyżkę. Podniosą im czynsze o tyle i wypędzą bez litości tych, którzy nie będą w stanie zapłacić tak wygórowanej ceny. Całe rodziny będą musiały szukać schronienia w bagnach, bez chleba i bez dachu....
Montrath i Crakenwell pozostali sami. Lord ruszył się z miejsca zajmowanego na środku kanapy, usiadł na rogu dając znak swemu administratorowi, by siadł obok niego. Crakenwell usłuchał bez wielkich korowodów, raczej z poufałością równego, niż z pokornem uszanowaniem podwładnego. Spoglądał na odchodzących dzierżawców dziwnem, dwóznacznem spojrzeniem, pełnem ironii i politowania. Ale nie nad nimi zdawał się litować.
— Potrwa to tak jeszcze z lat kilka, — rzekł, odpowiadając własnej myśli, — ale synowie wasi, wielmożni lordowie, nie będą mieć posiadłości w Irlandyi.
— Nasi synowie niech myślą o sobie, — rzekł Montrath. — Ty Robercie masz zawsze skłonność do filozofowania. Zostawmy to i mówmy o poważniej szych sprawach.... Czy żyje jeszcze?
— Zdaje mi się, — odpowiedział Crakenwell.
Czoło lorda Jerzego pobladło nieco; na otyłej fizyognomii odmalował się wyraz zadowolenia. Wyjął chustkę dla otarcia skroni, na których zebrało się kilka kropel potu.
Crakenwell, oparłszy się wygodnie o poduszki kanapy, patrzał w sufit i wydawał się zupełnie spokojnym.
Lord Jerzy spoglądał na niego z pod oka. Dziwną wydawała się ta podejrzliwa ostrożność u człowieka, który nie zwykł był się krępować. Można było z tej postawy jego wnosić, że z niewiadomych powodów, lęka się Crakenwella.
— Wierzaj mi Robercie, mój przyjacielu, iż mi to sprawia prawdziwą przyjemność. Musiałem się powtórnie ożenić dla podtrzymania mego zachwianego stanowiska. Ale wzdrygałem się na myśl morderstwa. Nigdy nie zapomnę strasznej nocy, którą przebyłem, gdyś wieczorem napadł na tego łotra Mac-Diarmida w lasku Ryszmond.
— Głupi to był zamach, — odpowiedział chłodno Crakenwell, — i dzisiaj Wasza Wielmożność by mnie na coś podobnego nie skusił; ale byłem zrujnowany i wierzyciele nie dawali mi spokoju. W takich razach każdy chwyta się pierwszej lepszej deski ratunku.
— Dzięki Bogu, nie zabiłeś tego prostaka.
— Albo raczej dyabeł sprowadził tam Percy Mortimera, który wówczas był tylko kapitanem. Ten mi już niejednokrotnie wszedł w drogę. Gdyby nie on, nie miałbyś dziś milordzie tej głupiej sprawy na głowie.
— Ale za to jeden wyrzut więcej na sumieniu.
Crakenwell spojrzał mu się w oczy.
— Skrupuły Waszej Wielmożności, — odpowiedział, — przychodzą nieco późno, ale zasługują na szacunek. Ja wiem, że zyskałem na całej tej sprawie pchnięcie szpadą w rękę; nigdy tego nie zapomnę i wyznaję szczerze, iż wolałbym wyrzut sumienia. W każdym razie lepiej mi jeszcze być w własnej skórze, niż w skórze Waszej Wielmożności.
— Czy wiesz co o moich nowych kłopotach? — zapytał Montrath z widocznem zniechęceniem.
— Odgaduję je milordzie. Ze wszystkich sposobów postępowania, wybrałeś pan najniebezpieczniejszy. Pozwoliłem sobie w swoim czasie zwrócić już na to pańską uwagę, lecz Waszej Wielmożności się wydało, że potrafi wszystkiemu zaradzić za pomocą środka zaczerpniętego z jakiego romansu, który zaledwie mógłby znaleźć zastosowanie w melodramacie na scenie Drury-Lane. Tym sposobem zaspokoiłeś milordzie swoje trwożliwe sumienie, czegóż się więc żalisz?
Twarz Montratha zarumieniła się i brwi się zmarszczyły, ale prędko zapanował nad swym gniewem.
— Przyjacielu Robercie, — rzekł, — jesteś zawsze żartobliwy, ale nie każdy potrafi zapatrywać się tak jak ty na wszystko filozoficznie.
— Zabić zwolna milordzie, — wyszeptał Crakenwell, — lub też zabić odrazu, jest zawsze morderstwem.
Montrath przygryzł swoje grube wargi i poruszył się niespokojnie na kanapie. Crakenwell założył obojętnie jedną nogę na drugą.
— Czy wiesz milordzie, — rzekł po chwili, — iż moje stanowisko tutaj nie jest arcyprzyjemne.
— Czy nie jesteś dostatecznie wynagrodzonym? — zapytał Montrath.
— Nigdy nie zarabia się dosyć, gdy się ma przeszło czterdzieści lat i wielką ochotę użycia jeszcze różnych przyjemności w życiu. Ale nie o to mi chodzi, moje dochody są przyzwoite i mogłyby mi ostatecznie wystarczyć, gdybym wciąż nie widział zawieszonego miecza nad swoją głową. Jest to stara historya Demoklesa, ale nie bardzo wesoła. Milordzie, bierze mnie ochota wrócić do Londynu i pozostawić odważniejszym odemnie zaszczyt strzeżenia twoich interesów w hrabstwie Connaught.
— Pomówimy o tem Robercie.
— Wolałbym pomówić zaraz nie tracąc czasu.
— Kiedy to stan moich interesów jest obecnie tak opłakany....
— Wiesz pan przecie, — przerwał plenipotent, — że tysiąc funtów miesięcznie wystarczyłyby mi zupełnie.
Montrath spróbował uśmiechnąć się.
— Wesoły z ciebie towarzysz Robercie, — wyszeptał, — ale mówmy seryo i daj mi jaką dobrą radę.
Crakenwell nie tracił ani na chwilę swej na pozór obojętnej postawy i wyrażał się jak człowiek pewien siebie.
— Rady moje są zawsze na usługi Waszej Wielmożności, — odpowiedział, — gotów jestem ich udzielić, pod warunkiem, iż wrócimy za chwilę do przerwanej rozmowy. O cóż więc idzie?
— Jestem zrujnowany Robercie, — rzekł Montrath głosem, w którym czuć było i zmartwienie i znużenie. — Marya Wood kosztuje mnie drogo, a jej wymagania są z każdym dniem większe.
— Przepowiedziałem ci to milordzie.
— Prawda Robercie, ale proszę cię o radę.
Plenipotent zastanowił się przez chwilę, uśmiech błąkał mu się na ustach.
— To mądra kobieta, ta Marya Wood, — rzekł z podziwieniem, — umiała wyzyskać sposobność daleko lepiej niż ja; wczoraj jeszcze biedna sługa, dzisiaj jest panią jakich mało. Ach milordzie, usługi takiego rodzaju jak jej, drogo cię musiały kosztować.
Montrath spoglądał hłędnem okiem i siedział założywszy ręce na kolana, widocznie przygnębiony. Rumieniec znikł z jego twarzy i ustąpił miejsca bladości.
— Tak jest, — wyszeptał, — kosztują mnie one drogo... strasznie drogo! Jest ona nienasyconą! Gdyby jeszcze złotem okupić się można! ale ta ciągła obawa! Ja już odchodzę od zmysłów Robercie! ta potworna istota śledzi za mną krok za krokiem jak chodząca groźba. Widzę ją wszędzie, w teatrze, w parku, w kościele. W Londynie wszyscy zapytują zkąd się ona wzięła i jaki majątek może wystarczyć na jej szalone zbytki. Najęła przepyszny apartament naprzeciwko mego pałacu. Posiada konie niesłychanie drogie, brylanty, zadziwiające tualety, a za każdym razem, gdy wyjadę lub wyjdę na miasto, muszę spotkać jej ogłupiałą od pijaństwa postać, wspartą na poduszkach przepysznego ekwipażu.
— Wiecznie jest pijaną, — rzekł Crakenwell suchym głosem, — można by skorzystać z tego....
Montrath spojrzał mu się w oczy niespokojnym, badawczym wzrokiem. Crakenwell bawił się frendzlami kanapy i nie uznał za stosowne wyrazić swej myśli.
— A przytem, — mówił dalej lord, — na najmniejszem spóźnieniem występuje z pogróżkami! To czego żąda, musi być jej dostarczanem natychmiast, inacznej wpada wściekłość i chce wszystko wyjawić milordowej Montrath.
— Jest to słaba strona całej tej sprawy, — wyszeptał Crakenwell; — wódka nie pozbawia ją całkiem rozumu, jak się pokazuje. Jabym się w taką wyrafinowaną zemstę nie bawił i w razie nieporozumienia z Waszą Wielmożnością, poszedłbym prosto do prokuratora.
— Ty Robercie! — zawołał Montrath przerażony.
— Tylko w razie danym, — odrzekł Crakenwell. — Chciej pan wierzyć, iż to tylko prosta hypoteza, jestem przekonany, iż Wasza Wielmożność nie postawi mnie nigdy w tem przykrem położeniu, bym musiał go zaskarżyć za morderstwo lub przynajmniej za dwużeństwo.
Montrath wstał i przycisnął obie dłonie do czoła.
— Co zaś się tyczy tej Maryi Wood, — mówił dalej najspokojniej Crakenwell, — wymagania jej wydają mi się przesadzonemi, gdyby ona zabrała panu wszystko, nic by nie pozostało dla mnie. Stanowczo się temu sprzeciwiam. Czy jest ona w Londynie?
— Nie wiem, — rzekł Montrath strasznie przygnębiony; — ściga mnie ona wszędzie jak wyrzuty sumienia. Spotkałem ją we Francyi, dokąd jeździłem z milordową Montrath i znowu następnie we Włoszech. Z dyabelską zręcznością umie zawsze odnaleźć mój ślad. Kto wie czy jutro nie przybędzie do Galway?
— Jest to czarna troska Horacyusza, — rzekł Crakenwell, który znał klasyków. — Jeżeli przybędzie, chętnie się z nią zobaczę. Bądź co bądź, stanowimy oboje razem dwie sprzysiężone potęgi.
— Jakto! połączyłbyś się z nią przeciw mnie? — rzekł żałosnym tonem Montrath.
— To tylko hypoteza milordzie. W każdym razie, nie jest to rzeczą niemożebną.
Montrath odwrócił się i począł chodzić po pokoju szybkim krokiem. Crakenwell się nie ruszył z miejsca. Śledził za lordem Jerzym obojętnym wzrokiem i wyciągał nitki z frendzli kanapy.
Montrath dusił się. Otworzył okno, by odetchnąć świeżem nocnem powietrzem. Ogień palił się na szczycie Ranach o jakie dwieście kroków od pałacu, oświecając ponurem światłem wieżyce zamku Diarmidów. Widok ten oderwał milorda od smutnych myśli.
— Co to jest? — zapytał, odwracając się twarzą do pokoju.
Crakenwell wstał i wsparł się na framudze okna.
— To, — rzekł, — jest sygnał wyprawiający mnie do Londynu i ostrzegający, iż w dzisiejszych czasach, niebezpiecznie jest zajmować się sprawami Waszej Wielmożności.
— Nie rozumiem cię Robercie, — rzekł Montrath.
— Kulą w łeb łatwo dostać, — mrukuąłjplenipotent, — a gdy wcielone dyabły, Molly-Maguire gromadzą się, nikt nie jest pewnym, iż nazajutrz prześpi się jeszcze w swoim łóżku.
— Czyżby to był sygnał sprzysiężonych.
Crakenwell skinął głową potakująco.
— Tak blizko pałacu?
— Już trzy czy cztery razy widziałem ten ogień, — odpowiedział Crakenwell. — Domyślam się, iż się zebrali w jednej z pieczar n wybrzeżu. Milordzie, zechciej się pan cofnąć, ostrożność każe zamknąć okno... łajdaki celnie strzelają, a coby się stało z mojemi dochodami, gdyby sobie wzięli za cel Waszą Wielmożność.
Crakenwell zamknął okno i zasiadł znowu na kanapie. Wzruszenie lorda Montrath jeszcze się zwiększyło, przechadzał się wielkiemi krokami, wymawiając niewyraźne słowa.
— Jeszcze jedno niebezpieczeństwo! — wyszeptał. — Groźby wszędzie... wszędzie... wszędzie....
Stanął przed plenipotentem i założył ręce na piersi:
— Mac-Diarmidowie o niczem nie wiedzą? — zapytał.
Plenipotent ruszył ramionami.
— Nigdym się o to nie dowiadywał, — odpowiedział, — to sprawa między panem i nimi.
— Gdyż wciąż mam w pamięci tych ośmiu braci, którzy pewnego poranku stanęli groźni przedemną. Zaklęte koło otacza mnie Robercie... nie zdołam się z niego wydobyć.
— Jest to także moje zdanie, — odpowiedział plenipotent obojętnie.
Montrath spojrzał się na niego gniewnie.
— Strzeż się mości Crakenwell! potrafię zgnieść kiedyś tę szajkę nędzników, którzy mnie otaczają i straszą mnie.
— Spróbuj pan, — odpowiedział plenipotent najspokojniej.
Montrath w najwyższem uniesieniu postąpił ku niemu i podniósł pięści. Crakenwell ani się ruszył.
Montrath nie wymierzył ciosu, spuścił ręce i schylił czoło czując swoją niemoc.
— Robercie, — rzekł błagającym głosem, — byliśmy kiedyś przyjaciółmi, zlituj się nad biednym dawnym towarzyszem. Ta kobieta, której taką krzywdę wyrządziłem, byłaby litościwszą od ciebie... przebaczyła by mi! Ty wiesz gdzie się ona znajduje, powiedz mi gdzieście ją ukryli?
Crakenwell przestał bawić się frendzlą kanapy i spojrzał się na lorda ze zdziwieniem.
— To pan nie wiesz, dokąd ją Marya Wood zaprowadziła?
— Wiem tylko, iż jest zamurowaną jak w grobie, odpowiedział Montrath głosem cichym i drżącym Crakenwell roześmiał się serdecznie.
— Ta Marya Wood to tęga kobieta! — zawołał.
— A zatem milordzie ja tyle wiem co i pan. Jest ona może we Francyi, może w Szkocyi... albo kto wie? Marya Wood ukryła ją może po prostu w Londynie!
Morris Mac-Diarmid zrzuciwszy czerwony burnus Molly-Maguire, przywdział zwykłą irlandzką opończę. Szedł sam jeden nad brzegiem zatoki Kilkerran. Na niebie zaledwie świtać zaczynało.
Morris szedł szybkim krokiem wśród gór ciągnących się nadbrzeżnym pasem w całej tej części hrabstwa Connaught. Ścisnął opończę na około pasa i trzymając kapelusz w ręku, puścił na wiatr bujne kędziory swych włosów.
Dorodny był to młodzian. Prawdziwy obraz siły, inteligencyi i typ męzkiej piękności.
Różne myśli snuły mu się po głowie w tej samotnej wycieczce. Roztargniony wzrok nie śledził za wspaniałemi widokami przyrody. Umysł młodzieńca był czem innem zajęty. Myślał o ojczystej sprawie, o Irlandyi, którą by wolność uczyniła tak zamożną i piękną! Przyszłość przesuwała mu się przed oczyma, przyszłość, a także i przeszłość.
Wesoła młodość, miłość pełna radości i dziewczę z twarzą anioła.
Widział swoją Jessy O’Brien, biedną swoją narzeczoną.
Niestety! na myśl o niej, uśmiech zamierał mu na ustach, które z cicha poczęły szeptać łacińskie słowa modlitwy za umarłych.
Grób z kamiennym krzyżem w ziemi Anglików, oto wszystko co pozostało po ukochanej biednej dzieweczce, której życie tak się uśmiechać zdawało.
Morrisowi ścisnęło się serce. Wspomnienie zmarłej budziło się wciąż w głębi sumienia. Przecież siedmiu tęgich młodzieńców pozostało jeszcze pod dachem Mac-Diarmidów. Gdyby byli wszyscy razem udali się do Londynu, możeby lord Jerzy nie odważył się....
Ale Irlandya! Irlandya! Morris wierzył, iż ma od Boga powierzoną misyę do spełnienia, opuścić wyznaczone sobie stanowisko; byłoby słabością, niemal zdradą!
Lecz w tej chwili odrzucił zdala od siebie poważną togę trybuna i krew mu w żyłach wrzała na myśl o mordercy. Lord Jerzy! podły i okrutny! Morris drżącą od gniewu ręką ściskał swój kij sękaty. Drzewo w nim twardsze od żelaza: potrafi złamać i szpadę, a biada lordowi Jerzemu, gdyby mu w tej chwili stanął przed oczyma.
Inne jeszcze snuły mu się myśli. Jessy nie żyła, lecz nic więcej o niej nie wiedział, ani o jej cierpieniach, o ostatniej woli, którą wyrzekła konając. Chciał się o tem wszystkie wywiedzieć!
Wśród służby lorda Jerzego, znajdował się jeden Irlandczyk z Connaught, który dziecinne lata spędził w folwarku Momturh, niedaleko od siedziby Mac-Diarmidów. Zapewne przybył on ze swym panem i znajduje się obecnie w pałacu Momturth. Morris postanowił widzieć się z nim, wybadać go, dowiedzieć się o szczegółach śmierć biednej Jessy, by módz w długich chwilach samotności, żyć wspomnieniami, bolesnemi wprawdzie, lecz tak drogiemi.
Dzień już jaśniał w całej pełni gdy przybył naprzeciwko Galway. Stare miasto ukazało mu się milczące w głębi obszernej zatoki. Gdy Morris stanął u bram jego, wszyscy spali jeszcze, nie słychać było niczyich kroków na pustych ulicach. Donnor-Street, hałaśliwa zazwyczaj Donnor-Street, drzemała jak i całe miasto. Hotel „Króla Malcolma“ był ta ponury i milczący jak owa stojąca naprzeciwko stara rudera, z której Podpalacz rzucił w pierś majora groźną zapowiedź Płatników o północy.
Na drugim rogu ulicy, „Wielki Oswobodzicie!“ nie był bardziej rannym ptaszkiem od swego kolegi „Króla Malcolma” Pracowity dzień zaczynał się dla nich, dzień trudu i walki, tak dla Saundera Filipa, jak i dla O’Neila, dzień straszny dla sług hotelowych ale szczęśliwy dla przyjaciół wszelkiego napitku.
Biesiada na świeżem powietrzu z dnia poprzedniego, była niczem w porównaniu z tem, co dzisiaj wypić i wiele się nawrzeszczeć miano. Kaźden kamień na ulicy służyć będzie za poduszkę, a łańcuch gości u O’Neila, zwiąże się niebawem z tymi, którzy leżeć będą w rynsztoku, po libacyach u Saundera.
A pięście jakże będą w robocie! języki jakże wywijać! wiele to kielichów wódki wychylonych zostanie! wiele pałek potrzaskanych!
Przed bitwą trzeba też odpocząć. Tylko obydwaj kandydaci, Jakób Sulliwan, święty w obliczu Pana i Wilhelm Derry, zacna dusza, mają prawo nie spać tej nocy.
Starannie przygotowują mówki wyborcze, które wypowiedzieć mają i biorą ostatnią lekcyę boksowania, by się módz swą sztuką popisać i zasłonić w razie potrzeby.
Hurra! niech żyje Jakób Sulliwan!
Niech żyje Wilhelm Derry!
Morris Mac-Diarmid przeszedł przez puste ulice i stary most wybudowany powyżej Donnor-Street i dostał się do ponurej dzielnicy, w której pochylone domy zdawały się lada chwila grozić upadkiem. Na końcu tej ulicy znajduje się więzienie, stara buda, napół drewniana, napół murowana, ze wszech stron otoczona biednemi chałupami.
Morris zadzwonił zlekka u wchodowej bramy. Groźne szczekanie psa odpowiedziało na głos dzwonka, lecz nikt się za bramą nie ruszył.
Morris zawahał się przez chwilę. Sięgnął znowu ręką do dzwonka, ale ją zaraz spuścił, nie śmiejąc dzwonić po raz drugi.
— Allan by się rozgniewał, — rzekł, — zły jest gdy się budzi i nie chciałby mnie puścić do starego Mac-Diarmida.
Po dwóch stronach bramy znajdowały się odłamy skały służące za ławki. Morris siadł na jednej z nich i czekał. Już trzy noce nie spędził w swem łóżku, oczy mu się jednak nie kleiły. Zbyt wiele różnych myśli burzyło mu się w mózgu.
Oparł się o ścianę i począł dumać.
Była już godzina szósta rano. Z dalszych ulic dochodziły różne głosy i słychać było stąpanie drewnianych podeszew po bruku. Stare miasto budziło się ze snu. Szmer coraz bardziej wzrastał. Otwierano okno tu i owdzie, odmykano drzwi od sieni, w których ukazywały się gosposie jeszcze w nocnej odzieży.
Ulica ożywiała się powoli, kilku przechodniów ukazało się na wązkim trotuarze, na pół nagie istoty wychodziły z domów i dążyły do ogólnej suszarni dla odszukania pozostawionej w niej pary spodni, lub spódnicy lub świątecznej szaty.
Wypadało przystroić się na uroczystość. Ubierano się na ulicy jak w złotych czasach. Kaźden łachman miał swego właściciela i dziwny był to zaiste widok owego błotniska, zamienionego w buduar dla tualety nędzarzy.
Ale któż by w dniu tym myślał o nędzy? Hurra! niech żyje Wilhelm Derry!
Niech żyją: poteen i wódka! ciasta z owsianej mąki, kartofle gorące i stowarzyszenie Rappel!
Hurra! Hurra! Niech żyje Irlandya!
Biedny, dziecinny ludek! Czekała go dwunastogodzina zabawa! Dwanaście godzin, czyż to nie wiek cały?
Morris pogrążony w dumaniu nie widział tych przygotowań. A gdyby im się był przyjrzał, serce by mu się skrwawiło. I bez tego już uginał się pod brzemieniem boleści.
Gdy jaki biedny człek przechodził koło niego, uchylał z uszanowaniem swój dziurawy kapelusz.
— To poczciwy Morris, — myślał sobie, — król dzielnych młodzieńców z Galway. Przychodzi odwiedzić starego ojca. Niech go Bóg ma w swej pieczy!
— Niech go Bóg błogosławi, — powtarzali inni i dziurawe kapelusze uchylały się z ponad rozczochranych czupryn. Kilka kroków dalej już nie myślano ani o Morrisie ani o świętym starcu jego ojcu! Dążono pić na wyścigi, zdaleka zalatywał przyjemny zapach różnych trunków. Nozdrza rozszerzały się biedakom, zawczasu oblizywali sobie usta.
Zaiste piękny to był dzień, dzień wielki! Poteenu było dosyć dla nasycenia najsilniejszego pragnienia, a nie brakło i jedzenia dla głodnych żołądków. Protestanci i katolicy, oranżyści i stronnicy Rappela rzucą się do biesiady z jednakową żarliwością. Sulliwan i Derry płacą za wszystko! Jedzcie i pijcie synowie olbrzymów! jedzcie i pijcie jeszcze! Ta uczta to może jedyna korzyść jaką osiągnięcie z waszych swobód politycznych.
Bohaterski narodzie! W aleczni rycerze, których ojcowie tańczyli w domu bitwy, a harfy bardów opiewały czyny przez długie wieki! o półbożkowie! patrzcie tam w błocie leżą kartofle i płynie wódka, raczcie się do syta!
Ale niechaj drżą ci, których ręka pogrążyła was w tę przepaść hańby. Ludy w oka mgnieniu budzą się z uśpienia.
Na około więzienia panowała cisza. Po pewnym czasie usłyszano kroki na podwórzu i Morris ocknąwszy się z długiego dumania, zadzwonił znowu.
— Otwórzże Mikołaju, próżniaku, — odezwał się głos jakiś za bramą; — w takim dniu jak dzisiejszy, wrota więzień powinnyby otwierać się same.
— Rzeczywiście panie Allan, — odparł głosik łagodny i pokorny, — masz pan słuszność panie Allan i niezawodnie doczekamy się czegoś nowego przed wieczorem.
Usłyszano zgrzyt olbrzymiego klucza i wrota otwarły się. Ujrzano w nich mężczyznę mogącego mieć około czterdziestu lat, żółtego kościstego, brodatego, z groźnemi oczami ocienionemi strasznemi brwiami, prawdziwego dozorcę więziennego, jakich się widzieć tylko w dramatach i jakimi powinni by być oni wszyscy, gdyby ich staranniej wybierano.
Przy, nim stał człowiek nie wielki, okrągły, tłuściutki, uśmiechnięty, łysy, dobrany jak gdyby umyślnie dla tem dosadniejszego uwydatnienia straszniejszej fizyognomii imci pana Allana Grewill, starszego dozorcy więzienia z Galway. Człowieczek okrągły i świecący był jego pomocnikiem i klucznikiem więzienia. Nazywał się Mikołaj Adams. Dobry, prostoduszny, trzeźwy, zasługiwał on pod każdym względem na zaufanie, którem go zaszczycono.
Nigdy jeszcze, jak świat światem Mikołaj nie pozwolił sobie, sprzeciwić się w czemkolwiek panu Allanowi. Żyli też z sobą w najlepszej zgodzie i mistrz Allan, który był najpoczciwszy człowiek w świecie, choć wyglądał jak Sinobrody, nie dokuczał mu bynajmniej i pozwalał tyć dowoli.
— Boże wielki! — rzekł dozorca, ujrzawszy nowo przybyłego, — to jeszcze Mac-Diarmid! Dzień dobry chłopcze, możesz się pochwalić, że dla ciebie częściej muszę kręcić kluczem we wrotach niż dla kogokolwiek z moich znajomych.
— Pan Allan ma słuszność, — rzekł Mikołaj. — Jak się masz Morrisie. Pan Allan ma słuszność....
Pan Allan kopnął nogą olbrzymiego psa, który warczał w swej budzie.
— Cicho Neptunie! wilczy synu! — rzekł.
— Cicho Neptunie poczciwy piesku, — powtórzył Mikołaj, — pan Allan ma słuszność.
— Czy mogę widzieć się z ojcem? — zapytał Morris.
— Do kroćset! Mac-Diarmidzie, — rzekł mistrz Allan, — ztąd do Mamturh kawał drogi, o której wstałeś to mój chłopcze?
— Tak jest, — wyszeptał Mikołaj, — o której wstałeś Morrisie? — I dodał potulnym tonem:
— Ten chłopiec przychodzi zdaleka, wszakże mogę zaprowadzić go do ojca?
— Zkądże to wnosisz Mikołaju? — zapytał dozorca marszcząc swe straszne brwi.
Okrągły człeczyna zbladł, pochylił łyse czoło i począł bawić się kluczami jak dziecko schwytane na psocie.
— O panie Allan! — rzekł z cicha, — masz pan słuszność.
— Ależ Mikołaju, — odrzekł tenże ruszając ramionami, — któż ci powiada, iż się mylisz?
Rumieniec zajaśniał znowu wraz z słodkim uśmiechem na świecącej się fizyognomii poczciwca.
— Wiedziałem to dobrze, — wyszeptał. — Masz pan słuszność panie Allan. Neptun siedź cicho! proszę cię. Chodź Mac-Diarmidzie, zaprowadzę cię.
Mikołaj Adams pobiegł naprzód na swych krótkich nóżkach, Morris poszedł za nim ukłoniwszy się dozorcy. Tenże wyprostował swoją chudą postać i odpowiedział na ukłon młodego człowieka groźnem spojrzeniem. Poczem zapalił fajkę i puszczał kręgi dymu przewracając strasznie oczami.
Stary Miles Mac-Diarmid był przez długi czas zamknięty we wspólnej sali wraz ze zwykłymi przestępcami; ale synowie sprzedali krowę i dzięki małej daninie wypłacanej tygodniowo surowemu dozorcy Allanowi, otrzymano dla starca osobną celkę, długą i wązką, wychodzącą na podwórko, na którem rosło kilka drzew.
Miles miał tym sposobem nieco zieloności przed oczami i trochę lepszego powietrza dla swych starych piersi.
W chwili gdy gruby klucz Mikołaja zazgrzytał we drzwiach, starzec klęcząc przed wizerunkiem Św, Patryka, odmawiał modlitwy poranne.
Morris wszedł do celi, a Mikołaj cofnął się mówiąc: Bóg z wami.
W celi nie było innych mebli prócz prostego łóżka i drewnianego krzesła, ale stary Miles nadawał każdej miejscowości w której przebywał pewien poważny charakter. Był to prawdziwy wzór patryarchy, zacnego ojca, sprawiedliwego człowieka, którego długie życie dobiegało kresu, zacne i bez plamy.
Morris stał w milczeniu przy drzwiach zamkniętych. Starzec klęczał i bił się w piersi, prosząc Boga o przebaczenie błędów, poczem przeżegnał się i ucałował szkaplerz. Wtedy wstał i wyciągnął rękę do syna.
Starzec dostawszy się do więzienia nie wiele stracił pod względem wygód i komfortu, gdyż wygód i komfortu nie znano w folwarku Mamturk. Twarde więzienne łóżko było bardzo podobne do tego, na którem sypiał w domu. Zmienił więc tylko miejsce pobytu, opuścił nagie ściany dla takiego samego schronienia i nic nie stracił na zamianie.
Ale przez lat sześćdziesiąt przywykł żyć wśród gór i dla swych piersi potrzebował świeżego powietrza dla oczów szerokiego widnokręgu, dla serca widoku rodzinnej strzechy. Wszystko naraz utracił: dach, pod którym umarł jego ojciec, poczciwe bydlęta, rodzinę zbierającą się co wieczór dla wspólnej wieczerzy, starych towarzyszy, których spotykał po drodze, długie rozmowy o zasługach O’Connella, pracę w polu, nabożeństwo w wiejskim kościółku i niedzielne rozrywki.
Ale jedna rzecz trapiła go bardziej jeszcze niż utrata wolności. Oskarżono go o morderstwo i podpalanie, jego, który od lat dwudziestu był w okolicy apostołem pokoju! Oskarżono go, iż należy do tajnych towarzystw, jego, którego wszystkie czyny były całemu światu wiadome, zarówno jak i cześć jego dla O’Connela. Rzucono mu w twarz miano spiskowca, które uważał za najsroższą zniewagę; utrzymywano, iż jest jednym z filarów stowarzyszenia Molly-Maguire, tej fantastycznej istoty, którą poczytował jako najsroźszą klęską Irlandyi i radby ją zgładzić własnemi rękami.
To mu było największem udręczeniem.
— Jak się masz synu Morrisie, — rzekł, — Bóg ci błogosławić będzie, gdyż nie zapominasz o starym ojcu.
Morris przycisnął podaną sobie rękę do ust. Na twarzy jego, zazwyczaj tak spokojnej, malowało się wielkie wzruszenie. W oczach przebijała głęboka litość i synowskie przywiązanie.
— Ojcze, — odpowiedział, — synowie nie mogą cię dosyć kochać, ciebie, który byłeś ich kierownikiem i będziesz ich dumą, dopóki nazwisko nasze nie pójdzie w zapomnienie.
Miles uśmiechnął się smutnie, przyciągnął Morrisa ku sobie i uściskał go w objęciach.
— Jestem tylko biednym starcem — rzekł — i Bóg nie dał mi dosyć siły bym mógł godnie służyć krajowi.
Nie puszczając ręki Morrisa poszedł w głąb sali. Siadł u stóp swego łóżka, Morris zajął miejsce na krześle.
— Dobrze mi tutaj, — mówił dalej Miles, — śpię spokojniej w tem łóżku, któreście mi dali dzieci. Każdego rana cieszę się widokiem tych drzew, takich więźniów jak i ja. Brak im dobrego wiejskiego powietrza, słońca i deszczu, ale żyją.
— Ale ty ojcze, nie jesteś przykuty jak one do tej więziennej ziemi. Wkrótce będziesz wolny.
— Bóg jest sprawiedliwy mój synu, — odpowiedział poważnie starzec. — W Nim pokładam ufność.
Nastała chwila milczenia, po której Miles Mac-Diarmid mówił:
— A cóż słychać na folwarku mój chłopcze. Mów mi o tych których kocham. Oprócz biednego Natty, którego już dawno nie widziałem, widuję was wszystkich po kolei, ale nie widzę was razem jak dawniej, około rodzinnego stołu. Były to dobre czasy synu!
Starzec schylił zwolna swoją białą głowę. Był przekonany, iż Natty leży chory na folwarku. Ukryto przed nim śmierć syna, jak równie i smutne wieści, które przyszły z Londynu. Był pewien, iż Jessy O’Brien, jego przybrana córka jest szczęśliwą i że się oswoiła już ze swym losem. Te dwie żałoby zbyt boleśnie zaciążyłyby na przygnębionym wiekiem starcu.
— Na folwarku wszystko dobrze, — odpowiedział Morris, — Natty ma się lepiej, Jermyn wyrasta na dzielnego chłopaka, a ostatnie wiadomości od Jessy są pomyślne.
Starzec złożył ręce i wzniósł oczy w niebo.
— Bóg jest dobry — wyszeptał — szczęście może jeszcze zawita do chaty Mac-Diarmidów. Mniejsza tem, iż biedny starzec pocierpi trochę zdala od domu swych ojców? To tylko kilka dni smutnie spędzonych, a potem znowu będziemy żyć razem i kochać się. Nikogo nie zbraknie na około wielkiego stołu. Natty wyzdrowieje i moja droga Jessy znów zasiądzie obok mnie.
Morris słuchał milczący i blady. Rękę trzymał na sercu. Dwie łzy, których wypuścić nie chciał, paliły mu powieki.
Starzec cieszył się nadzieją szczęścia w przyszłości. Miał wiarę. Po dniach próby, przewidywał dni lepsze: zgodę, spokój i rozkosze rodzinne.
Morris zaś liczył opróżnione miejsca w rodzinnej chacie, myślał o swym bracie Natty, o Jessy swej narzeczonej; myślał o niebezpieczeństwie wciąż grożącem życiu synów Mac-Diarmida i słowa nadziei wychodzące z ust ojca, dręczyły mu serce. Jeżeli stary Miles spędzi jeszcze dni kilka więzieniu, Bóg jeden wie ile drogich sobie istot ujrzy po uwolnieniu około stołu w swej chacie?
Morris schylił głowę i nie dał poznać swego smutku; starzec tak bardzo potrzebował nadziei! Gdy się już o wszystkich synów z kolei wypytał, jak również o szlachetną Ellen, oczy mu się zaiskrzyły i cała fizyognomia przybrała wyraz niezwykłej ciekawości:
— A czy nic nie wiesz synu o wyborach? — za pytał.
— Nie ojcze, — odpowiedział Morris. — Przyszedłem by z tobą pomówić o czem innem.
Czoło starca zachmurzyło się.
— Moje dzieci, moje dzieci, — rzekł z gniewem, — muszę wam powiedzieć, iż się nie zajmujecie dosyć sprawami Irlandyi! Sam przyszedł mnie odwiedzieć wczoraj i zaledwie wiedział, iż jesteśmy w wilię wielkiego dnia. Nie miał nawet kokardy! A gdzie jest twoja Morrisie?
Stary Miles obejrzał syna od stóp do głowy szukając na nim znaku z barwą Rappelu. Morris zarumienił się i nie podniósł powiek.
Właśnie przed, starym Milesem Mac-Diarmidem, ukrywał on najstaranniej swe tajemne myśli.
Starzec gwałtownym ruchem wskazał na pierś swoją, na której przypiętą była zielona kokarda.
— Jest ona tutaj, — zawołał, — jest obraz ojczyzny. Noszę ją wśród murów więziennych, mieć ją będę na sobie, bodajby i pod szubienicą! Irlandya! dzieci przedewszystkiem! Eappel i nasz ojciec O’Conell. Postępujcie wciąż po tej drodze! I nie próżnujcie, nie odpoczywajcie! odpoczynek jest podłością.
— Ojcze mój, — rzekł Morris cichym głosem, — przyszedłem pomówić z tobą o innym projekcie.
— O czemże innem możesz mówić dzisiaj Mac-Diarmidzie? — zawołał starzec gwałtownie. — Dzisiaj jest dzień bitwy, O’Conell staje naprzeciw Roberta Peal’a, Oranżyści występują do walki z Rappelem i niemy despotyzm ze świętą sprawą wolności!
— Wolności! — rzekł Morris z goryczą w głosie.
Ale nie dokończył swej myśli.
— Chcesz mówić o innym przedmiocie! — zawołał starzec zapalając się coraz bardziej, — kiedy miecz już wydobyty z pochwy, kiedy największy z Irlandczyków, nasza opatrzność, Daniel O’Conell jest już może u wrót miasta, gdyż obiecał, że przybędzie i przybędzie niezawodnie, zacny chrześcianin! Jakże bym rad go zobaczyć, usłyszeć głos jego i dotknąć tej ręki, która kieruje losami Irlandyi i ucałować kraj jego szaty.
Krew zarumieniła twarz starego Milesa; oczy jego były wilgotne, czoło jaśniało niezmiernym zapałem na samą myśl o oswobodzicielu.
— Sulliwan, — mówił dalej starzec, — Sulliwan nędzna pijawka nasycona krwią naszą. Jak on śmie ubiegać się o mandat w jednem z miast hrabstwa Connaught! Ale jest bogaty, będą więc i za nim głosować. Lecz zacny Wilhelm Derry otrzyma głosów więcej. Czemuż nie mogą być na placu w Galway! Lecz Derry zwycięży, wszak prawda Morrisie?
— Tak sądzą, — odpowiedział tenże.
— Nawet nie powiesz: spodziewają się! — odrzekł stary Miles z goryczą. — Morrisie, serce irlandzkie nie bije w twych piersiach!
— Niech Bóg nad tobą czuwa ojcze! — rzekł Morris drżącym głosem, — ale mnie już tylko Irlandya do kochania pozostała!
— Więc życz długiego życia O’Conellowi, dziecko moje, gdyż O’Conell jest zbawieniem Irlandyi.
— Daj Boże długie lata O’Conellowi, — odpowiedział machinalnie Morris.
I dodał przyciskając namiętnie rękę do serca:
— Niech Bóg zbawi Irlandyę!
Miles spojrzał na niego badawczym wzrokiem. Nastała chwila milczenia. Jakiś chłód zawiał między ojcem i synem. Morris pierwszy znowu zabrał głos:
— Ojcze, — rzekł, — trzykrotnie już odrzuciłeś propozycyę uwolnienia cię. Niewola twoja przedłuża się i smutek panuje w twym domu. W imieniu wszystkich braci, proszę cię raz jeszcze, pozwól się oswobodzić.
Białe brwi starca zmarszczyły się i spoglądał ponuro ku ziemi.
— W czasie mej długiej nieobecności, — rzekł, — synowie moi odwykli od posłuszeństwa! przecież zabroniłem im wspominać o tym projekcie. Lecz cóż znaczy słowo starca w dzisiejszych czasach.
— Ojcze! ojcze! — rzekł Morris z pokorą i ze wzruszeniem, — kochamy i szanujemy cię, zlituj się nad nami.
— Lituję się, — odparł starzec surowo. — Lecz milcz synu, jeżeli nie chcesz by litość zamieniła się w pogardę. Czyż nie wiesz, iż Irlandya rozpoczęła walkę legalną i każdy Irlandczyk, który jest nieposłuszny, staje się zdrajcą. Nie! nie chcę by nazwisko starego Mac-Diarmida służyło za hasło do buntu Nie chcę, by nasi mołojce z Momturh i z Connemara szli uzbrojeni do Galway, by dać przeklętym dragonom pretekst do rozlewania krwi katolickiej. Już raz przyszli, wiesz o tem, gdy mnie zaciągnięto do więzienia, cały kraj od jeziora do morza powstał; była to dla mnie największa boleść w mej niewoli. Nie mój synu, nie chcę, stokroć nie chcę! I po co? Godzina sprawiedliwości się zbliża. Dzisiaj ma przyjść do więzienia sędzia, by mnie ostatni raz wybadać. Nie mają przeciw mnie ani świadków ani dowodów, a za mną świadczy moja niewinność. Uciekać, byłoby nie tylko podłością, ale szaleństwem, kiedy zwycięztwo jest pewne i nieco cierpliwości pozwoli doczekać się chwili tryumfu!
— Gdyby tak było rzeczywiście, bracia nie przysłali by mnie tutaj i nie podjąłbym się zwalczać twej woli ojcze. Lecz wobec protestanckich sędziów, niewinność katolicka, czy jest dostatecznym puklerzem?
— Potrzeba dowodów.
— Można je sfabrykować.
— Potrzeba świadków.
— Można ich kupić.
— Już dwa razy stawałem przed sądem przysięgłych i ku większej sławie Irlandyi, nikt nie świadczył przeciw mnie.
— I dla tego odesłano sprawę przed nowych sędziów a tymczasem szukano tak dobrze, iż znaleziono ludzi gotowych stwierdzić twoją rzekomą winę.
Stary Miles spojrzał przenikliwym wzrokiem na syna.
— Czyś pewny tego Morrisie? — zapytał.
Głos jego był poważny.
— Jestem pewny, — odpowiedział Morris.
Starzec mówił dalej jak gdyby do samego siebie.
— Nigdy w życiu jednak nie uczyniłem krzywdy nikomu. Wspierałem jak mogłem naszych cierpiących braci. Ci, którzy się zaprzedali Anglikom i mają świadczyć przeciw mnie, muszą być bardzo nieszczęśliwi. Niech im Bóg wybaczy.
Morris spoglądał na niego z uwielbieniem.
— Ojcze, — rzekł, — nie objawiaj przed synami tak pięknej i szlachetnej duszy, jeżeli chcesz by ci synowie pozwolili umierać. Mac-Diarmidzie! mój dobry ojcze, miej litość nad nami.
Miles przycisnął go do piersi i ucałował w czoło jak dziecko.
— Jesteście dobremi dziećmi — rzekł, — i kochacie mnie! Bóg dał mi szczęśliwą starość, niech się dzieje wola Jego!
Oczy Morrisa napełniły się łzami. Miles pomarszczoną swą dłonią pieścił piękne czarne włosy młodzieńca i spoglądał na niego pieszczotliwym wzrokiem. Na ustach błąkał mu się uśmiech.
— Szlachetne to chłopcy synowie Diarmida! — rzekł, — ośm dzielnych serc w żelaznych piersiach! Ty jesteś między niemi najpiękniejszy i najmężniejszy. Byłeś ukochanem dzieckiem twej matki, która jest w niebie, a ojciec nieraz był dumnym, widząc cię tak dzielnym i dobrym. Bóg ci dał synu wszystko co jednych ludzi wznosi ponad drugich. Ale błagam cię, oddaj ojczyźnie wszystko coś otrzymał od Boga! Bądź jej wierny, bądź w jej usługach niestrudzony. Prowadź twych braci po drodze, która wiedzie do zbawienia Irlandyi! Będzie was ośmiu tęgich żołnierzy w armii oswobodziciela, a gdy przyjdzie godzina wyzwolenia, Mac-Diarmidowie będą mogli z dumą powiedzieć, iż przynieśli też kamień do gmachu wolności Irlandyi. Morrisie przyrzekasz mi posłuszeństwo?
Młodzieniec spuścił oczy.
— Przyrzekam, — rzekł wzruszonym głosem, — przyrzekam żyć dla Irlandyi i umrzeć za nią!
Czoło mu się zarumieniło gdy wymawiał te słowa; gdyż choć obietnica była szczerą, ale oszukiwał ojca.
W oczach Milesa, Irlandyę uosabiał O’Conell, a Morris nie chciał słuchać O’Oonella. Ale starzec nie dopuszczał tej myśli, by dziecko wychowane pod jego dachem, mogło gdzie indziej jak na drodze legalnej szukać zbawienia Irlandyi. Wziął też rękę Morrisa i uścisnął ją w swojej.
— Dziękuje ci moje dziecko, — rzekł. — Bracia kochają cię i mają w tobie zaufanie, pójdą drogą, którą im wskażesz, mogę tedy umierać spokojnie.
Twarz Morrisa pobladła. Ostatnie słowa ojca rozdzierały mu duszę. Znał go dobrze i wiedział, iż niezłomnej woli starca, nikt już pokonać nie zdoła.
— Sąd ma się odbyć dopiero jutro, — rzekł Miles wesoło niemal. — Będę miał więc czas dowiedzieć się o przegranej tego łotra Sulliwana i o tryumfie naszego kochanego Derry, nad którym niechaj Bóg czuwa.... A jeżeli Daniel O’Ocnell będzie jeszcze w Galway przed ogłoszeniem wyroku, przyjdzie pewnie uścisnąć dłoń swego starego towarzysza. Zacne serce! Jestem przekonany, żeby się chętnie podjął mojej obrony, ale nie trzeba go odrywać od sprawy Irlandyi.
— Mój ojcze, mój drogi ojcze, — przerwał Morris, którego słowa te do rozpaczy przyprowadzały, — błagam cię, pomyśl o twych dzieciach!
Chmura zasępiła rozjaśnione przed chwilą czoło starca.
— Zasmucasz mnie Mac-Diarmidzie, — rzekł stanowczym tonem, — ale nie zmienisz mego postanowienia. Droga moja jest wytkniętą. Nie mogę usunąć szubienicy, chociaż ją widzę u kresu.
— Słuchaj ojcze, — rzekł Morris, — jesteś chrześcianinem, Bóg zabrania samobójstwa, zostając tutaj, poddajesz się śmierci dobrowolnie... sprzeciwiasz się zasadom, które nasi księża głoszą ze świętej ambony.
Na otwartej fizyognomii starca odmalowały się przestrach i zwątpienie. Przez lat sześćdziesiąt, religia była jego podporą i radą. Umierając lękał się obrazić Boga. Morris z natężoną uwagą śledził za przebiegiem myśli, odbijających się na fizyognomii ojca. Na chwilę nadzieja powstała w jego duszy; Miles schylił głowę, a w oczach jego można było wyczytać walkę jaką staczał z sumieniem.
Lecz niebawem podniósł czoło do góry; brwi miał zlekka zmarszczone.
— Synu, — rzekł surowo, — chciałeś mnie oszukać; przebaczam ci, ale zabraniam odzywać się więcej w tym przedmiocie.
Morris padł na kolana, łkanie rwało mu piersi.
— Mac-Diarmidzie! ojcze drogi! — zawołał — nie odpychaj mej proźby. Na miłość Boską, pozwól synom ocalić cię!
— Nie! — odpowiedział starzec.
Morris płacząc objął jego ramiona. Silna jego dusza miękła jak dusza kobiety. Nic już nie mówił, z jękiem padł na wilgotną podłogę celi.
Stary Miles zapanowawszy siłą woli nad opanowującem go wzruszeniem, był pozornie spokojny i obojętny.
Klucz zgrzytnął w wielkim zamku drzwi. Morris zadrżał, jakby już stanowcza godzina nadeszła. Starzec wyprostował wyniosłą swą postać.
— Podnieś się synu, — rzekł rozkazującym tonem — i otrzej łzy. Nie trzeba by protestanci widzieli, iż Mac-Diarmid płacze.
Brzwi się otwarły. Na progu ukazała się najprzód okrąglutka postać poczciwego Mikołaja Adamsa, a za nią ogorzała, zachmurzona, straszna twarz pana Allana Grewill, starszego dozorcy.
— Jak się macie, dobrzy ludzie, — rzekł poczciwy klucznik; — przychodzimy po Milesa Mac-Diarmida.
— Cicho bądź! — przerwał mu Allan ponurym głosem.
Mikołaj zwrócił się ku niemu z najuprzejmiejszym uśmiechem.
— Chodź stary Mac-Diarmidzie, — rzekł surowy dozorca. — Wysoki sąd czeka na ciebie w sali badań.
— Jestem gotów, — odpowiedział starzec.
— Będę towarzyszyć ojcu, — rzekł Morris.
Dozorca począł się drapać w swoje dzikie czoło i strasznie się skrzywił; rzekłbyś, iż pragnie pożreć i ojca i syna.
— Nie wiem czy prawo na to pozwala, — rzekł.
— Sądzę, iż nikomu nie wolno....
— Pan Allan ma słuszność, — próbował odezwać się klucznik.
Lecz mu się nie powiodło.
— Milcz ośla głowo! — ryknął dozorca, przewracając okrutnie oczami. — Czy masz pretensyę znać lepiej prawo niż ja.
— O! panie Allan!...
— Milcz! Ten przystojny chłopak pójdzie z ojcem jeżeli mi się tak podoba. Do wszystkich kroć stu tysięcy dyabłów, radbym wiedzieć, kto mi się może sprzeciwić!
— W każdym razie nie ja panie Allan!
— Milcz! a wy fora ztąd! Sędzia Mac-Poot czeka na ciebie w sali panie Miles, a jego wysokość czekać nie lubi, zwłaszcza gdy nie ma kieliszka dla zabicia czasu!
Straszny dozorca odetchnął mocno, tak że Mikołaj Adams mógł bez przeszkody oświadczyć:
— Masz słuszność panie Allan, na honor masz słuszność.
Dozorca spojrzał na niego tygrysim wzrokiem.
— Milcz! — zgrzytnął po raz trzeci, — idź najprzód Milesie Mac-Diarmid. Ty zaś Morrisie postępuj w tyle za nami. Podobasz mi się mój chłopcze i mam nadzieję, że się kiedyś pod mój klucz dostaniesz.
Poczciwy Mikołaj zatarł sobie ręce z zadowoleniem.
— O! panie Allan! — rzekł.
Brwi dozorcy rozsunęły się jak gdyby miał się uśmiechnąć, trwało to jednak tylko chwilkę; wszystko co tylko rosło na jego głowie, brwi, broda, wąsy, włosy poruszyły się naraz w skutek gwałtownego skurczenia muskułów twarzy i zawołał grzmiącym głosem:
— Ruszajcie naprzód! i to prędzej!
Stary Miles przeszedł przez próg celi, wsparty na ramieniu Morrisa, za nim postępował Mikołaj a na ostatku dozorca z ręką wspartą na biodrze, z czapką na bakier i grożąc próżni swoim piorunującym wzrokiem. Straszny ów człowiek był gadułą:
— Tak jest, — mruczał stąpając ciężkim krokiem. — Kontent jestem, iż ten stary, będzie mieć adwokata w osobie syna. Ten wysoki urzędnik z Londynu nabierze lepszego wyobrażenia o więzieniu Galway. Na świętą Biblię! będziemy mieli formalne posiedzenie sądowe! Będzie trybunał, oskarżony, adwokat i publiczność nawet! jakaś stara pani w jedwabnej sukni i ładna panienka, którą chętnie nazwałbym panią Grewill, gdyby chciała.
Mac-Diarmidowie szli w milczeniu po długich korytarzach więziennych. Klucznik postępował zbyt daleko od swego pryncypała by słyszeć jego mruczenie, ale od czasu do czasu odwracał się i szeptał w dobrej wierze:
— Panie Allan, masz słuszność.
Sala badań znajdowała się na drugim końcu więzienia. Gdy Mac-Diarmid zjawił się w niej wraz z synem, mała estrada przeznaczona dla sędziego śledczego, była już zajętą przez czcigodnego pana Mac-Foot, autora: Widzeń na jawie i abstrakcyi ciała. Przy nim, poważny i pełen godności, siedział Jozue Daws, podintendent policyi w Londynie.
Mały staruszek, nazwiskiem Gilbert Flibbert, siedział z piórem w ręku poniżej estrady i miał spełniać obowiązek pisarza sądowego.
Za pierwszem wejściem widziano tylko te trzy osoby, ale przyjrzawszy się bliżej, spostrzegano w napół ciemnym zaułku sali, dwie panie w eleganckich tualetach, siedzące naumyślnie dla nich przyniesionych fotelach. Była to pani Fenella Daws i jej ładna siostrzenica panna Franciszka Roberts.
Fenella nie zdołała usiedzieć spokojnie gdy wprowadzono więźnia. Powstała i przyłożyła do przestraszonych oczów złotą lornetkę.
Szlachetna postawa Milesa Mac-Diarmida i piękność Morrisa, wyrwały jej z ust okrzyk podziwienia. Przybyła tu na widowisko i takowe obiecywało być zajmującem.
Ujrzawszy straszną fizyognomię Allana, zadrżała z zadowolenia; był to prawdziwy typ dozorcy, jak go sobie wyobrażała czytając przerażające powieści Anny Redcliffa. Ta twarz wykrzywiona nadzwyczaj jej się podobała, za górę złota nie oddałaby tego krwawego wzroku, lub tej najeżonej brody, która ją zachwycała.
Nawet Mikołaj Adams, wydał jej się przyzwoitym typem. Była niemal pewną, iż wizerunek podobnego klucznika, już widziała w książkach.
— Trzeba przybyć aż do Irlandyi, — rzekła, zwracając się ku siostrzenicy, — by spotkać podobny koloryt. Powiedz Franiu, czy znajdziesz takiego dozorcę w Newgate, a klucznika jak ten tutaj, nadaremnie szukałabyś we wszystkich więzieniach w Londynie.
Wyjęła z kieszeni ogromny pugilares, w którym suchą spiczastą ręką nagryzmoliła pospiesznie słów kilka.
— Notuję moje wrażenie, — rzekła, — chwytam na papier me myśli. Niczego nie chcę zapomnieć, by módz naszym przyjaciołom w Londynie opowiedzieć wycieczkę do Irlandyi ze wszystkiemi szczegółami.
Frania nic nie odpowiedziała. Aż do przybycia więźnia i jego syna ładna twarz młodej Angielki zachowała wyraz obojętny, nieco surowy. Twarz jej, policzki, czoło, szyja tak zwykle biała, były pokryte silnym rumieńcem, a pierś silnie falowała pod jedwabną suknią.
Patrzała na Morrisa i cała dusza utkwiła jej w oczach.
Dzień ten miał stanowić epokę w życiu Fenelii Daws. Wiele to ona notatek zbierze w tak krótkim czasie. Wiele głębokich myśli rzuci na papier. Wiele drogocennych kartek dołączy do swego albumu!
Niestety musiała karnetowi powierzać wszystkie swoje wrażenia z podróży! Frania nie była zdolną ją zrozumieć, przepaść istniała między niemi. Pani Daws musiała przyjść do tego przekonania, iż w głębi pospolitego serca młodej dziewczyny nie było i iskierki poezyi. Frania, czyżby kto uwierzył? nie czytała ani jednego wiersza Maryi Reginy Roche, albo panny Porter, lub tuzina innych mglistych poetów, którymi rozkoszowała się jej ciotka!
Na wszystko zapatrywała się swoim zdrowym rozsądkiem, o ludziach umiała wydawać sąd dokładny, delikatny, ale trzeźwy. Mówiła poprostu i nigdy eteryczne wyrażenia nie postały w jej mowie. Czyż podobna by Fenella miała taką siostrzenicę?
A ta istota bez poezyi miała lat ośmnaście, twarz śliczną, piękne włosy i oczy łagodne jak pogodne niebo!
Ślepy losie! czemuż te wszystkie skarby nie dostały się Fenelii Daws, któraby je tak zużytkować umiała?
I musiała milczeć przy tej pospolitej dziewczynie, która czuła poprostu jak wszyscy, a nie umiała wyrażać swych myśli w ujmujących zwrotach. Gdy czasami Frania ożywiała się na widok cudów przyrody, tak hojną ręką rozsianych przez Opatrzność na biednych wybrzeżach Connaught, gdy jej niebieskie oczy były zadumane, natchnione czoło zdawało się błyszczeć pod złotym dyademem blond włosów, Fenella zaczynała mieć nadzieję i dla rozgrzania tego budzącego się zapału, zabierała głos i deklamowała jaką wyuczoną na pamięć poezyę.
Lecz rzecz dziwna! Za pierwszem słowem Frania stygła; spuszczała swe wielkie oczy, ponura chmura zasłaniała jej czoło. Można było sądzić, iż się poprostu nudzi. Fenella ruszała spiczastemi ramionami, przeszywała siostrzenicę pogardliwym wzrokiem i zwracała bezbarwną źrenicę na piękny krajobraz, który usiłowała podziwiać.
Ach! gdyby Frania nie była córką ś. p. Edmunda Roberts, członka parlamentu i chluby rodziny Daws, gdyby Frania nie była wychowaną na pensyi pani Belton, z młodemi panienkami należącemi do najarystokratyczniejszych rodzin, prawdopodobnie Fenella nie znosiłaby nawet jej towarzystwa.
Ale panna Roberts miała takie stosunki i jak to przyjemnie jest módz od czasu do czasu wspomnieć w toku rozmowy, o ś. p. Edmundzie!
Czasami, dzięki pannie Roberts, piękne, herbami ozdobione ekwipaże, zatrzymywały się przed bramą Jozuego Daws, baronowe i hrabiny przychodziły do mieszczańskiego salonu Fenelii. Raz nawet milordowa Montrath usiadła na żółtej kanapie pani Daws.
Milordowa Montrah! Georgiana Montrath, która była koleżanką z pensyi i przyjaciółką Frani.
Dla takiej kompensaty warto było wiele znosić!
Obyczaje kraju, który zwiedzała, Fenella starannie już przestudyowała; mąż jej, z powołania musiał wszystko widzieć, a prowadził ją z sobą wszędzie. Była tedy na uroczystości Św. Patryka, widziała tańce, gonitwy, zapasy siłaczy, wróżki i czarowników, niezliczoną ilość żebraków, trzask pałek a nawet i morderczy zamach, gdyż właśnie podczas zabawy próbowano odebrać życie majorowi Percy-Mortimer.
Major zrobił na niej wrażenie bohatera romansu i często o nim myślała. Marzenia jej zaczynały wtedy przybierać nieznośnie eteryczną postać i biedna Frania musiała się nasłuchać tyrad bez końca.
Ale w tej chwili nie słuchała ich bynajmniej. Ona także z tej uroczystości wyniosła wspomnienie usposabiające ją do marzenia i gdy była samą, albo gdy bezsensowne słowa ciotki brzęczały jej koło uszów, myśl młodej dziewczyny powracała do tego dzikiego krajobrazu, wśród którego ujrzała jednego człowieka wstrzymującego lud rozwścieczony, jednego człowieka, młodzieńca, równie pięknego jak śmiałego i którego dumna twarz żyła we wspomnieniu Frani, widziała jego wyniosłe a zarazem łagodne spojrzenie, wyniosłe czoło i słyszała głos jego grzmiący i rażący jak grom.
Wiedziała jego nazwisko; gdyż, gdy go ze wszech stron napadnięto, liczne głosy wołały: Morris Mac-Diarmid!
Frania nie wierzyła w miłość. Waryactwa ciotki działały na nią jak energiczny antydot i czuła odrazę do wszystkiego co tylko nosiło romansową cechę. Serce jej było jak i twarz, łagodne i poważne. Szczerze też była przekonaną, ze sprawom sercowym wypada nadawać takie same znaczenie jak i wszystkim innym, o których prawiła jej ciotka i zaliczała miłość do chimerycznych mrzonek.
Fenella Daws, jak wszystkie kobiety lubiące napełniać olbrzymie foliały zbiorem swych myśli, miała pretensyę do samowładnego dzierżenia berła w małżeńskiem pożyciu. Surowy Jozue Daws radby był też być panem w domu; lecz Fenella powoli potrafiła opanować wolę mężowską. Podintendent policyi, po długiej, nie bez chwały obronie, uległ znużony i słuchał żony we wszystkiem, zachowując jednak na zewnątrz wszystkie pozory wyższości.
Fenella powiedziała mu, iż pragnie być obecną przy badaniu starego Płatnika o północy.
Sprzeciwiało się to wszelkim przepisom, jednak małżonek zgodził się jak zwykle.
Sędzia Mac-Foot, chociaż napisał rozprawę: O widzeniach na jawie i abstrakcyi ciała, umiał być jednak uprzejmym dla dam; zaprosił je do sali badań, a nawet przyspieszył, by im dogodzić, godzinę posiedzenia. Gdy takowa nadeszła, Jozue Daws podał rękę żonie i udali się do więzienia, w chwili gdy się miasto ze snu budziło.
Mac-Foot umieścił je w rogu sali i udał się na swój sędziowski fotel, wyczerpawszy pierwej cały zapas komplementów, jak i we wyjątkowych okolicznościach używał w rozmowie z osobami płci pięknej. Posiedzenie rozpoczęło się.
— I cóż Milesie, mój poczciwcze, — rzekł sędzia z udaną słodyczą, — czy masz co nowego do zeznania przed sądem?
— Panie Mac-Foote, — odrzekł starzec, — powiedziałem prawdę, czystą prawdę. A cóż po za prawdą być może prócz kłamstwa?
Jozue Daws zaczął znacząco kiwać głową, MacFoot mocno odchrząknął, Był to sobie prosty człeczyna ten irlandzki sędzia, blagier, obznajmiony z rutyną swego fachu, ale nie grzeszący zbytkiem sprytu. Wyglądał jak prostak pod swoją białą peruką.
Zwracał się często do poważnego Jozuego Daws, korzystając z każdej sposobności dla zaskarbienia sobie jego względów.
— Czy uważasz pan, szanowny panie Daws, jak ten człowiek jest uparty, — rzekł pan sędzia. — Już trzydziesty raz może go badam, a wciąż to samo powtarza!
— Rzeczywiście panie ac-Foot, — odrzekł Daws z głębokiem przekonaniem.
— Czy nie jesteś pan zdania, wielce szanowny kolego, iż trzeba tu postępować zręcznie i łagodnie zarazem?
Podintendent policyi schylił głowę potakująco. Fenella zanotowała w swym karnecie.
„Chytre postępowanie sądownictwa w Irlandyi.”
Mac-Foot mówił dalej zwracając się do oskarżonego:
— No Milesie, proszę cię mój staruszku, bądź szczerym! Jesteś tu wśród przyjaciół, którzy by radzi módz dowieść twej niewinności.
Poczciwy Mikołaj otarł sobie oczy.
— Ten człowiek Franiu, — rzekła Fenella, wskazując ręką klucznika, — jest fałszywym hypokrytą. Wolę już szczerą srogość tego drugiego dozorcy, zdaje mi się... przynajmniej u niego pozory nie mylą.
Frania nie usiłowała nawet ukryć swego wzruszenia. Gdyby Fenella nie była tak zajętą swym karnetem, mogłaby zauważyć, iż piękne oczy siostrzenicy spoglądają na młodego Mac-Diarmida z dziwnem współczuciem. Ale Fenella nie miała czasu się tem troszczyć, karnet jej musiał przecie być zapełnionym notatkami.
Dwa razy w życiu nie przyjeżdża się do Irlandyi.
Miles spojrzał tylko na sędziego poważnym, surowym wzrokiem. Na jego słodziutką apostrofę, odpowiedział pogardliwem milczeniem.
— Widzisz szanowny kolego, — rzekł Mac-Foot, — jest on upartym jak muł! Ale chciałem panu powiedzie panie Daws, iż mojem zdaniem, hotel pod „Królem Makolmem”, nie jest właściwem mieszkaniem dla takiego jak pan dygnitarza.
— Pomówimy o tem później, panie Mac-Foote, — odrzekł pan podintendent policyi protekcyjnym tonem; — teraz badajmy więźnia.
Mac-Foote uśmiechnął się i mrugnął znacząco oczami.
— Masz słuszność szanowny kolego, dziękuję ci za uwagę. Stary Milesie, wiesz że jesteś oskarżony, iż w nocy, gdy zamordowano Lukassa Neale, byłeś w tłumie morderców ukryty pod burnusem Molly-Maguire.
— To fałsz, — odpowiedział starzec.
— Słyszano tej nocy nazwisko Mac-Diarmid wymówione wśród bagnisk.
— Moi synowie i ja spaliśmy spokojnie w folwarku Mamturhs.
— Czy masz świadków dla potwierdzenia twych słów?
— Mała Peggy, parobek Joyce i szlachetna Ellen, mogą to stwierdzić przysięgą.
Sędzia ruszył ramionami.
— Sługa, — mruknął, — parobek i krewna... panie pisarzu, proszę zapisać, iż nie ma świadków.
Obydwaj Mac-Diarmidowie nie ruszyli się nawet. Pozostali spokojni i pełni godności, ojciec wsparty na ramieniu syna.
— Ależ to nikczemne kłamstwo, — szepnęła Frania, na twarzy której, tak zawsze spokojnej, malowało się niezwykłe oburzenie.
— Ciszej moja panno, — odezwała się Fenella. — Czyż nie wiesz, że procedura sądów zmienia się stosownie do kraju. A ten sędzia bardzo mi się podoba.
— Szanowny kolego, — rzekł Mac-Foote, — czy nie chciałbyś sam zadać kilku pytań oskarżonemu.
— Nie mam do tego prawa panie Mac-Foote, — odpowiedział Daws, — ale chciej mu powiedzieć, w jakie położenie stawiają go nowe zeznania świadków, których odnaleźliśmy.
Żaden muskuł nie zadrżał na twarzy Milesa; ale Morris widocznie pobladł.
Frania, która miała weń utkwione oczy, uczuła w sercu trwogę i łzy stanęły jej w oczach.
Mac-Foote przez chwilę namyślał się.
— Muszę ci oświadczyć Milesie Mac-Diarmid, — rzekł wreszcie z pewną uroczystością, — iż położenie twoje bardzo się zmieniło. Dotąd sąd był tylko moralnie przekonany o twojej winie, ale dowodów brakło i nasz sprawiedliwy trybunał, musiałby się ostatecznie uwolnić. Teraz jednak pozyskaliśmy te dowody, których nam brakowało.
Mac-Foote zatrzymał się by zobaczyć, jakie wrażenie wywarły jego słowa. Ale Miles pozostał niewzruszony jak skała. Swoim łagodnym i dumnym zarazem wzrokiem patrzał sędziemu prosto w oczy. Nad jego wiekiem zoranem czole, jaśniała aureola rezygnacyi.
Morris, pozornie przynajmniej, był teraz równie spokojnym jak ojciec.
— Badaj pan dalej, panie Mac-Foote, — rzek podintendent policyi.
— Szczególniejszy ten człowiek, niczego się nie lęka! — mruknął sędzia. Słyszałeś com powiedział, Milesie Mac-Diarmid? — rzekł głośno, — posiadamy dowody. A dostarczyli ich nam, słyszysz mnie? trzej świadkowie, którzy widzieli, iż niosłeś kaganiec od ruin opactwa Glanmore aż do folwarku nieszczęśliwego Łukasza Neale.
Morris konwulsyjnym ruchem, ścisnął pięści.
— To nikczemne! — szepnął.
A w głębi serca Frania powtórzyła: To nikczemne!
Ona już była przekonaną. Niewinność tego starca, którego nie znała, wydawała jej się oczywistą. Przysięgłaby za niego z najczystszem sumieniem, przysięgłaby choćby na zbawienie swoje.
Starzec zwrócił się do syna i poważnym gestem kazał mu milczeć.
— Mości Allanie, — rzekł Mac-Foote, — stań no proszę obok tego młodzieńca i jak tylko się odezwie, wyrzuć go za drzwi.
— Wielmożny sędzia ma słuszność, — mruknął Mikołaj wedle zwyczaju.
Allan strasznie zaklął i stanął z groźną miną przy Morrisie.
— I cóż ty na to starcze? — rzekł Mac-Foote tryumfującym głosem. — Trzech świadków! nie potrzeba tylu, by cię zaprowadzić na szubienicę.
— Ciało moje należy do was, — odpowiedział Miles, — ale dusza tylko do Boga. Dosyć już długo żyję, by potrafić umrzeć.
— Jakże to dramatyczne! — szepnęła Fenella Daws. — Na honor Franiu, ten prostak znakomicie to powiedział. Gdyby wzrok był tylko bardziej ponury i głos więcej rozdzierający, zrobiłby w teatrze DruryLane ogromne wrażenie.
Frania trzymała rękę na sercu, wzruszenie dusiło ją.
— To tylko frazesa starcze! — krzyknął sędzia. — Zobaczymy co powiesz na publicznem posiedzeniu. W Piśmie Świętem powiedzianem jest: „Pozbądźcie się grzechu pychy” i litość prawdziwie bierze widzieć człowieka stojącego już nad grobem, tak uparcie trwającego w błędzie.
— Sędzio Mac-Foote, — rzekł Miles Mac-Diarmid cichym głosem, — wiesz przecie dobrze, iż jestem niewinnym.
Sędzia widocznie się zmięszał. Zaczął się oglądać na prawo i na lewo, dopiero spotkawszy obojętny wzrok Jozuego Daws, nabrał otuchy.
— I to także efektowny epizod, — rzekła Fenella.
— Tyś niewinny! — mówił sędzia udając oburzenie, by ukryć swoje pomięszanie. — Znieważasz sąd Milesie Mac-Diarmid!
— Jestem biednym starcem, sędzio Mac-Foote, wybacz mi, jeżelim cię obraził.... Ale starego Milesa znają już od lat sześćdziesięciu między jeziorami i morzem. Wiedzą wszyscy co on myśli o Molly-Maguire i o innych sprzysiężonych tego rodzaju. Ludzie wiedzą to, a jeżeli tu mego zdania nie powtarzam, to dla tego sędzio, iż ty jesteś protestantem, a w moich oczach ci nieszczęśliwi są tylko zbłąkanymi braćmi. Ale zapytaj pierwszych lepszych stu przechodniów, których spotkasz na ulicy wyszedłszy ztąd, zapytaj ich: czy stary Miles niósł kaganiec, odpowiedzą ci wszyscy, rozumiesz mnie sędzio, wszyscy.... Stary Miles wolałby umrzeć, niż być nieposłusznym swemu ojcu O’Conellowi!
Obydwaj Anglicy skrzywili się usłyszawszy nazwisko oswobodziciela.
— To nie ma nic do rzeczy, starcze, — odpowiedział Mac-Foote, — badanie pierwszych lepszych przechodniów na ulicy, sprzeciwiało by się wszelkim zasadom. Sąd ma świadków, którzy przysięgli na krucyfiks.
— Są oni tacy biedni! — przerwał Miles Mac-Diarmid głosem, w którym nie czuć było gniewu. Tyle cierpią oni i ich dzieci. Sędzio! w kraju, gdzie głód panuje, nie trudno jest kupić świadków. Nie mam żalu do trzech Irlandczyków, którzy krzywoprzysięgli wobec krucyfiksu. W Imię Boga, który przyjmie moją duszę, przebaczam im! I tobie też przebaczam sędzio, który uczysz drugich kłamstwa... przebaczam ci jako jedynemu winowajcy... i proszę Boga by się ulitował nad twoją duszą w godzinie śmierci.
Twarz sędziego Mac-Foote z zieleniała pod białą peruką. Nawet Jozue Daws zbladł, gdyż apostrofa starca do niego zwłaszcza odnosić się mogła.
Frania wstała, oko jej błyszczało zapałem. Fenella zaś, nie zdolna odczuć prawdziwego wzruszenia, pisała w swych notatkach: „Bezczelna zuchwałość zbrodniarzy w Irlandyi”.
W sali zapanowało głuche milczenie. Tylko słychać było zgrzyt pióra pisarza zapisującego skwapliwie pytania i odpowiedzi. Morris ściskał ojca w objęciach ze łzami dumy i nadziei.
Daws szepnął sędziemu kilka słów na ucho, ten dał znak dozorcy.
Allan schwycił starego Milesa za kołnierz. Morris podniósł rękę i dozorca ujęty za ramię, padł na kolana.
— Wydobądź twój nóż dozorco! — krzyknął Daws pieniąc się ze złości. On stawił ci opór, prawo pozwala ci się bronić!
Morris stał zasłaniając ojca, z rękami skrzyżowanemi na piersi. Dozorca usłuchał. Zerwał się na nogi i krzyknąwszy ze wściekłością, wydobył nóż z pochwy....
— Franiu! panno Fanny! — krzyknęli jednocześnie Jozue Daws i Fenella, — co robisz? co robisz!?
Młoda dziewczyna, idąc za pierwszym popędem serca, rzuciła się pomiędzy Morrisa i dozorcę. Nóż tegoż zadrasnął zlekka jej szyję i krople krwi padały jej na suknię. Morris zdziwiony, schwycił ją padającą w swoje objęcia.
Wzrok ich skrzyżował się. Spojrzenie młodej dziewczyny wyrażało poświęcenie, jakiego tylko kochająca kobieta jest zdolną. Morris widział ją dopiero po raz drugi.
— Dzięki ci pani, — wyszeptał...
Usta Frani uśmiechnęły się.
— On jest niewinnym, — rzekła z cicha, — wiem o tem, czuję to! Chcę dopomódz panu by go ocalić!
Daws, zeszedłszy z estrady, przybył wydobyć siostrzenicę z objęć Morrisa i chustką obwiązał lekką ranę młodej dziewczyny.
— Odprowadzić więźnia! — rzekł Mac-Foote, cały drżący.
Obydwaj Mac-Diarmidowie wyszli wraz z dozorcą i z klucznikiem.
— Morrisie! mój chłopcze, — r ekł Allan, — niech mnie dyabli porwą, jeżelibym cię nie zabił, gdyby nie ta ładna panienka, która cię zasłoniła. Piękna dziewczyna, nie ma co mówić! Tak jest, byłbym ci wpakował mój nóż w piersi.
— Tak jest, pan Allan byłby to zrobił, — szepął Mikołaj.
— Ale nie gniewam się na ciebie Morrisie, gdyż bądź co bądź, syn ma prawo ujmować się za ojcem.... Stawiłeś jednak opór władzy... wynoś się, wierzaj mi, zanim mi dadzą rozkaz zatrzymania cię pod kluczem.
Dozorca Allan, poczciwina, mówiąc to, wyglądał jak okrutna hiena.
Miles podziękował mu wzrokiem.
— Rozłączmy się moje dziecko, — rzekł, przyciskając go do piersi.
Syn i ojciec długo pozostali uściśnięci; poczem Morris wyrwawszy się z objęć starego, poszedł szybkim krokiem ku bramie więziennej. Przechodząc przez podwórze przyległe do sali badań, usłyszał swe nazwisko wymówione ponad swoją głową. Podniósł oczy i ujrzał twarz Frani wychylającą się z jednego z okien pierwszego piętra.
Młoda dziewczyna miała uśmiech na ustach, ale łzy w oczach:
— Ocalemy go! — szepnęła z cicha.
Morris chciał podziękować, ale Frania zniknęła.
Wśród bagnistej okolicy, między Carrdulla i Ballindery, wznosił się mały domek o dobrą milę od miasta Tuam. Zbudowano go na pagórku usypanym ręką ludzką na kilka stóp ponad otaczającem go trzęsawiskiem.
Zewnątrz, domek ten wyglądał jak przygnieciona buda. W środku dachu, ułożonego z darniny, znajdował się otwór zastępujący komin, którym podczas brzydkich zimowych dni, wydobywał się dym z ogniska.
Ściany były lepione z gliny. Żaden pal, żadna belka, nie podtrzymywała ich i nie zabezpieczała od grożącego im upadku.
Wilgotna atmosfera bagniska szkodliwie oddziałała na kanty ścian lepianki, w których, w różnych miejscach potworzyły się znaczne szczerby. Ściany były wciąż wilgotne, miękkie w dotknięciu a po ich powierzchni spływały bezustannie krople wody wśród zielonego mchu wyrastającego tu i owdzie.
W chacie tej, oprócz nizkich zamykanych zastawą drzwi, znajdował się tylko jeden otwór, zwrócony na południe.
Wnętrze chaty stanowiła jedna tylko izba, któraby się bezpiecznie cztery razy zmieścić mogła w sali Mac-Diarmidów.
W środku izby było zagłębienie zastępujące komin. Zimową porą, z tego to ogniska wydobywała się gęsta torfowa para, która zapełniała całą chatę, zanim i otworem pozostawionym w dachu, wydostała się na; zewnątrz.
Nieco na lewo od tego komina, rozciągniętym był przez całą szerokość izby sznur, dzielący ją, jak u starego Milesa na dwie nierówne części, jedną przeznaczoną na schronienie dla bydląt, drugą dla ludzi.
Ale przestrzeń pozostawiona dla zwierząt była pustą. Nie było żadnego stworzenia po za sznurem, tylko wysuszona, w pył już zamieniona podściółka wychudzonej maciory, zdechłej z głodu przed rokiem.
Trudno sobie wyobrazić większą pustkę, straszniejszą nędzę. Żadnego stołu, żadnej ławki, nawet na popękanych ścianach nie widziano owego biednego zbytku, tak cennego dla każdego irlandzkiego katolika, t. j. wizerunku jego patrona, który się modli za niego w niebie.
Nic, tylko gęste, wilgotne, cuchnące powietrze.
Na ziemi kałuże brudnej wody i na ścianach woda spływająca kroplami. W rogu izby stos cegiełek torfowych a przy nich błyszczały dwie szerokie, ostre łopaty, służące do obcinania darniny, ponad pokładem torfu.
W drugim rogu kilka ździebeł słomy, na której leżało dwoje na pół nagich dzieci.
Było to mniej więcej o tej porze, gdy sprzysiężeni Molly-Maguire wychodzili z galeryi Olbrzyma. Dzień, który poczynał świtać, słabo oświecał przedmioty znajdujące się w nędznej izbie. Przez liczne szpary w ścianach można było dojrzeć białą mgłę unoszącą się z bagien w górę.
Światło padając z ukosa na dwoje uśpionych dziatek, oświecało wątłe ich członki wyglądające z pod łachmanów i drobne wybladłe twarzyczki wyniszczone nędzą.
Była to dziewczynka około jednastu lat wieku i chłopczyk mogący mieć o rok mniej. Dzieci jednego niemal wzrostu były do siebie w najdrobniejszych rysach podobne. Drobne wynędzniałe twarze, zakrywały niemal zupełnie bujne rozczochrane czupryny. Na twarzach malowała się słodycz i może brakowało tylko nieco dobrobytu, by je okrasić uśmiechniętą dziecięcą pięknością.
Ale były one tak blade, tak chude, tak wątłe! Zabójcza atmosfera bagien, ciężyła tak strasznie na ich biednych piersiach.
Cierpiały głód często i długo. Chłopczyk leżał na poprzek u nóg siostry, która spała podłożywszy rękę pod głowę.
Sen ich był ciężki i niespokojny zarazem. Raz wyglądały jakby przygnębione pod duszącym je ciężarem, to znowu kręciły się na wilgotnem łożu, pot skraplał się pod ich gęstemi włosami, a przez spieczone usta wydobywał się cichy jęk.
Naraz dziewczynka zbudziła się. Błędnym wzrokiem obejrzała się po izbie. Obie ręce przycisnęła do piersi.
— Jezu! Panie! jakże mi się jeść chce!
Poczęła pełzać na czworakach, dotykając niemal głową ziemi i wietrząc wszędzie jak zwierzę, czy nie znajdzie jakich okruszyn. Ale już tyle razy ich szukała! Nic nie znalazła. Ostatnie obierzyny kartofli, zjedzone były od dawna.
Głuchy jęk wydobył się tylko z gardła biednej dziewczyny, która pełzając wróciła na swe posłanie. Usiadła i oparła plecy o wilgotną ścianę.
— Paddy, — wyszeptała, — bracie mój, zdaje mi się, że umrę.
Dziecko nie zbudziło się odrazu. Rzucał się we śnie, zerwał się naraz jak siostra i obiema rękami schwycił się za piersi.
— Ach! ach! jakże mi się jeść chce! Jezus mój najdroższy! Młoda dziewczyna jęczała i płakała.
— Co ci jest siostrzyczko? — zapytał Paddy, zbliżywszy się do niej na słomie, — nie płacz, widzisz ja nie płaczę.
A głos biednego dziecka drżał, a z zapadłych powiek wydobywały się gęste łzy.
— Paddy, braciszku mój, — szepnęła Su, a głos jej był bardzo słaby i cichy, — powiadają, iż umrzeć to boli... a ja tak cierpię! Zdaje mi się, że pozostaniesz sam wśród bagien.
Paddy obiema rękami objął szyję siostry.
— Proszę cię, proszę cię, — zawołał, — nie opuszczaj mnie! Ja jestem mężczyzną i zapewnie wiele musiałbym przecierpieć zanim bym umarł.
Dzieci pozostały tak przez chwilę trzy mając się w uścisku. Su spojrzała na brata i próbowała uśmiechnąć się.
— Już mi lepiej — rzekła, — spędzimy jeszcze tę noc jak i poprzedzające, a może ojciec Gib przyniesie co jeść jutro rano.
Paddy wstrząsnął rozczochraną głową.
— Trzy dni jak ojca nie ma, — odrzekł. — To strach być głodnym przez trzy dni.
Naraz głos mu się ożywił i rozweselił.
— Nie wiesz siostrzyczko, — zawołał, — jaki piękny sen miałem! Do naszej chaty przybyło kilku pięknych panów i jeden z nich zabrał mnie z sobą... daleko, bardzo daleko, het, aż po za jezioro... sam nie wiem gdzie. Dostałem piękne płócienne ubranie bez dzir. Dano mi obuwie z drewnianemi podeszwami i nogi już mi się nie krwawiły o gałęzie i pieńki w bagnach i przez cały dzień, czy słyszysz Su? przez cały dzień jadłem! jadłem kartofle, chleb owsiany i mięso jak na Boże Narodzenie!
Światło dzienne przenikając do chaty, oświeciło pałające żądzą oczy biednych dzieci.
Su przesunęła język po spieczonych ustach.
— Kartofle, — wyszeptała. — Chleb owsiany! Ach! Jezu! Jezu! jaka ja głodna!
— Ja także, — odpowiedział Paddy, z twarzy której znikł uśmiech, — jam także bardzo głodny! Zdaje mi się, że ktoś żelazną ręką kręci mi w próżnej piersi.... Ależ moja siostro, jakże ja w tym śnie zajadałem! Jak żyję nie widziałem takich ogromnych kartofli, a chleby owsiane były takie wielkie jak ja.
Su zsunęła się wzdłuż ściany i głowa spadła jej na rękę.
— Chleba! ach chleba! — rzekła zaledwie dosłyszanym głosem.
Paddy też zachwiał się i padł na słomę, bełkocząc wspomnienia swego snu.
Dzieci usnęły i uśmiechały się we śnie. Wywołane widzenie powtórzyło się zapwne znowu i śniło im się, iż jest pełno chleba w chacie.
Już się zupełnie rozwidniło. Przy dziennem świetle smutna ta siedziba wydawała się jeszcze bardziej nagą i opuszczoną jak o zmroku. Na zewnątrz ranna mgła unosiła się ponad bagnistemi obszarami i na kilka mil w około, żaden dźwięk nie przerywał ponurego milczenia.
W tem w dali usłyszano jakieś kroki, jakby lekkie stąpanie człowieka biegnącego po torfiastej murawie. Tętent ten zbliżał się coraz bardziej. Wśród mgły ukazała się jakaś niewyraźna postać, która naprzemian to niknęła, to pokazywała się coraz bliżej.
Był to człowiek, który pędził szybkim krokiem po drożynie wijącej się zygzagiem wśród kałuż stojącej wody. Po kilku sekundach, można już było rozpoznać zgiętą postać i łachmany Giba-Roe.
Gib wydawał się zmęczonym. Włosy jego, które zwykle jeżyły się ponad czołem, spadały w nieładzie zmoczone ranną rosą i kroplami potu. Zsiadł z konia u stóp pagórka służącego za podstawę chacie. W kilku susach wdrapał się na górę i jednem uderzeniem pałki odepchnął zastawę zastępującą drzwi.
Paddy i Su poruszyły się na słomie, westchnęły we śnie lecz nie obudziły się. Gib miał przywiązany do pasa pod podartą opończą płócienny worek, który odczepił i zawiesił na sznurze.
— No dzieciaki! — zawołał, — wstawajcie i do roboty!
Mała Su odwróciła się z bolesnem jakiemś mruczeniem, a Paddy przyłożył obie ręce do oczów, które nie chciały się otworzyć.
— Żywo pędraki! — zawołał Gib, uderzając pałką o ziemię, — wstawać! albo kij będzie w robocie!
Dzieciaki zerwały się na bose nogi i stały jakiś czas w osłupieniu, następującem zwykle po nagłem przebudzeniu. Gib przyglądał im się uśmiechem na ustach i ze łzami w oczach.
— Jakie chude niebożątka, — rzekł do siebie.
I dodał z nietajoną radością:
— Ale to się skończy. Su mieć będzie okrągłe różowe policzki, a Paddy utyje jak jaki zlachcic. Będzie wielki, piękny, silny!... Ach! — szepnął, spuszczając oczy z zakłopotaną miną, — nie można przecie pozwolić umierać z głodu tym drogim niewiniątkom, które nam Bóg dał.
Dzieci tymczasem odgarnąwszy włosy otwierały oczy jak mogły szeroko, spoglądając na kieszenie ojca. Na biednych ich mizernych twarzyczkach widać było bolesny zawód.
Nie rzekły jednak ani słowa i każde z nich ująwszy rękę Giba, złożyło na niej pocałunek.
— O tak! tak! moje niebożątka, — szepnął Roe, — dla was zaprzedałbym duszę dyabłu.
— Dzień dobry ojcze, — rzekła z cicha mała Su.
Paddy powtórzył:
— Dzień dobry ojcze.
Roe wziął każde z nich z kolei na ręce i namiętnie je uściskał.
Potem odepchnął je z pewną szorstkością i gęste jego brwi się zmarszczyły.
— Arrah! — mruknął; — gdyby nie te pędraki, miałbym czyste sumienie i sny by mnie po nocach nie dręczyły!
— Ojcze, — rzekła Su, której głód dokuczał, — czy przyniosłeś nam co do jedzenia?
Paddy spojrzał na ojca bojaźliwym wzrokiem i przysunął się bliżej. Trząsł się cały i był blizki omdlenia.
Gib wskazał palcem worek zawieszony na sznurze. Dzieci skoczyły ku niemu i jednocześnie wsunęły rączki do środka, usta ich napełniły się chciwie i zajadając wydawały dzikie, przytłumione okrzyki zadowolenia. We worku były dwa chleby owsiane i trochę kartofli.
— To mój sen siostro! — rzekł Paddy z pełną gębą, — to mój sen piękny! Patrz jak ten chleb jest biały i świeży.
Su nie mogła mu odpowiedzieć. Zajadała z trudną do opisania żarłocznością. Łzy zakręciły się znowu w oczach Giba-Roe.
— Już nie będą cierpieć głodu biedactwa! — myślał sobie. — Inaczej znalazłbym je kiedy nieżywe wśród bagien. Bóg mnie skarze może, ale to mi sprawia taką radość widzieć, iż jedzą i cieszą się.
Su i Paddy siadły sobie na ziemi, by wygodniej zajadać. Gib położył się przy nich. Całował małą Su, która wydzierała mu się z rąk, by nie stracić i kąsa. Odwracał się do Paddy, ale i ten nie miał czasu z nim się pieścić, gdyż jadł i jadł ciągle.
Gib uśmiechał się. Przyciągał dzieci do siebie i całował je. Przewracali się wszyscy troje razem na wilgotnej ziemi. Ich poczochrane włosy mięszały się jedne z drugiemi. Cała ta scena miała jakiś dziwny charakter dzikiej rozkoszy i bolesnej uciechy.
Nędza panowała na około, nędza straszna, lecz wśród tej nędzy zawitała szalona radość, jakiejby daremnie szukać za stołem magnatów.
Dzieciaki rozrywały chleb białemi ząbkami. Rumieńce zwolna występowały na ich policzki i nadawały im, choć na chwilę, ten wesoły wygląd, który tak wdzięcznie uśmiecha się na młodocianych twarzyczkach.
Jakże się pięknemi wydały biednemu Gibowi i jak on je kochał!
— Smakuje ci to, Su moja! serduszko moje? — szeptał nie wiedząc sam co mówi. — Stary Gih przyniósł chleba swym dzieciom. Och! ma bouchal! jak chleb smakuje gdy się jest głodnym! Za ten chleb, Gib sprzedał swoją duszę. Ale pójdziemy daleko ztąd, bardzo daleko, aż do kraju tych łotrów Anglików, gdzie dzieciom Giba nigdy kartofli nie zbraknie.
Tymczasem Su i Paddy zajadały, nie starając się zrozumieć słów ojca. Gib wydobył z kieszeni małą flaszkę, w której był poteen. Zbliżył ją po kolei do ust dzieci, które chciwie zaspokoiły pragnienie.
A Gib śmiał się też jak dziecko.
— Dobre to! dobre! — powtarzał, — ale biedny Roe już nie jest Irlandczykiem... a to go boli. Będzie musiał odpłynąć jak łajdak jaki, jak zdrajca utuczony krwią braci, który ucieka przed nożem mściciela. Ach! nie dla siebie Gib to uczynił! Dzieciom chciało się jeść i pić. Bóg się nad biednym Gibem zlituje! Wznosił ku niebu błagające oczy. Fizygnomia jego zmieniła się zupełnie. Nie miał już tej pokornej miny, jak w oberży „Króla Malkolma” lub w galeryi i Olbrzyma. Na jego wynędzniałej twarzy malowała się duma i gorąca żądza poświęcenia.
Był to ojciec, któremu Bóg sam kazał bronić potomstwo, ojciec zastępujący nieżywą matkę i dziedziczący jej niezmierną miłość.
W duszy tego człowieka walczyły o lepsze, abnegacya, nie umiejąca rozważać i miłość nieograniczona, która go wiodła naprzód, chociaż widział otwartą przepaść przed sobą. Nie rzadkie to objawy poniżenia moralnego wśród choroby irlandzkiej, wywołanej nędzą.
Przed stawiał on dziwną mieszaninę złego i dobrego.
Kłamstwo i zdrada, znajdowały jednocześnie miejsce z bohaterstwem w tem zaślepionem sercu.
Raz jeszcze uścisnął namiętnie swoje dzieci i zerwał się na nogi. Ponure postanowienie zabłysło w jego oczach, które się nagle zachmurzyły.
— Och! — rzekł, wypiwszy jednym tchem resztę wódki pozostałej we flaszce, — będzie to dobry uczynek i krew starego Mac-Diarmida mniej zacięży na mojem sumieniu! Wstawaj Su! wstawaj Paddy! będziecie dojadać idąc, moje dzieciaki. Trzeba byście za godzinę były już w Tuam.
Dzieci wstały posłuszne i Paddy zapytał:
— A poco?
— Słuchajcie mnie dobrze. W Tuam znajduje się obecnie naczelnik czerwonych mundurów, który się zowie major Percy Mortimer.
— Znamy go dobrze, — przerwała Su, — ma on złotem wyszywany surdut i dobry z niego człowiek.
— Bardzo dobry, — dodał Paddy, — dwa razy dał nam srebrnych pieniędzy, gdy przechodził przez bagna na czele swoich żołnierzy.
— Dał wam pieniędzy? — szepnął Gib spuściwszy oczy.
I dodał z cicha:
— Ulitował się nad biednemi niewiniątkami, będę się modlił za jego duszę, gdy żyć przestanie.
Potrząsnął włosami, które podeschnięte jeżyły się znowu na jego głowie i dodał:
— Zły to człowiek moje dzieci, to zdrajca, który zabił wielu, bardzo wielu przyjaciół waszego ojca.
— Nie chcemy iść do niego, — zawołały dzieci jednocześnie.
— I owszem iść musicie, może znowu da wam pieniędzy... a przytem ja wam iść każę. Gdy przybędziecie do Tuam, zapytacie gdzie mieszka major Percy Mortimer i pójdziecie do niego. Słuchajcie mnie dobrze dzieci, bo gdybyście zapomniały chociaż jedno ze słów moich, Płatnicy o północy zabiliby waszego ojca.
Usłyszawszy tę groźną nazwę, Su i Paddy przytuliły się do łachmanów ojca. Tenże wziął ich rączki i uścisnął je w swych dłoniach. Mówił coś prędko i cicho, poczem dzieci zabrawszy resztki jadła pobiegły we wskazanym sobie kierunku. Gib pozostał sam na progu chaty.
Dzieciaki skakały wesoło, Gib Roe spoglądał za niemi z zachwyceniem.
W jego oczach były one prześliczne. Serce jego biło rozkosznie, przepełnione nadzieją. Radość, jaką w tej chwili doznawał, zwyciężyła gorzkie wyrzuty sumienia.
Paddy i Su już minęły błotnistą kałużę otaczającą chatę i biegły wężykiem, omijając z dziwnym instynktem przepaście wodne, okryte zwodniczą zielonością.
Gib Roe wciąż patrzał za niemi. Dzieci trzymały się za ręce, były wątłe i wychudzone, ale wyglądały zgrabnie i ochoczo. Zwinnym krokiem biegły wśród licznych przeszkód, a długie ich włosy wiatr unosił za niemi.
Słońce zwolna wznosiło się na widnokręgu i czerwony kręg jego przebijał się przez mgłę. Była mniej więcej godzina ósma rano.
Przez chwilę jeszcze wzrok Giba Roe śledził za zgrabnemi sylwetkami dzieci, ginącemi wśród mgły, kształty ich stawały się coraz niewyraźniejsze, wreszcie szara zasłona zakryła je zupełnie.
Gib wszedł do chaty, wziął przez przyzwyczajenie do ręki łopatę służącą mu do cięcia torfu, lecz rzucił ją niebawem i siadł zamyślony na słomie. Już się tym rzemiosłem zajmować nie będzie. Może po raz ostatni, ogląda nagie, lecz drogie mu ściany, swojej nędznej siedziby.
Dzieci tymczasem biegły wciąż wśród obszernych pustych bagien.
Biegnąc mała Su mówiła:
— Cóż to takiego chcą zrobić majorowi Mortimer?
— Nasz ojciec, — rzekł chłopiec, — powiedział, iż major zabił wielu Irlandczyków, zapewne chcą zabić majora.
Su przestała się uśmiechać i zwolniła kroku.
— Zabić go! — wyszeptała. — Zdaje mi się, iż masz słuszność Paddy. Więc my się przyczyniemy do jego śmierci, kiedy idziemy by go oszukać?
— Ależ, — odpowiedział chłopiec, — to tylko Anglik! a Anglicy chleb nasz zabierają.
— Słyszałam, — odezwała się Su po chwili milczenia, — że to nie jest grzechem zabić Anglika.
— Grzechem! — zawołał Paddy ze zdziwieniem, — dla czegóż by to miało być grzechem? Jak tylko dorosnę, będę zabijał jak najwięcej Anglików. To z ich łaski cierpiemy głód, siostrzyczko, a być głodnym to boli! O zabiję ich ile tylko będę mógł!
Su czuła się zakłopotaną. Coś w głębi jej sumienia protestowało przeciw tym morderczym zamiarom, ale nie słyszała nigdy żadnej nauki moralności, któraby mogła rozwinąć i wzmocnić szlachetne instynkta. Była ona małą, na pół dziką istotą. Same tylko słowa zemsty i nienawiści dochodziły jej uszów.
Ruszyła tedy ramionami i śmiejąc się do rozpuku:
— A co mnie może Anglik obchodzić, — zawołała, — ja także gdy podrosnę i zmężnieję, będę mordować Anglików.
Rumieniec oblał jej twarzyczkę, a duże czarne oczy błyszczały żądzą zemsty.
W tym biednym kraju, pokrytym ruinami, który Anglicy doprowadzili do takiej nędzy, nienawiść Anglików w krwi mieszkańców leży. Wybucha u mężczyzn, gore w sercach kobiet, odnaleźć ją można nawet w głębi dusz dziecięcych.
Paddy i Su pobiegły dalej śmiejąc się i rozprawiając wesoło o zamierzonem morderstwie. Rzekłbyś, iż te istoty nie znają co litość.
Naraz wśród bagien ujrzały starą żebraczkę leżącą na ziemi i umierającą z wycieńczenia.
Dzieci uklękły przy staruszce i oddały jej resztki jedzenia zachowane tak starannie w przewidywaniu głodu.
— Weźcie to mateczko, weźcie wszystko, wszystko! Biedna kobieta! myśmy młodzi. Bierz i jedz i niech Cię Bóg błogosławi.
Twarzyczki ich przybrały wyraz anielskiej słodyczy i dziwnie im było, iż czują tyle radości, oddawszy ostatni kawałek chleba.
Były to poczciwe istoty, które jednak szły zabić człowieka, z uśmiechem na ustach....
W kilka chwil później wyszły z bagien dostawszy się na pola urodzajne, położone na około miasta Tuam i wkrótce potem mijały pierwsze domy na przedmieściu. Ulice były puste i sklepy pozamykane jak wśród rewolucyjnych rozruchów.
Su i Paddy zaczepiły pierwszych przechodniów, zapytując ich o mieszkanie majora, lecz przechodnie odwracali się z gniewem, złorzecząc żołnierzom angielskim.
Su i Paddy szły naprzód. Na skręcie jednej z ulic, usłyszały tentent koni stąpających po bruku.
— Oto i on braciszku! — rzekła Su, — pamiętaj co masz powiedzieć.
Rzeczywiście na końcu ulicy błyszczały kaski dragonów Jej Królewskiej Mości. Major Percy Mortimer jechał na czele oddziału. Dzieciaki oskoczyły go z obydwóch stron.
— Wasza Wielmożność! Wasza Wielmożność! — wołały jednocześnie, — sześć pensów dla każdego z nas! sześć pensów za życie pańskie i tych walecznych żołnierzy, które przychodzimy ocalić!
Bagna Clare-Galway, rozciągają się na wschód od miasteczka tegoż samego nazwiska, pomiędzy Corbally i Oranmore. Rzeczka Moyna, płynąca wśród ornych gruntów i małych dębowych lasków, oddziela je zupełnie od wielkich bagien, otaczających Tuam, które dochodzą aż do stóp gór w hrabstwie Sligo.
Bagna Clare-Galway wyglądają nieco odmiennie; od sąsiednich trzęsawisk i groźniejszemi są dla podróżnika. Z małych wzgórz po których przechodzi szosa jeziora Corrib, bagno ma pozór gęstego i nizkiego zagajnika, a nie widać żadnych przerw pomiędzy pogiętemi i karłowatemi pniami sosen, których pokurczone gałęzie pełzają po ziemi; całość wygląda jak olbrzymia równina kołu czerwono-zielonego, jak jeden kobierzec bez fałdów i plam.
Lecz poniżej miasta Clare-Galway, fizyognomia bagna znacznie się zmienia. Gaik ów, składa się z licznych małych pagórków zarosłych bagnistemi sosnami, a pomiędzy temi pagórkami, które raz tworzą wyspy, to znowu półwyspy, stoją głębokie kałuże z cuchnącą wodą, których jednym skokiem przeskoczyć nie można.
W innych bagnach, wązkie pasy ziemi snują się wężykowato dosyć regularnie, by można po nich, jak po drogach, przebywać bez przeszkód dosyć rozległe przestrzenie; lecz tutaj nie ma sposobu przedostania się, co krok przechodzeń znajduje się na szczycie pagórka, po za którym niema nic, tylko bezdenne błoto.
Trzeba tedy bezwarunkowo trzymać się drewnianych dróg wybudowanych przez okolicznych mieszkańców w miejscach najtrudniejszych do przebycia.
Najprostsza droga z Tuam do Galway przechodzi przez sam środek bagniska i szosa z desek ułatwia komunikacyę. Jest ona prawie na milę długą i ma tylko kilka stóp szerokości.
Wśród tej drogi znajduje się jedno miejsce, w którem, najodważniejszemu nawet podróżnikowi serce bić zaczyna. Szosa, w całej swej długości tylko gdzie niegdzie wspiera się na twardszym kawałku ziemi, wogóle zaś posiada, jako jedyną podporę, pieńki drzew, powrzucane w rzadkie błoto, w pewnych od siebie odległościach.
To błotniste jezioro jest wytworzone przez wody małego strumyka zwanego Doon, który wypływają z hrabstwa Roszommon, wpada do jeziora Corrib. Przepływając przez bagna, strumyk bezmiernie rozszerza swoje koryto, już nie płynie właściwie, tylko rozdziela się na tysiące wązkich pasemek wody, torujących sobie drogę wśród rozrzedzonej ziemi.
Dopiero po za bagnem płynie znowu pomiędzy dwoma brzegami, odległemi od siebie na krok jeden zaledwie, podczas gdy w trzęsawisku rozprzestrzenia się na kilkaset stóp.
Na całej tej szerokości droga z desek trzęsie się za lada ciężarem, ludzie okoliczni utrzymują, iż pieńki rzucone w błoto, czynią ją bezpieczniejszą w tem miejscu, niż w wielu innych, strach jednak bierze widząc tę ruchomą drożynę, jęczącą i chwiejącą się ponad błotnistą przepaścią.
W kilka godzin po burzliwej naradzie w galeryi Olbrzyma, tłumy włościan uzbrojonych w piły i w topory dążyły ku strumykowi Doon. Przybywali oni z różnych stron, większość z mich jednak szła z okolic jeziora Corrib.
Zebrali się na pagórku zarosłym sosnami i zdawali się naradzać między sobą. Promienie słoneczne zaczynały już przebijać się przez mgłę; było to mniej więcej w tym czasie gdy mała Su przybyła do miasta Tuam, wraz ze swym bratem Paddy.
Wieśniacy irlandcy zebrani na pagórku nie wydawali się bardzo pewni siebie. Rzucali na prawo i na lewo niespokojne spojrzenia, jak gdyby obawiali się napaści. Narzędzia, które przynieśli, ciężyły im, radziby widzieć słońce mniej jasnem i mgłę, bardziej gęstą. Jednak, po krótkiej naradzie, w której kilkunastu chłopaków uzbrojonych w muszkiety wystąpiło z ognistemi mowami, wszelkie wahanie ustało. Kilku włościan, z trąbami przewieszonemi przez ramiona, odłączyło się od głównej grupy i rozeszło w różnych kierunkach.
Ujrzano ich przeskakujących ostrożnie przez kałuże, poczem skryli się po za sosnami, zajmując stanowisko po obu stronach strumyka. Zadaniem. ich było stać na czatach, pilnując niebezpiecznego przejścia.
Wtedy cała masa pozostałych wieśniaków ruszyła się z miejsca, wypróżniwszy jednak wprzódy z pół tuzina szerokich, butelek dla dodania sobie odwagi. Poczem zeszli z pagórka i puścili się, wzdłuż strumyka Doon, posuwając się naprzód o ile im trudności napotykane na drodze, nie stawały na zawadzie.
Doszli tak aż do szosy z desek i weszli bosemi nogami w bagno, większość z nich zasiadła na drewnianych belkach i na pieńkach, by nie ugrzęznąć w oceanie błota rozpościerającem się na okół.
Ludzie uzbrojeni w muszkiety pozostali na środku drogi tworząc korpus rezerwowy, którego, zadaniem, w każdej dobrze uorganizowanej ekspedycyi, jest czuwanie nad pracującymi. ’
Losy zostały rzucone, a gdy pierwsze uczucie trwogi minęło, wróciła żądza zemsty. Ze wszystkich stron usłyszano niebawem zgrzyt pił i huk siekier, rąbiących belki na drodze/
Ciężka była to praca. Szerokie belki leżały po większej części na płask na rozrzedzonej ziemi i nie łatwo było je piłować. A co chwila dawały się słyszeć trąby sygnałowe wieśniaków rozstawionych za czatach, zwiastujące zbliżanie się podejrzanego świadka. Musiano przerywać robotę i czekać.
Najczęściej jednak, przechodzień był wieśniakiem z okolicy, który na wezwanie warty oddalał się, albo też łączył się z pracującymi.
Ci zaś, byli to po większej części, nasi dawni znajomi z galeryi Olbrzyma. Był tam wielki Mahony, uzbrojony w olbrzymią siekierę, który zwykle jednem cieńciem dokończał dzieło rozpoczęte piłą. Był też i Mac-Duff, który przewiesiwszy swą pałkę przez plecy, piłował z zapałem, śpiewając jakąś piosenkę, dla dodania sobie odwagi i biedny Pat, który wprawdzie nie wiele co robił, ale za to drżał jak listek.
Biedny chłopiec, wszystkiego lękać się musiał: z jednej strony sprzysiężeni mieli go na oku, w razie danym nie znaliby miłosierdzia; z drugiej, drżał przed ludźmi lorda Montrath, którego chleb jadł i jaki dobry chleb! Za lada podejrzeniem, straciłby swoje miejsce, wygodne miejsce, które wprawdzie czasami nabawiało go strachu; gdy potwór zamknięty w ruinach zamku Diarmid ryczeć poczynał, ale które koniec końców było bardzo wygodne i pozwalało biednemu Patowi jeść, pić i sypiać o wiele lepiej, od niejednego Irlandczyka.
Jak tylko brzmiały trąby stojących na czatach, Pat odchodził od zmysłów. Już widział się zbitym, mordowanym, powieszonym, a co najmniej, to wypędzonym z wygodnego gniazda, które sobie usłał wśród zwalisk zamku i zmuszonym znowu pracować wiele, by jeść mało. A on tak lubiał jeść dużo, nie pracując wcale!
Gib Roe znajdował się też wśród robotników zajętych dziełem zniszczenia i w duszy był przekonanym, iż się przyczynia do sprawy świętej i mniemał nieszczęśliwy, iż morderstwo dragonów protestanckich zrównoważy, w obec sprawiedliwości Boskiej, niewinną śmierć Mac-Diarmida katolika.
Ludzie uzbrojeni w muszkiety rozstawili się wzdłuż drogi i czuwali. Jeden z nich tylko, miał twarz zasłoniętą czarną-płachtą. Był to wysoki młodzieniec, zgrabny i kształtny. Głowę schylił na piersi i stał zamyślony i smutny, wsparty na muszkiecie, nie ruszył się od chwili gdy rozpoczęto rąbanie i piłowanie.
— Dalej chłopcy! — zawołał Mahony Podpalacz, który siekierą krajał drzewo jak ser. — To tylko przygotowania do balu, taniec rozpocznie się niebawem!
— — Och! — krzyknął Mac-Duff, poruszając piłą z trudnością w tył i naprzód, — zasługujemy na przyjemne widowisko, gdyż ciężka to robota!
— Jestem cały w potach, — szepnął Pat.
— Nie bój się, — przerwał Mac-Duff, — przyjdzie dzień, w którym takiego łotra jak ty, osuszymy sosnowym kagańcem.
Pat oblał się zimnym potem i piła z rąk mu wypadła.
Robota postępowała naprzód; słońce wznosiło się na widnokręgu powoli rozpędzając mgłę. Czas naglił; była to jedyna przychylna sposobność, nie można było pozostawiać niedokończonem rozpoczętego dzieła.
Olbrzym podwajał usiłowań! Ogorzała twarz jego wznosiła się ponad wszystkie inne głowy, pracował bez przerwy, wyszczerbioną siekierą już nie rąbał drzewa, ale gniótł takowe.
— Basta! — zawołał Mac-Duff, — rozprawmy no się z flaszką: poteenu, inaczej pozdychamy jak psy na tem miejscu.
Olbrzym, mimo swego zapału do pracy, nie sprzeciwił się tej propozycji. Zgrzyt pił i huk siekier ucichły na chwilę, dzbanki poteenu. trzymane w rezerwie, poczęły krążyć wśród pracujących. Podczas tej krótkiej, chwili milczenia usłyszano jakiś szum w dali.
— Kogo tu znowu dyabeł niesie? — zapytał Podpalacz, starając się przeniknąć mgłę niespokojnym wzrokiem.
Pat, zawsze najpierwszy poddający się strachowi, upuścił dzbanek, który powoli pogrążył się w błoto i zniknął.
Ten sam los oczekiwał dragonów Jej Królewskiej Mości.
Lecz nikt w tej chwili nie zwrócił na to uwagi, strach prędko ogarnął serca wieśniaków irlandzkich.
Zatrzymali się wszyscy i ze drżeniem nastawili uszów, wielu z nich miało szczerą ochotę drapnąć.
Szmer wzmagał się wciąż, rzekłbyś szepty jakieś i przygłuszone śmiechy.
— Ach! — zawołał Mac-Duff, uderzając się w czoło, — za wiele łyknąłem tej nocy i zdaje mi się, że przechodząc, powiedziałem mej żonie Magdzie kilka niepotrzebnych słówek.
Głośny wybuch śmiechu dał się słyszeć w sąsiedniej gęstwinie, w odpowiedzi na to wyznanie.
I jak daleko mgła pozwalała sięgnąć okiem, wszystkie gaje sosnowe zdawały się poruszać, wszędzie ukazały się głowy białe i czerwone. Żona Patryka Mac-Duffa nie była dyskretniejszą od męża i kto żyw, a nosił spódnicę w Knockderry i w osadzie Corrib, podążył do szosy z desek. Widowisko zapowiadało się wielce zajmujące, poczciwe kobieciny mogły wybierać pomiędzy śmiercią dragonów i wyborami w Galway: wybrały dragonów, obiecując sobie, iż następnie kłusem podążą do miasta.
Tak, że za każdym krzakiem krył się czerwony burnus, a że pomiędzy szosą i jeziorami nie było rozstawionych straży, kobieciny mogły zbliżyć się na sto kroków do pracowników, od których stały oddzielone tylko błotnistem korytem strumyka Doon.
Olbrzym rzucił na Mac-Duffa groźne spojrzenie i nie wiele brakowało by tenże życiem nie przypłacił swej nieostrożności. Ale Mac-Duff, gaduła i fanfaron miał wielu przyjaciół wśród tej tłuszczy gadatliwej i pełnej fanfaronady jak on; wszyscy przytem tak byli szczęśliwi pozbywszy się strachu, żz czuli się litościwie usposobionymi.
Rozległ się ogólny okrzyk przebaczenia i siekiera Podpalacza, która się już wznosiła ponad głową Mac-Duffa, spadła na drzewo i zgniotła belkę.
— Gdyby to ze mną była sprawa, — szepnął biedny Pat, — Bóg jeden wie, gdziebym się w tej chwili znajdował.
— U kroćset dyahłów mój synu, — odpowiedział Mac-Duff, który na chwilę przestraszony, prędko przyszedł do siebie widząc, iż go niebezpieczeństwo ominęło. — Do roboty chłopcy! dragoni za wszystko zapłacą.
— Pierwsza kobieta, która się odezwie, — rzekł groźnie Podpalacz, — da nura w błocie.
Milczenie zapanowało po tej groźbie; ale prawdopodobnie kobieciny wynagrodziły to sobie, gdy rozległ się zgrzyt i hałas narzędzi przy pracy.
Przez pół godziny trwał jeszcze gwar ogłuszający, przerywany tylko od czasu do czasu, gdy trąba stojących na straży odzywała się na alarm.
Tuman już całkiem uniósł się w górę, słońce jaśniało na niebie i widać tylko było w oddaleniu okrągły pas mgły, odgraniczający zielony krąg z migocącym blaskiem kałuży.
— Skończona robota, — rzekł Podpalacz, Ocierając rękawem pod kroplami spływający z czoła, — spróbuję ja jak to będzie.
Belki były poprzecinane w pewnych od siebie odległościach, tak iż mogły obracać się na podpierających je pieńkach. Mahony wszedł na jeden z nich wystający ponad brzeg szosy, postawił stopęsca deśće, która pod jego ciężarem przechyliła się w dół. Ogólne oklaski powitały tę pomyślną próbę.
— Podpalacz jest ciężki — rzekł Mac-Duff, — lecz konie Anglików są równie ciężkie jak i on.
— To ja przepiłowałem deskę w tem miejscu, — szepnął Pat — i nikt mi za to Bóg zapłać nie powie!
Młodzieniec z czarną maską stał wciąż wsparty na muszkiecie, drugą ręką unosił róg zasłony, zakrywającej bladą i zmęczoną twarz Jermyna Mac-Diarmida.
Ponurem okiem przyglądał się on dziełu zniszczenia. Dusza jego, którą Bóg stworzył szlachetną, instynktownie oburzała się przeciw temu niecnemu morderstwu.
Głos wewnętrzny wołał na niego: Wstrzymaj się! ale się wahał. Chciał już biedź na drogę wiodącą do Tuam, by zawołać do swego rywala:
— Śmierć cię tam czeka, nie idź! Ale ten człowiek wydarł mu serce Elleny! nienawidził go nienawiścią wyrównywającą jego miłości. Czuł się porwanym tajemniczą siłą; głosu własnej woli nie słuchał; był oślepiony, odurzony jakby szałem.
Ellen! Ellen! imię to wypełniało jego serce; myśl o niej, była jedyną jego myślą.
Jermyn stał przykuty do miejsca patrząc wciąż w to miejsce, w którem przechyliła się deska, miejsce, gdzie może kopyto konia niosącego Mortimera, dotknie topieliska po raz pierwszy. Ta próżnia pozostała między dwiema belkami magnetyzowała wzrok jego i oczów nie mógł od niej oderwać.
Tak mało czasu upłynęło jeszcze, od tej nocy, podczas której Jermyn tyle wycierpiał. Wszystko stawało mu w pamięci i wywołane obrazy przesuwały się przed oczami.
O noc ta pancerzem osłoniła serce pacholęcia! on także już nie znał litości.
Był to młodzieniec łagodny i nieśmiały, którego zazdrość gwałtownie wykoleiła, a tacy są najstraszniejsi. Kochał w milczeniu i z uszanowaniem. Od tej godziny, gdy się skończyły jego dziecięce lata i gdy dusza, budząc się ze snu, pierwszych doznaje wrażeń. Jermyn kochał Ellen. Była ona całą jego przeszłością, jedyną nadzieją przyszłości.
Niejednokrotnie dziękował on Bogu, iż nie miał za rywala żadnego z braci.
Rywal jego był Anglikiem, nienawistnym Saksończykiem, protestantem, wrogiem!
Jermyn był odważny, jeżeli w ten sposób napadał na nieprzyjaciela, to nie przez tchórzostwo, niejednokrotnie drżał z radości na myśl, iż mógłby stanąć naprzeciwko majora ze szpadą w ręku.
Od pierwszego uderzenia siekiery, przyglądał się nieruchomy i milczący dziełu zniszczenia. Gdy już wszystko ukończonem zostało, głos sumienia odezwał się po raz pierwszy.
Ale mu odpowiedział silniejszy jeszcze głos nienawiści. Jermyn bez wzruszenia mógł przyglądać się miejscu, w którem deska przechyliła się na około pieńka i gdzie niebawem major Percy Mortimer miał znaleźć grób wśród błota.
Spuścił płócienną zasłonę, przewiesił broń przez ramię i rzekł obojętnie:
— Dobrze tak, możemy się oddalić.
Wkrótce potem głęboka cisza panowała w tem miejscu, gdzie przed chwilą rozlegał się ogłuszający huk siekier i zgrzyt pił. Z daleka szosa miała swój zwykły wygląd i nic nie zdradzało zasadzki.
Bagno wyglądało opuszczone i opustoszałe jak zazwyczaj i nic nie widziano na około, jak daleko tylko oko sięgnąć mogło. Tylko od czasu do czasu gałęzie karłowatych sosenek poruszały się znienacka, chociaż żaden wiatr nie dął ponad trzęsawiskiem.
I słychać było niewyraźnie szepty i tu i owdzie za zielonemi gałęziami, przytłumione wybuchy śmiechu.
Kilka godzin upłynęło od chwili powrotu Elleny do domu Mac-Diarmidów. Mała Peggy krzątała się koło gospodarstwa, parobek Joyce wyprowadził bydlęta w pole.
Michey i Sam, niezmiernie znużeni spali na słomie. Owen i Katti schronili się milczący i smutni do swej izby, zamieszkałej niegdyś przez starego Morrisa. Pozostali Mac-Diarmidowie byli nieobecni.
Ellen siedziała wciąż na swem fłóźku, nieruchma i zimna jak posąg. K aptur czerwonego burnusa, którego jeszcze nie zdjęła, był zarzucony w tył, odsłajniając piękną twarz szlachetnej córki królów. Twarz ta była okryta śmiertelną bladością. Usta wykrzywione w gorzkim uśmiechu. Żaden promień nie jaśniał w jej oczach, przysłoniętych napół spuszczonemi powiekami.
Na około czoła, przepyszne włosy młodej dziewczyny spadały w nieładzie, zroszone jeszcze wilgocią nocy.
Mała Peggy krzątając się koło gospodarstwa, zatrzymywała się od czasu do czasu i spoglądała na swoją panią. Wzrok jej był bardzo smutny, usta otwierały się by wymówić słowa pociechy, lecz nie śmiała się odezwać.
Ellen nie widziała jej. Wielki zamęt panował w jej zmęczonym i udręczonym umyśle. Nie myślała o niczem, nie czuła nic, była jak umarłą.
Ale i w tem odrętwieniu dręczyła ją straszna trwoga i cierpiała srodze.
Ranek mijał. Peggy zastawiła stół do śniadania, ale nikt koło niego nie zasiadł. Ellen poruszyła się zlekka, zimne ręce wydobyła z pod burnusa i przyłożyła do rozpalonego czoła. Otworzyła oczy i osłupiałym wzrokiem obejrzała się na około izby.
— To był sen! — wyszeptała. — Zdawało mi się iż jestem pogrążoną w ciemnościach i że naokoło mnie sypią się olśniewające iskry. Gdzież to ja widziałam te ponure gwiazdy, które jaśniały, gasły i zapalały się znowu?
Głowa zwisła jej na piersi.
— Nie chcę o tem myśleć, — rzekła. — Sen to straszny, trzeba o nim zapomnieć.
Dreszcz wstrząsnął nią całą, tak, że aż fałdy jej burnusa poruszyły się.
— Zapomnieć! — powtórzyła przerażonym głosem, ależ ich wrzaski żądające jego śmierci, brzmią mi jeszcze w uszach! Wiem dobrze iż chcą go zabić! Łkanie rozdarło jej piersi i rękami schwyciła się za czoło.
— Ellen! — szlachetna pani moja! — zawołała dzieweczka, klękając u jej nóg, nie płacz tak, powiedz, co ci jest? To ja, twoja Peggy, płaczę widząc łzy twoje.
Ellen nie słyszała jej. Naraz odwróciła się szybko, jakby ukłuta do żywego i spojrzała się na łóżko, które pozostało nietknięte. Krzyknęła i ręce opadły jej wzdłuż ciała.
— Ellen! pani moja droga, co ci jest? — wolała mała dziewczyna wśród płaczu.
— Nie spałam tu tej nocy, — wyszeptała Ellen, — gdzie więc byłam?
— Gdy usnęłam, — odpowiedziała dziewczyna, — siedziałaś pani na łóżku, a gdy się zbudziłam dziś rano, ujrzałam cię w tem samem położeniu.
Ellen błędnemi oczami spoglądała przed siebie.
— Wczoraj! dziś rano! — powtórzyła, jakgdyby rozpaczliwie usiłowała zebrać rozproszone myśli. — Tej nocy! tej nocy!
Wstała i machinalnie zbliżywszy się do okna, wsparła się na niem. Pejzaż, który niedawno noc osłaiał swym cieniem, rozwinął się znowu przed jej oczami.
Czerwcowe słońce rozrzucało szeroko swoje jasne promienie, oświecając jaskrawem światłem te piękne góry Connemuro, któreby Walter-Scott mógł śmiało porównać z górami Heghland, swej ukochanej Szkocyi.
Ellen błędnem okiem spoglądała na te znane jej piękności przyrody, wzrok jej doznawał tylko nieokreślonego wrażenia wielkiej jasności, wśród przestrzeni bez granic. Przedmioty mięszały się jej jedne z drugiemi w niewyraźnych liniach, niczego dokładnie rozpoznać nie mogła.
Ale świeże powietrze ochładzało jej czoło i wypełniało piersi. Życie i myśli powracały jej zwolna; umysł orzeźwiał się, siły budziły na nowo. Lecz w miarę jak wracała do siebie, rosło i jej cierpienie. Po kilku minutach, rzeczywistość stanęła jej przed oczy.
— Ogień! — Wyszeptała z przerażeniem, spoglądając na ruiny zamku Diarmidów, — tam na górze był ogień, przypominam sobie! skały, wybrzeże, jaskinię! przypominam sobie!
Padła przygnębiona i pozostała tak przez kilka minut. Naraz zerwała się, a piękne jej czoło jaśniało jakby opromienione aureolą. Mała Peggy, spoglądając n a nią, uśmiechnęła się wśród łez.
— Skończyło się, — pomyślała, — Ellen już wyzdrowiała
Ellen odwróciła się, wzrok jej, przed chwilą błędny, błyszczał teraz. Na pięknej jej twarzy, malowało się mocne postanowienie.
— Chcę się widzieć z moim bratem Morrisem, — rzekła, — uprzedź go o tem Peggy.
— Szlachetna pani moja, — odrzekła dziewczyna, — Morrisa Mac-Diarmida niema w domu.
Czoło Elleny zachmurzyło się. Znała dobrze serce Morrisa i liczyła na niego.
— Jermyn? — zapytała.
— Jermyn przed chwilą odszedł z Olbrzymem Mahony.
Ellen, usłyszawszy te słowa, zbladła znowu. Spuściła oczy, a wargi drzeć jej poczęły.
— Tylko Michey i Sam śpią tutaj, — mówiła dalej Peggy, — czy trzeba ich obudzić.
— Nie, — odpowiedziała Ellen.
Wróciła do okna i spojrzała jak wysoko znajduje się słońce. Nie namyślając się dłużej, spuściła kaptur od burnusa na czoło i wyszła z chaty.
Słońce nie zdołało jeszcze rozproszyć gęstej mgły unoszącej się nad jeziorem Corrib. Ellen zeszła po stoku góry. Mimo zmęczenia, szła jeszcze prędkim i pewnym krokiem. Minęła wieś Corrib, w której wszystkie prawie chaty były puste. Tylko kilku starców siedziało przed drzwiami i wszyscy ukłonili jej się z uszanowaniem.
Ellen zaszła tak aż do brzegu jeziora, wybrała sobie jedno z czółen stojących wśród trzciny i poczęła szybko wiosłować w kierunku Tuam. W Tuam, w wilię dnia tego wrzała straszna walka pomiędzy katolikami i protestantami, którym w pomoc przybyli Oranżyści z Ulsteru.
Dragoni królowej, spełnili swój obowiązek, nie tak jak to zbyt długo rozumieli żołnierze angielscy, ale w ścisłem tego słowa znaczeniu. Major Percy Mortimer stanął pomiędzy obiema przeciwnemi partyami. Nie robił żadnej różnicy pomiędzy protestantami i katolikami, a nawet kramarze z Tuam zarzucali mu, że zdradliwca nie dopuścił, by ci ostatni zostali na miazgę zgnieceni przez zwycięzkich Oranżystów. Jakby zadaniem żołnierza Jej Królewskiej Mości, mogło być opiekowanie się stronnikami Papieża!
W chwili gdy mała Su i jej brat przybyli do Tuam, major siadał na konia by się udać do Galway, gdzie z powodu wyborów, obecność jego była konieczną. Zostawił tylko za sobą mały oddział pod dowództwem porucznika Petersa.
Piękny był to żołnierz. Nikt wspanialej od niego nie nosił bogatego munduru dragonów Jej Królewskiej Mości. Można mu tylko było zarzucać ów chłód marmurowy, który wzbudzał zdziwienie i zmrażał serca. Lecz ten spokój, który był zarówno wewnętrzny jak i powierzchowny, mógł być poczytywany za dar drogocenny, w wyjątkowem położeniu, w jakiem go los postawił.
Znajdował się w Irlandyi, gdzie pod nogami grunt piecze i usuwa się, pomiędzy dwoma stronnictwami, nienawidzącemi się jednakowo i zawsze gotowemi do walki.
Musiał jednocześnie wstrzymywać zapędy milionów katolików i protestantów, mniej licznych, lecz bogatszych, bardziej wykształconych i pochopniejszych do szykany.
Musiał stawać pomiędzy dwoma obozami jak mur lodowaty, nużąc nienawiści, wyczerpując ich siły i przygotowując zwolna zgodę przez uniemożliwienie walki.
Przeciw niemu występował zawistnie jego przełożony, pułkownik Brazer, naczelnik wojskowy okręgu Clare, który każdą jego czynność, usiłował w niekorzystnem przedstawić świetle. Występowali też i głupi oranżyści i oświeceni protestanci i władze cywilne, stronnicy Kappela, których zgromadzenia kontrolował, sprzysiężeni Molly-Maguire, których zwalczał na zabój, a nawet właśni jego oficerowie, których ograniczone umysły, nie były wstanie zrozumieć jego myśli.
Ci zawiązali z pułkownikiem Brazerem tajemny i podstępny alians. Mortimer był zagrożony jednocześnie i z dołu i z góry. Sam jeden, występował przeciw wszystkim. Gdzie tylko mógł okiem sięgnąć, widział nakoło siebie nienawiść. Słabi i silni, stawiali mu zapory. Była to walka nieustanna, jeżeli nie na szable to na śpilki. Każdy człowiek, z naturą równie silną jak jego, lecz bardziej gwałtowną, nie dałby sobie rady; by nie oszaleć w tem położeniu, trzeba było jego cierpliwości i niczem nie zamąconego spokoju ducha.
Dla takiej misyi, potrzeba było takiego człowieka.
Ale pod tą zimną powłoką, Percy Mortimer miał serce wspaniałe, rycerską otwartość i z każdym dniem wzrastającą żądzę miłości. Z niezwykłą inteligencyą łączył wielką szlachetność. Nieugięty tępiciel sprzysiężonych, niejednokrotnie dał się unieść wspaniałomyślności, gdyż w głębi duszy czuł wielką litość dla tego biednego ludu, który padał pod brzemieniem nędzy, albo też i w chwili gdy wydobywał miecz z pochwy, stawała mu przed oczyma piękna dziewczyna, należąca do tego ludu, a którą on kochał.
Obydwa dzieciaki Giba Poe śmiało chwyciły za cugle konia Mortimera i wrzeszczały jak ich ojciec nauczył:
— O mój dobry panie! daj nam sześć pensów za ocalenie twego życia.
Major zatrzymał konia i spojrzał na dzieci, których wychudzone rysy zachowały wyraz niewinności. Su i Paddy uśmiechały się łagodnie, znakomicie odgrywając swą rolę i nic nie zdradzało ich kłamstwa.
— Zdaje mi się dzieci, że już was widziałem wśród bagien? — rzekł major.
— Miły Jezu! rzeczywiście Wasza Wielmożność, odpowiedziała Su.
— I dałeś nam pan sześć pensów, — dodał Paddy.
— Kto was do mnie przysłał?
— Chryste Jezu! — zawołała Su, — a któż miał nas przysłać miły panie! Gdyby wiedziano, żeśmy tu przyszli, jutro znaleźlibyśmy się na dnie jeziora razem z rybami.
— Przyszliśmy, — rzekł Paddy, — by dostać sześć pensów, mój drogi panie i by ci życie ocalić.
Major zwrócił się ku oficerom, którzy uśmiechali się pogardliwie i ruszali ramionami.
— Cóż panowie o tem myślicie? — zapytał.
— Myślimy, — odpowiedzieli jednogłośnie oficerowie, — że te małe łajdaki chcą nas wciągnąć w jakąś zasadzkę wśród gajów nad brzegiem jeziora Corrib.
— O nie! Wasze Wielmożności! — zawołała Su.
— O nie! — powtórzył Paddy, — przeciwnie, przychodziemy by was uprzedzić, gdzie jest zasadzka.
— A zatem przygotowano zasadzkę? — zapytał major.
— Tak jest, Wasza Wielmożność, straszną zasadzkę, gdzie wszyscy zginąć musicie!
— Jesteście silni, — rzekł mały chłopiec wstrząsając głową, — macie długie i ostrze pałasze, ale ich tam jest tylu ukrytych po za drzewami!
— Widzieliście ich?
— Rozumie się, przyszli tam o wschodzie słońca, z fuzyami z pistoletami, z siekierami i ze wszystkiem, co potrzeba dla zabijania ludzi i radują się, mówiąc, iż żaden z was nie wyjdzie cały.
Mortimer wciąż niewzruszony, zwrócił się znowu j do oficerów, ci wydawali się seryo zaintrygowani i uważnie przysłuchiwali się słowom dzieci.
— Cóż tedy myślicie panowie? — powtórzył Mortimer.
Oficerowie już przestali ruszać ramionami i nie uśmiechali się pogardliwie, ale badali jeden drugiego wzrokiem.
— Nad brzegiem jeziora Corrib są niebezpieczne przejścia, — rzekł chorąży Diron.
— Znam kilka takich miejsc, — dodał jeden z junkrów, — gdzie kilkuset tych łotrów wystarczyłoby, aby nam dobrze zaleźć za skórę.
— A jest ich więcej niż tysiąc, — szepnęła Su, składając ręce.
— Więcej niż dwa tysiące, — dodał chłopiec.
— Zliczyć ich nie mogliśmy, ani brat mój, ani ja.
— Mało znam tę okolicę, — rzekł major spokojnie, — dla tego proszę panów o radę, przypominając tylko, iż musimy być w Galway przed drugą godziną.
— Przez szosę z desek jest bliżej niż na około jezior, — odpowiedzieli oficerowie.
— Dobrze to, — rzekł porucznik Brown, — ale jeżeli te malcy kłamią i zasadzka czeka nas właśnie na szosie z desek?
— A gdzież by się ukryć mogła? — zawołał Diron. — Z obu stron szosy jest tylko morze błota. Ja radzę, by wracać do Galway przez bagno.
Inni przychylili się do tego zdania. Mortimer spojrzał jeszcze raz na dzieci. Podejrzenie, jak błyskawica przebiegło mu przez umysł.
— Jesteśmy dobrze uzbrojeni, — rzekł, przyglądając się małej Su. — Nietrzeba by ci ludzie sądzili, iż mogą nas zastraszyć. Pojedziemy drogą na około jezior.
Oficerowie nic na to nie odpowiedzieli, major puścił konia, ale Su i brat jej, chwycili się cugli, wrzeszcząc przeraźliwie:
— Wasza Wielmożność! — mówili, — Wasza Wielmożność, zginiecie tam wszyscy, tak jest, wszyscy, co do jednego! mój panie kochany! Gdybyście wiedzieli wiele oni ołowiu i żelaza nakładli do muszkietów! gdybyście wiedzieli jak ostrzyli siekiery i kosy! gdybyście słyszeli j k mówili między sobą: Już dwadzieścia cztery godzin nie minęło jak przeklęty Anglik dostał w piersi ostrzeżenie Molly-Maguire, trzeba by przed południem Anglik spoczywał na dnie jeziora!
Przypomnienie faktu, który miał miejsce dnia poprzedniego w sali hotelu Króla Malcolma, zrobił wrażenie na majorze i nadało słowom dzieci pewne pozory prawdy. Ściągnął munsztuk i ująwszy małą Su za ręce, posadził ją na siodle. Patrzał jej prosto w oczy przez długi czas.
Mała dziewczyna śmiało wytrzymała to przenikliwe spojrzenie, nie spuściła oczów i uśmiechała się wciąż.
— To dziecko nie kłamie, — szeptali między sobą oficerowie z głębokiem przekonaniem.
— Jak się zowie twój ojciec? — zapytał major.
— Nie mamy już ojca, — odpowiedziała Su bez wahania, — a nasza matka, to ta stara Meg, z Knadorry po drugiej stronie jeziora.
— I wiecie dobrze, w którem miejscu przygotowano zasadzkę?
— Trafiłbym tam z zawiązanemi oczami, — odpowiedział mały Paddy, zazdroszcząc, iż słuchano jego siostry z taką uwagą.
— Możecie nas tam zaprowadzić? — zapytał jeszcze Mortimer.
Paddy otworzył usta z pośpiechem, lecz zarumieniwszy się mocno, zamilkł.
Lecz dziewczyna bynajmniej się nie zakłopotała.
— Ach! mili panowie moi, — rzekła, — tam nad jeziorem są nasi wujowie i kuzyni. Gdybyście wiedzieli gdzie ich szukać, możebyście byli od nich silniejsi... a Wasza Wielmożność, my nie chcemy wam pomagać do mordowania ich.
— Gdybyśmy ci zapłacili? — szepnął jej major do ucha.
Dziewczyna spuściła oczy, wstrząsając gęstą czupryną.
— Bardzo wiele pieniędzy! — mówił dalej major.
Su zdawała się wahać.
— Nie! o nie! — wołała po chwili milczenia, — wolę byśmy ja i brat głód cierpieli. Puść mnie pan i jedźcie sobie którędy chcecie.
Mortimer zsadził dziewczynę na ziemię i rzucił jej garść pieniędzy w fartuszek. Dzieci zakrzyczały z radości.
— Naprzód! — rzekł major, zwróciwszy konia w kierunku bagien Clare-Galway.
Cały oddział, złożony z sześćdziesięciu jeźdźców, ruszył w porządku w ślad za Mortimerem. Su i Paddy tańczyły na bruku ulicy.
Dragoni, wyszedłszy za miasto, puścili się kłusem i niebawem dotarli do bagien zaczynających się 0 dwie mile od Tuam. Dzieci biegły za nim zdaleka, śląc im setne błogosławieństwa. Dzikie stworzonka, pędziły na swych bosych, wątłych nóżkach, niemal równie prędko jak konie.
A wśród wołań: Niech Was Bóg błogosławi zacni panowie! rozmawiały z cicha między sobą.
— Siostro, — zapytał Paddy, — wiele ci dał pieniędzy?
— Nie wiem, — odpowiedziała Su, — ktoby to mógł zliczy? Są tam monety białe wielkości pensów, inne maleńkie i ładne, przyjrzyj no im się Paddy, ale któż potrafi powiedzieć, wiele to razem wynosi?
Dzieci zatrzymały się zadyszane; usiadły na chwilę na murawie, by się przyjrzeć swemu skarbowi. Potem 1zerwały się znowu i pobiegły za dragonami, objawiając najrozmaitszemi sposobami, swoją dziecinną radość.
A ludzie, którzy jechali przed niemi, dążyli na śmierć! Su i Paddy nie zastanawiały się nad tem, skakały wśród trzciny z jednej kępy na drugą, wstrząsając długiemi rozczochranemi czuprynami.
Dragoni, straciwszy ich z oczów ujrzeli ich znowu śmiejących się i skaczących. Ta wesołość oddaliła wszelkie podejrzenie, postępowali więc naprzód, prowadząc ostrożnie konie po ślizgim gruncie.
Po półgodzinnej jeździć stanęli nad brzegiem szosy z desek.
Daleko było jeszcze od miejsca, w którem widzieliśmy sprzysiężonych Molly-Maguire przy robocie, trzy ćwierci mili dzieliło ich od błotnistego koryta strumyka Doon. Ta część drogi była dosyć wygodną, w porównaniu z tą, którą już dragoni przebyli. Kłus koni stał się regularniejszy i prędszy; oddział zajmował całą szerokość szosy.
Major jechał z tyłu na końcu oddziału.
Przez kilka minut jeszcze widziano dzieci skaczących ponad kałużami, jak błędne ogniki.
Naraz zniknęły i nie ujrzano ich więcej.
Dragoni zbliżali się do koryta Doon.
Słońce już rozpędziło mgłę i płask a powierzchnia bagien rozpościerała się szeroko jak okiem zmierzył. Major spojrzał na zegarek i mruknął coś z niezadowoleniem.
— Zakomenderuj pan galopa, — rzekł do porucznika Brown, — jesteśmy spóźnieni.
Konie, ukłute ostrogami przyspieszyły biegu i słyszano ich szybkie stąpanie po uginających się belkach.
Oddział dążył w pełnym galopie do fatalnego miejsca.
Jak daleko okiem sięgnąć można było, bagno wyglądało puste i samotne, żadnej ludzkiej istoty nie widziano po nad obszernym zielonym kobiercem. Tylko w dali, od strony jezior, jakiś czerwony punkcik zdawał się poruszać i zbliżać. Dragoni musieli go dojrzeć ale nie mogli rozpoznać jego kształtów i określić natury.
Przez dwie minuty jeszcze rozlegał się tętent kopyt końskich po twardej drodze. Na raz dwa pierwsze konie potknęły się jednocześnie.
Ukłute ostrogami, zerwały się i poskoczyły na przód kilkanaście kroków, aż grunt usunął im się pod nogami.
Jeźdźcy jadący z tyłu, doznali tego samego losu, a że pierwsi uniesieni pędem naprzód, przebiegli dosyć znaczną przestrzeń po za pierwszą podciętą belką, wszyscy dragoni, bez wyjątku popadli w zasadzkę.
Konie grzęzły w trzęsawisku aż do popręgów i kręciły się sapiąc wśród oceanu błota.
Zagłębiały się powoli, nawet ich usiłowania przyspieszały katastrofę.
Był to widok przerażający, krzyki, jęki i złorzeczenia krzyżowały się w powietrzu. Większość dragonów wpadła na zewnątrz szosy, w której obecnie pootwierały się jamy dość wielkie by pochłonąć ludzi i konie.
W pierwszej chwili żołnierze nie zdawali sobie dobrze sprawy z grożącego im niebezpieczeństwa, przypuszczali, iż tylko ugrzęźli w błocie i jedynie lękali się napaści w tem niewygodnem położeniu. Niebawem jednak spostrzegli, iż konie zanurzają się coraz bardziej, rozrzedzone błoto dochodziło już do siodeł.
Krzyki ustały, zapanowało głuche milczenie.
— Chwytajcie się pieńków! — zawołał Mortimer, którego koń, jednym susem wyskoczył po za granicę szosy.
Major nie zleciał z siodła i wśród tego strasznego niebezpieczeństwa, blada twarz jego pozostała niewzruszona i obojętna.
— Chwytajcie się pieńków! — powtórzyło drwiącym tonem setki głosów z po za sąsiednich krzaków.
Usłyszano głośny wybuch śmiechu i znowu rozległa się cisza.
Konie tonęły w trzęsawisku, siodła już niknęły prawie, dragoni klęczeli na swych wierzchowcach.
A od strony jezior czerwony punkt rósł wciąż i zbliżał się szybko.
Dragoni wołali o ratunek! Drwiące głosy powtarzały: ratunku! a za każdym razem gdy skarga wydobywała się z piersi konających, podobnaż skarga odzywała się też echem wśród krzaków.
Było to jakby echo nielitościwie szydercze.
Po jękach dały się. słyszeć groźby. Dragoni odwiedli kurki od pistoletów.
— Cel! pal! — zawołano wśród krzaków.
Żołnierze rozjątrzeni wystrzelili, ale zamoczone ładunki nie wypaliły.
A śmiechy rozległy się jeszcze silniejsze i sprzysiężeni przekonani, iż dragoni Jej Królewskiej Mości przestali być niebezpiecznymi, wychylili głowy z po za krzaków.
A było ich też było! za każdym krzakiem, kryło się kilku ludzi.
Byli tam mężczyźni, kobiety a nawet i dzieci.
Patryk Mac-Duff cieszył się też, zacna dusza, z swoją żoną Magdą, Pat nie posiadał się z radości, Gib Roe powtarzał w zachwyceniu:
— Jednak to moje dzieci tak się spisały, złote cherubiny!
Olbrzym Mahony wychylił z krzaków cały swój tułub, wsparł się na siekierze i przyglądał dramatowi spokojnie.
Nieco w tyle za nim, krył się Jermyn Mac-Diarmid, zawstydzony i boleśnie wzruszony.
Nie chciał patrzeć i radby uciec od widoku tego straszliwego dramatu, który był jego dziełem, lecz nogi wryły mu się w ziemię, a wzrok nie mógł się oderwać od bladej i wyniosłej twarzy Percy-Mortimera.
Mała Su i Paddy, które złączyły się z ojcem, by wziąć udział w tej uczcie, bawiły się serdecznie.
W ich oczach pocieszna strona sceny górowała ponad dramatyczną grozą. Widziały tylko ludzi czerwonych okrytych złotem, grzebiących się w błocie.
Tymczasem ludzie grzęźli coraz bardziej i konanie ich zbliżało się do ostatniego kresu. Konie nie mogły płynąć w tej gęstej tłustej cieczy, błoto sięgało już wyżej siodeł i przykryło nogi dragonów, stojących na koniach.
Kilku z nich zdołało chwycić się pieńków sosnowych i ci tymczasowo byli zabezpieczeni. Lecz dla innych, wszelkie wysilenie było daremne i mogło posłużyć tylko do przyspieszenia fatalnego końca.
Nie pozostało im jak tylko wyczekiwać śmierci.
Major wyrzucony skokiem konia z drewnianej szosy, znalazł się w niedalekiej odległości od stałego kawałka gruntu i koń jego musiał natrafić nogami na twardszą podstawę, gdyż przestał grzęznąć i usiłując się wydobyć, powoli zbliżał się do suchej kępy. Lecz Mortimer nie zdawał się widzieć tej szansy ocalenia. Zgroza, która go zewsząd otaczała, zwyciężyła i jego zimną odwagę.
Skrzyżował ręce na piersi, schylił wyniosłe czoło i litował się nie nad własnym losem, ale nad smutną dolą swoich żołnierzy, którzy zginąć musieli a których on nie mógł ocalić.
Naraz krew uderzyła mu do głowy i zarumieniła blade zwykle jego policzki. Spuścił jednocześnie oczy i można było spostrzedz na jego fizyognomii nagle ożywionej, ślady głębokiego wzruszenia. Może na wspomnienie Elleny, serce jego silniej zabiło. Trwało to jednak tylko chwilę i wzrok majora zwrócił się na oddział walczący ze śmiercią. Czoło pobladło mu znowu, rysy przybrały grobowy spokój.
Jermyn nie mógł oderwać oczów od tej pięknej twarzy niewzruszonej wśród sceny zniszczenia. Cierpiał niemal tyle co i konający żołnierze. Wszystkie szlachetne jego uczucia odezwały się i sumienie dręczyło go srodze.
Wiele jednak nienawiści kryło się po za wyrzutami sumienia! Jak uważnie szukał on na twarzy rywala śladów obawy lub słabości!
Niczego nie dojrzał! Mortimer wyglądał jak posąg marmurowy, wobec młotu, który go ma zdruzgotać.
Jermyn nienawidził, ale podziwiał wroga. Oddałby swe życie, za śmierć tego człowieka.
Czuł się zwyciężonym w chwili zadania morderczego ciosu. I myślał jakby go uratować, by mu choć na chwilę dorównać. Rtadby był módz podać mu rękę by go przyciągnąć ku sobie.
Chciał tego, ale jak gdyby we śnie. Nie ruszył się bowiem. Obie ręce wsparł na lufie muszkietu. Stał tak milczący i ponury, nie mogąc pojąć, iż znajduje tyle goryczy przy wychyleniu czary zemsty.
Dragonom błoto sięgało już do kolan. Niektórzy z nich modlili się, drudzy miotali groźby, inni wreszcie wołali o pomoc.
Ale na proźby, groźby i krzyki rozpaczliwe, Molly-Maguire odpowiadali tylko nielitościwem szyderstwem. Przyglądali się temu konaniu nie znajdując by zemsta była dostateczną.
Tymczasem punkt czerwony przybrał już wyraźniejszą postać i zbliżał się coraz bardziej; była to kobieta konno pędząca wężykowatą drogą wśród bagien i prowadząca drugiego wierzchowca, biegnącego również galopem. Trzymała w ręku pręt i smagała nim kuca bez przerwy.
— To jakaś poczciwa dusza z Krockderry, — mówili między sobą sprzysiężeni. — Przybywa by wziąć udział w zabawie. Jeszcze nie jest zapóźno.
— Brawo! kobieto! — zawołał swym potężnym głosem Olbrzym Mahony, — jeżeli się pospieszysz to i dla ciebie trochę uciechy zostanie.
Pat, Mac-Duff i inni powtórzyli chórem:
— Brawo! brawo!
Ale burnus czerwony nie zdawał się potrzebować tych słów zachęty, przez nozdrze małego kuca buchał ogień. Pędził jak wicher.
Już tylko widziano kadłuby nieszczęśliwych dragonów, którzy nie zdołali chwycić się pieńków; ta powolna śmierć zbliżająca się stopniowo, a której uniknąć nie mogli, doprowadzała ich do szaleństwa, wywijali rękami w powietrzu, wrzeszcząc przeraźliwie.
Niektórzy rzucali się w błoto i usiłowali dopłynąć aż do szosy.
Ale błoto ubezwładniało ich i pochłaniało zwolna. A gdy jeden człowiek znikał, rozlegały się wśród krzaków tryumfalne okrzyki. A te dzikie wrzaski odbijały się jak srogie wyrzuty w sercu Jermyna.
To on przygotował tę srogą radość, on zdala zabijał tych ludzi, gdyż pierwszy powziął myśl zasadzki. Hańba! hańba!
Czerwony burnus przejeżdżał w tej chwili obok sprzysiężonych, rozproszonych wśród kęp na twardym gruncie.
— No kobieto! — rzekł Mac-Duff — przyjechałaś, chodź więc do nas.
Czerwony burnus przeleciał jak strzała i nic nie odpowiedział. Kaptur zasłaniał twarz jeźdźca. Biegł on dalej ku szosie.
Major, oswobodzony z błot a dzięki konwulsyjnym wysileniom swego konia, spojrzawszy naokoło siebie spostrzegł kępę z twardym granitem. Instynkt zachowawczy tak silny w sercu każdego człowieka, zwyciężył wszelkie inne uczucia. Major stał na siodle, wytężył muskuły, by jednym skokiem dostać się na bezpieczne miejsce.
Czerwony burnus dojechał w tej chwili do pasma ziemi znajdującego się naprzeciwko niego i zatrzymał się.
— A pchnijże go kobieto! — wołał Mac-Duff; — dobrze mu tam gdzie jest, nie daj mu się wydobyć!
Czerwony burnus zsiadł z konia i wprowadził go w błoto. Głosem i gestem wezwał Mortimera. Tenże zeskoczył z siodła na grzbiet kuca, który wytężył muskuły, ugrzązł, wydobył się i stanął wreszcie na stałym gruncie.
Tłum rozwścieczony wybiegł z zarośli i zbliżył się aż do brzegów strumyka. Dalej nie mógł postąpić i kroku.
— Strzelajcie! — rozległo się wycie ze wszech stron, — to mężczyzna przebrany! Strzelajcie, kto tylko broń posiada!
Miotali się jak potępieńcy. Najgłówniejsza ofiara ich zemsty wymykała im się. Kilka strzałów padło.
Jermyn tylko nie ruszył się z miejsca. Stał nieruchomy na pagórku. Zasłona zakrywająca mu twarz, była oblana potem.
Major widząc się ocalonym, zwrócił natychmiast kuca ku szosie, ku dragonom, gdzie go wołało niebezpieczeństwo. Burnus czerwony siedział już na drugim koniu.
Przemówił łagodnym głosem kilka słów do kuców, które puściły się galopem.
Trwało to tylko sekundę. Tłum zawył ze wściekłości.
Uciekający biegli wężykową drogą.
— Strzelajcie! strzelajcie! — wołano. — Jedna kula wystarczy dla obojga.
Już tylko muszkiet Jermyna pozostał nabitym. Zrzucił on w tył płócienną zasłonę. Był blady jak widmo.
Schylił zwolna broń w kierunku uciekających kuców.
— Brawo Jermynie! brawo mój synu! Zobaczycie wy.... Jermyn jeszcze jak żyje nie chybił.
Burnus czerwony i Mortimer porwani w cwał przez kuców, ukazali się na chwilę w profilu. Dusza Jermyna odbijała się w płonących jego oczach. Tłum miotał się wściekły i niecierpliwy.
— No prędzej chłopcze! spiesz się!
Jermyn pociągnął za cyngiel. Lufa wyrzuciła słup dymu i strzał odbił się słabym echem wśród niezmierzonych trzęsawisk.
Zbiegowce zachwiali się obydwaj na koniach.
W tłumie rozległ się krzyk tryumfu.
Wiatr uniósł kaptur i pokazał twarz osłoniętą czerwonym burnusem.
Broń wypadła z rąk Jermyna, który padł na kolana, wymówiwszy z jękiem imię Elleny....
Śliczny był buduar lordowej Georgiany w pałacu Montrath. Tapicer, przybyły przed jej przyjazdem, napełnił cały zamek najpiękniejszemi okazami paryzkiego zbytku.
Milordowa Georgiana Montrath siedziała przy biórku z drzewa różanego z inkrustacyami emaliowanemi i ozdobionego ślicznemi miniaturami. Dobrze ona wyglądała wśród tych bogactw. Była bardzo młodą, bardzo piękną i arystokratyczna jej uroda doskonale kwadrowała z otaczającym ją zbytkiem.
Milordowa wsparła łokieć na biórku i zwiesiła głowę na rękę. Niebieskie tapety buduaru nadawały jej ładnej twarzyczce matową białość. Jej oczy, napół zamknięte, zdawały się chcieć przeniknąć spuszczone firanki okien, szukając czegoś, roztargnione i niespokojne, na zewnątrz.
Przed nią na biórku leżał welinowy kajet, a na nim kilka niezaschniętych jeszcze wierszy, nakreślonych drobnem i eleganckiem pismem. Milordowa Georgiana, jak i wiele z jej rodaczek, pisywała romanse, mdłe i nieskończone opowiadania, w których przebijał jędrny styl. Bulwera, rozwodniony w nadmiernej ilości wody. Po raz setny może opisywała odwieczne dzieje Lowelasa, które pióra angielskie już same piszą, gdy im się swobodnie pozwala bujać po papierze. Była to proza delikatna, lecz dziecinna w najwyższym stopniu.
Milordowa położyła pióro, a w zmęczonym jej wzroku nie było widać natchnienia. Odsunęła od biórka fotel i od czasu do czasu usta jej otwierały się do ziewnięcia.
Po kilku minutach myśl jej odbiegła od literatury i powróciła do spraw codziennego życia. Fizyognomia jej zmieniła się, ze znudzonej stała się smutną. Wstała i podeszła do okna wychodzącego na przystań Kilkerran. Wzrok jej błądził po powierzchni morza, najeżonej sterczącemi skałami. Tu i owdzie białe żagle przerywały niebieską linię widnokręgu. Lady Montrath posmutniała jeszcze bardziej.
Z westchnieniem i z melancholijnym żalem przypomniała sobie Londyn i znowu zwróciła wzrok na inny krajobraz rozpościerający się przed jej oczyma.
Był to park Montrath, którego wyniosłe drzewa drżały pod silnym powiem wiatru, bogata lecz dzika przyroda, którą sztuka nie pozbawiła ponurego charakteru. Pomiędzy gęstymi kląbami drzew, młoda kobieta widziała jasne przerwy, zielone trawniki, gładkie jak olbrzymie kobierce jedwabne, a z boku wielkie białe skały, ruiny napół osłonięte zielonością, naprawo zaś, czarne wieżyce zamku Diarmidów.
A wszystko to wyglądało opuszczone i głuche. Na trawnikach, na skraju lasów, na stokach góry, panowały samotność i cisza.
Młoda kobieta spoglądała to na krajobraz, to na stary zamek Diarmidów, którego podziurawiony szkielet panował nad całą okolicą. Na twarzy jej malował się dziecinny przestrach.
— Boże mój! Boże! — szeptała, — kraj ten przestrasza mnie! od czasu, gdy przybyłam do Irlandyi, słowa tej niecnej kobiety prześladują mnie. W Londynie, żartowałam sobie z niej, lecz tu taj, któż przyjdzie mi z pomocą?
Przez wątłe jej ciało dreszcz przeszedł, lica bardziej pobladły.
— Zdaje mi się, iż mnie milord kocha, — mówiła dalej. — Był on dla mnie dotąd pobłażliwym i przywiązanym mężem. Ale ta kobieta! Jej tajemnicze groźby przestraszają mnie. Chciałabym zrozumieć znaczenie jej zagadkowych słów i bezustannie jakaś zbrodnia staje mi na myśli.
Zamilkła, cała drżąca, gdyż na korytarzu dały się słyszeć kroki, zadrżała jak dziecko przestraszone wśród ciemności.
Drzwi się otwarły i śliczna postać Frani Roberts ukazała się na progu.
Milordowa Montrath krzyknęła z radości i podbiegła ku niej z otwartemi rękami. Nie widać już było na jej twarzy, ani obawy, ani smutku. Uściskała Franię z wylaniem siostry i zaprowadziła ją do kanapki, na której usiadły obie.
Nastąpiła między dwiema kobietami wymiana serdecznych uśmiechów, uścisków i wspomnień bez końca.
Były obie jednego wieku i od dzieciństwa przylgnęły do siebie. Georgiana nie miała może równie szlachetnego serca i otwartej natury jak Frania. Była to ładna kobietka, stworzona do świata i wdrożona w jego zwyczaje.
To co było w niej wyuczonego, przygłuszało nieco uczucia naturalne. Wychowanie wyrobiło w niej znaczną ilość delikatności sztucznych, zastępujących prawdziwą serdeczność, ale dla towarzyszki lat dziecinnych, zachowała szczere przywiązanie. W Londynie nawet, wśród uciech wielkiego świata, z przyjemnością widywała Franię, a w tej samotności, która jej się przedstawiała tak gorzką i straszną, powitała przyjaciółkę z niezwykłym zapałem.
Rano jeszcze wysłała pojazd do Galway z naglącym listem do panny Roberts, zapraszając ją do pałacu. Nigdy jeszcze milordowa Montrath, nie była tak rada szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Błogosławiła w duszy Jerzego Daws, była mu wdzięczną, iż jest podintendentem policyi i że został wysłany ze specyalną misyą do hrabstwa Connaught.
Frania, taka pewna siebie, taka odważna i taka dobra, stanie się dla niej prawdziwą opatrznością.
Rok już prawie nie widziały się. Od czasu gdy opuściły pensyę, drogi, któremi poszły, nie krzyżowały się z sobą.
Georgiana, hrabiowska córka, została porwaną w wir wielkiego świata; była bogatą i piękną, życie jej stało się jednym nieprzerwanym pasmem tryumfów.
Frania przeciwnie, spędziwszy pierwsze lata młodości na eleganckiej pensyi, do której tytuł i stanowisko ojca ułatwiły jej przystęp, wróciła następnie do kółka mieszczańskiego.
Po śmierci ojca nie miała nikogo w rodzinie, przy kimby mogła znowu zetknąć się z tym światowem życiem, do którego przez swe wychowanie była przysposobioną.
Z pomiędzy towarzyszek lat dziecinnych, tylko z jedną Georgianą zachowała przyjacielskie stosunki. W pierwszych miesiącach po rozstaniu, widywały się często. Kilka razy na tydzień Frania jeździła do dzielnicy Westen i kilka razy ekwipaż młodej pani zatrzymywał się przed skromnem mieszkaniem podintententa policyi, ku wielkiemu zadowoleniu ambitnej Fenelli Daws.
Opowiadano to sobie w dzielnicach Poultry, Ludgate a nawet i w Cornhill. Fakt ten nadawał Fenelli niezwykłe znaczenie.
Ale gdy się sezon skończył, Georgiana opuściła Londyn, gdzie dobry ton nie pozwala przebywać po skończonej jesieni, odwiedziny ustały tedy, Frania pozostała samą.
Następnej wiosny widziała się z przyjaciółką raz czy dwa tylko; tyle było pięknych bali w wielkim święcie, a przy tem Georgiana miała wyjść za mąż.
Po długiem tedy niewidzeniu spotkały się znowu z wielkiem zadowoleniem.
Georgiana ucieszyła się dla tego, iż była w obecnej chwili bardzo znudzoną i smutną. Frania, gdyż miała dobre serce i kochała towarzyszkę.
— Ach! jakaś ty śliczna Franiu, — rzekła Georgiana, pieszcząc ręce przyjaciółki, — widać zaraz, że jesteś szczęśliwą.
Frania podniosła na nią swe wielkie uśmiechnięte niebieskie oczy.
— A ty, — szepnęła, — czyż nie jesteś szczęśliwą?
Chmura zasępiła czoło Georgiany. Trwało to jednak tylko chwilkę, chciała bowiem być wesołą.
— Moja droga, — odpowiedziała z nadąsaną minką, — czy znajdujesz żem zbrzydła?
Siedziały na kanapie tuż przy sobie, śliczne obie. Ich blond włosy dotykały się niemal, oczy rywalizowały łagodnym wdziękiem, policzki były pokryte jednakowemi blademi rumieńcami.
Nie były jednak do siebie podobne. Świeżość Frani zdradzała dziewiczą, pełną życia siłę, na twarzy milordowej Montrath, znać już było zmęczenie i piękność stawała więdnącą. Czuć było u niej pewne znużenie, odgadywano na jej widok, iż jest jedną z tych delikatnych istot, które nawet nie boleść, ale jeden dzień nudów, pochyla i zwycięża.
Frania spoglądała na milordowę Montrath, niespokojnym i życzliwym wzrokiem.
— Znajduję, iż zawsze jesteś piękną Georgiano, ale nie masz już tych świeżych rumieńców, których ci zazdrościłam, a oczy twoje są smutne i okolone niebieskim kręgiem.
Milordowa Montrath westchnęła, ale odpowiedziała wesoło:
— To zmęczenie podróżą Franiu. Nie jestem tak silną jak ty, a cztery dni na morzu, to dla mnie długa wyprawa. Ale mów mi o sobie moja droga. Czy nie myślisz iść za mąż?
Frania spuściła oczy i zarumieniła się, lica jej pokryły się jednak nie tym banalnym rumieńcem, który podobne pytanie sprowadza zawsze na czoło młodych dziewcząt, ale rzekłbyś, iż słowa towarzyszki wywołały jakąś myśl przykrą. Georgiana nie spostrzegła tego.
— Jakże się miewa p. Daws? — mówiła dalej. — A poczciwa pani Fenella, czy zawsze pisze swoje pamiętniki?
Wszystko to było wypowiedziane z wielką żywością, ale w ostatniem pytaniu tkwiło nieco ironii.
Milordowa Montrath była śliczną pseudo-literatką wielkiego świata, Fenella brzydką pseudo-literatką z mieszczańskiego kółka, a literatki takie, bez względu na dzielącą je przestrzeń w hierarchii społecznej, zawsze wspominają jedna o drugiej z przekąsem.
Frania nic nie odpowiedziała, ale oczy jej zwróciły się na biórko, na którem leżał welinowy kajet zdradzający przyjaciółkę.
Delikatne brwi milordowej Montrath zmarszczyły się, jak gdyby to nieme porównanie dotknęło słabą jej stroną.
— Ach! Franiu! — odpowiedziała tonem napół zagniewanym, napół żartobliwym. — Nie chciałam obrazić tej zacnej pani Daws; ale nie spoglądaj tak na moje biórko, ja piszę dla siebie samej, gdyż się tak nudzę moja Franiu droga w tym szkaradnym pałacu.
Frania objęła wzrokiem wszystkie piękności buduaru.
— Już wiem co chcesz powiedzieć, — zawołała milordowa Montrath niecierpliwie, — jest tu pięknie, cudownie, wszystko to prawda moja droga, ale smutno!
Wzięła Franię pod rękę i zaprowadziła ją do okna, Frania aż krzyknęła z zachwycenia.
— Niestety! moja droga, — rzekła Georgiana, — pyszny to krajobraz i niezawodnie opiszę go w jednej z mych powieści, ale o ileż wolę aleje londyńskiego parku. Jakie to wszystko smutne! Spójrz na te ogromne wieżyce, czyż one nie zdają się ukrywać jakichś tajemnic i zbrodni.
Frania uśmiechnęła się. Jakaś fatalność otaczała ją wciąż chodzącemi romansami. Dumna wielka pani miała potrosze tę samą słabostkę, co i biedna Fenella.
— Dajesz się unosić swej wyobraźni Georgiano, — rzekła Frania, — nie ma tu ani tajemnic, ani zbrodni. Są tylko piękne ruiny panujące ponad przecudownym krajobrazem i nic więcej. Ja, która nie jestem tak jak ty poetką, radabym życie moje spędzić wśród tych cudów przyrody.
— Czy seryo mówisz? — zawołała żywo Georgiana.
Wyraz jej twarzy zmienił się nagle. Podniosła oczy na Franię, a w nich malowała się prawdziwa radość, połączona z naiwnym przestrachem.
— O to zostań! zostań ze mną Franiu! — rzekła, — zamieszkaj w tym pałacu! uszczęśliwisz mnie, ja cię tak kocham! A przy tem, — dodała ciszej, — gdybyś wiedziała jak ja się lękam.
Te ostatnie słowa były wypowiedziane tonem szczerym, niezwykłym u milordowej. Na twarzy jej malowało się cierpienie nieokreślone, ale prawdziwe.
Frania spoglądała na nią ze zdziwieniem.
— Lękasz się Georgiano, — rzekła, — czego? Opowiadają wprawdzie straszne rzeczy o sprzysiężonych Molly-Maguire, ale masz tutaj męża i całą armię służących. Jakimże sposobem obecność biednej jak ja dziewczyny, mogłaby się przyczynić do uspokojenia cię?
Milordowa Montrath schwyciła rękę przyjaciółki w swe zimne dłonie i ścisnęła ją konwulsyjnie. Twarz jej była bardzo bladą i mimowolne drżenie wstrząsało całem jej ciałem.
— Franiu, — rzekła przytłumionym głosem, — to nie sprzysiężeni Molly-Maguire mnie straszą. Może to waryactwo z mej strony, ale jestem bardzo nieszczęśliwą.
Dwie łzy spłynęły po jej twarzy. Frania pocałowała ją w czoło i przytuliła do siebie. Usiadły, gdyż milordowa Montrath nie mogła już ustać na nogach.
— Powiem ci wszystko, — zawołała płacząc, — jesteś jedyną moją przyjaciółką i potrafisz mnie pocieszyć!
W słowach Georgiany nie było już żadnej przesady. Rozpacz jej mogła być spowodowaną wymysłem wyobraźni, ale łzy płynęły mimo jej woli i strach, który ją ogarniał, nie był udany.
— Boję się, — wyszeptała, wymawiając słowa z trudnością. — Boję się. Lord Jerzy miał już jedną żonę, ta kobieta umarła Franiu!... umarła.... Boże mój Boże! zdaje mi się, że lord Jerzy chce i mnie zabić!
Usłyszawszy to szczególniejsze zwierzenie, Frania spojrzała na przyjaciółkę, jakby z obawą odkrycia na jej twarzy śladów pomięszania zmysłów. Milordowa Montrath miała oczy sztywne i szeroko otwarte i łzy jej wyschły pod palącą powieką.
Frania od dawna była przyzwyczajoną do dziwacznych komedyi, które jej ciotka odgrywała przy lada sposobności. Fenella Daws codziennie wynajdywała jakieś nowe sceny, sądząc, iż to ją uczyni bardziej interesującą; Frania też powątpiewała o szczerości wszelkich dramatów i nie chętnie dawała wiarę objawom rozpaczy, zabarwionej romansem, której powody pozostawały ukryte. Milordowę Montrath można było posądzać o teatralne wymysły, zarówno niemal jak i Fenelle Daws. Frania przyjęła też jej zwierzenie z pewnem niedowierzaniem.
Lecz Georgiana cierpiała, trudno było o tem wątpić, twarz jej z każdą chwilą bardziej bladła i niebawem tchu jej zabrakło. Frania objęła ręką jej kibić i podtrzymywała ją zlekka.
— To szczera prawda! — wyszeptała milordowa Montrath słabnącym głosem, — on mnie zabije Franiu... ja wiem, iż mnie zabije.
Frania milczała, zdziwienie odebrało jej mowę.
— On miałby cię zabić! Georgiano, — rzekła wreszcie opierając o swe ramie chwiejącą się głowę młodej kobiety, — czyżby ci groził?
Georgiana zaprzeczyła ruchem głowy.
— Czyż by ci dał dowody nienawiści? Czy wzbudziłaś gniew jego?
Milordowa znowu zkinęła głową.
— Zkądże zatem wnosisz?... — zaczęła mówić Frania.
Młoda kobieta przerwała jej giestem i wyprostowała się na kanapie.
— Muszę ci wszystko wyznać Franiu, inaczej nigdy nie odgadniesz... sądzisz, że zwaryowałam... Pozwól mi odetchnąć. Gdy myślę o tem wszystkiem, tracę wszelką odwagę. Miałażbym umrzeć w tak młodym wieku...
Milordowa Montrath załamała ręce i głowa zwisnęła jej znowu na poduszki kanapy. Zaczęła skupiać rozproszone myśli. Frania nie śmiała się już odzywać i przyglądała się jej niespokojnie.
Po kilku chwilach, milordowa Montrath otworzyła na pół zamknięte oczy i przerwała milczenie.
— Dziwna to historya, — rzekła, — której dotąd zaledwie kilka nitek uchwycić zdołałam. Ale wystarczyły mi one do zrozumienia mego położenia i wiem jaki los mnie czeka. Posłuchaj mnie Franiu i nie uważaj mnie za szaloną, gdyż to co ci opowiem, stanie się niezawodnie powodem mojej śmierci. Lord Jerzy był zaledwie wdowcem od kilku miesięcy gdy wyszłam za niego. Nikt w Londynie nie znał pierwszej jego żony. Nie przedstawił jej nigdzie i dopóki był z nią żonaty, prowadził kawalerskie życie.
Milordowa Montrath, nosząca to nazwisko przedemną, była cały ten czas zamkniętą w Montrathhouse, willi położonej w okolicach Ryszmondu i należącej do milorda. Tajemnica otaczająca tę młodą kobietę, pozostała niezbadaną dla całego świata. Nie miała tu przyjaciół, zniknięcie jej nie zwróciło niczyjej uwagi.
Dowiedziałam się od sług, iż była ona młodą dziewczyną, pochodzącą z Irlandyi i milord, porwawszy ją, zaślubił następnie z konieczności.
Młody człowiek z jej stron, kochał ją namiętnie, przybył z Connaught wraz z braćmi i dał milordowi do wyboru, albo zadosyć uczynienie, lub śmierć natychmiastową.
Lord Jerzy wybrał małżeństwo, a dziś możesz oglądać grób biednej dziewczyny irlandzkiej na cmentarzu w Ryszmondzie.
Georgiana zamilkła i przyłożyła ręce do skroni.
— Smutna to powieść Georgiano, — rzekła Frania, — lecz nie widzę w tem nic, coby pozwalało domyślać się zbrodni.
— Nazwisko jej jest wyryte na marmurze, — wyszeptała Georgiana, zamiast odpowiedzi. — Nazywała się Jessy O’Brien. Modlę się często za nią, gdyż jest moją siostrą w cierpieniu i los jej mnie czeka.
— Ale zkądże możesz wnosić?...
— Zaczekaj Franiu, jeszcze nic nie wiesz. Czy słyszałaś kiedy w Londynie o pewnej kobiecie, której szalone jej zbytki nadały pewien rozgłos?
— Jakże się zowie? — zapytała Frania.
— Pani Wood, — odpowiedziała milordowa Montrath.
— Może kiedy wymówiono przy mnie to nazwisko, lecz świat, w którym żyję, trzyma się zdala od waszych ekscentryczności błyskotliwych. Nie przypominam sobie abym słyszała o tej kobiecie.
— Londyn jest bardzo wielki, — rzekła Georgiana, — lecz zdawało mi się, iż cała trzymilionowa ludność, musi znać panią Wood. Nazwisko to ciągle brzmi w moich uszach, widuję ją wszędzie i nie mogę kroku postąpić, nie spotkawszy tej, przerażającej mnie, fizyognomii. Wszędzie o niej mówią, jej skandaliczna rozrzutność zwraca od kilku miesięcy uwagę całego wielkiego świata; różne wieści o niej krążą: jedni mówią, iż jest księżną, drudzy, że prostą nierządnicą. To tylko pewne, iż posiada miliony. A zgadnij Franiu, kto jest właściwie ta kobieta?
— Nie wiem.
— To dawna służąca tej biednej irlandzkiej dziewczyny, której grób znajduje się na cmentarzu w Ryszmondzie.
Frania spojrzała ze zdziwieniem na przyjaciółkę.
— Zobaczysz, — mówiła dalej Georgiana z ożywieniem, podczas gdy blade jej policzki pokryły się gorączkowym rumieńcem, — zobaczysz Franiu, czy jestem szaloną i czy słusznie obawiam się, iż dnie moje są policzone! Pierwszy raz ujrzałam tę kobietę w dniu mego ślubu, w kaplicy, tak blizko ołtarza, iż stała niemal między kapłanem i mną.
Długo pamiętać będę tę nieruchomą i jakby ogłupiałą twarz, ociężałe, zaspane oczy i złośliwy uśmiech, który ironicznie wykrzywiał jej usta. Wzrok jej zwracał się uparcie na milorda, a milord odwracał oczy w inną stronę.
Nie wiedziałam wówczas kto jest owa kobieta, okryta jedwabiem i złotem, której strój dziwaczny i przesadzony znieważał przybytek Boży. Myślałam z początku, iż to poprostu waryatka, która się wymknęła z pod straży rodziny.
W końcu jednak musiałam spostrzedz, iż milord starannie unika jej wzroku, a jednocześnie usiłuje nie patrzeć na mnie, gdyż ta kobieta stała przy moim boku, jak niema groźba; niepokój jego wzrastał wciąż podczas ceremonii. Był blady i widziałam, iż usta jego drżały.
Ona stała wciąż, podczas gdy wszyscy klęczeli. Skrzyżowała ręce na piersi jak mężczyzna, a uśmiech jej stawał się coraz bardziej sarkastycznym. Mimowoli, nie zdając sobie sprawy dla czego drżeć ze strachu poczęłam.
Gdy po ślubie wychodziliśmy z kaplicy, ta kobieta, która wciąż nam towarzyszyła, stanęła między mną i milordem.
— Jest ona prawie tak ładną jak i tamta, mości Jerzy Montrath, — rzekła, przyglądając mi się śmiałym wzrokiem. — Jest bardzo bogatą... a tam znajdzie się miejsce na dwie!
Uczułam, iż lord Jerzy, prowadzący mnie pod rękę, zachwiał się.
— Maryo, — wyszeptał, — zostaw nas na litość Boską.
Uśmiechnęła się pogardliwie i wyciągnęła rękę, którą milord dotknął.
— To świetne małżeństwo mości Montrath, — rzekła, — winszuję ci.
Potem nachyliła się do jego ucha i wyszeptała kilka słów, których nie usłyszałam.
— Otrzymasz je jutro, Maryo, — odpowiedział lord Jerzy, — obiecuję ci, iż otrzymasz je jutro.
Odeszła, nieukłoniwszy się nawet i postąpiła kilka kroków ku wspaniałemu ekwipażowi wyczekującemu na nią przed kościołem. Chód jej był chwiejny i nierówny, jakby kobiety pijanej.
— To biedna waryatka, — rzekł milord, a wielki ciężar zdawał mu się spaść z serca, — przychodzę jej z pomocą i....
W tej chwili kobieta ta, stawiając już nogę na stopień powozu, odwróciła się i rzuciła na milorda takie spojrzenie, że tenże począł się jąkać i nie mógł skończyć. Siedliśmy i my do powozu.
Na mojem miejscu Franiu, cóżbyś była pomyślała?
Frania milczała czas jakiś. Zastanawiała się.
— Dziwne to zaprawdę, — rzekła, — bardzo dziwne; jednakże nie widzę by to wszystko usprawiedliwiało twoje obawy.
Milordowa Montrath zbliżyła się do niej, jak gdyby instynktownie czuła potrzebę pomocy i opieki.
— Moje obawy! — wyszeptała, — ach Franiu! ja się nie lękam, ja jestem pewną! Posłuchaj! Od tej pory widziałam niejednokrotnie Maryę Wood, a zawsze straszyła mnie tajemniczemi groźbami. Kilka razy zaczepiała mnie, czy to w parku, czy w kościele, by mi powiedzieć coś strasznego i nieokreślonego o pierwszej żonie milorda. Widzieli ludzie to biedne dziewczę z Irlandyi, Franiu, w przeddzień jej śmierci w ogrodzie willi Montrath, a nazajutrz, zamknięto jej grób! Gdy słudzy nasi o niej mówią, to bledną, a dziwne wieści krążą nawet w salonach naszego świata.
Frania słuchała uważnie, usiłując nie pokazać swych obaw przyjaciółce, ale opowiadanie to uczyniło na niej wrażenie; zaczynała i ona domyślać się jakiejś zbrodni w przeszłości i lękać się o przyszłość.
Usiłowała jednak uśmiechać się i Georgiana wydawała się uspokojoną prawie, jej serdecznemi pieszczotami.
— Zostaniesz ze mną Franiu, wszak prawda? rzekła, — nie opuścisz mnie? dopóki tu będziesz, czuć się będę spokojniejszą.
— Zostanę, kiedy sobie tego życzysz moja droga, twoje obawy są przesadzone i niczem nie usprawiedliwione, ale zostanę jeżeli tego pragniesz.
Młoda kobieta przycisnęła rękę Frani do serca.
— Dzięki ci, dzięki, — rzekła. — Ale nie probój uspokajać mych obaw, gdyż je sama podzielasz. Odgaduję twoje dobre serce Franiu, ty mnie rozumiesz i drżysz o mnie w głębi duszy... a lękałabyś się jeszcze bardziej, gdybym ci mogła opowiedzieć szczegółowo moje spotkania z tą kobietą, strach milorda, gdy widzi, iż się ona do mnie zbliża, jego niewolniczą uległość wszystkim rozkazom tej dziwnej istoty i różne wieści, jakie się o moje uszy obiły.
Sama nie wiedziałam co o tem sądzić, aż do chwili, gdy się od mojej pokojowej dowiedziała, iż ta pani Wood była kiedyś służącą Jessy O’Brien.
Zrozumiałam wtedy powody nadzwyczajnej rozrzutności lorda Montrath, gdyż ta kobieta nie posiada złamanego grosza Franiu, a miliony, które wydaje, pochodzą z mych dochodów i z dochodów lorda Montrath.
Odkrycie to dało mi ostatecznie klucz zagadki. Przypomniałam sobie wszystko, co mi powiedziała Marya Wood i każde z jej słów nabrało strasznego znaczenia.
Była ona wspólniczką albo powiernicą zbrodni, wiedziała o wszystkiem i groziła z dowodami w ręku.
Gdybyś wiedziała jak się jej lord Jerzy obawia. Uciekając przed nią zawiózł mnie do Francyi zaraz po naszym ślubie, mieliśmy spędzić trzy miesiąc w Paryżu. Nazajutrz po naszem przybyciu, poszliśmy na operę, nagle drzwi od loży się otworzyły i Marya Wood usiadła pomiędzy mną i milordem.
W kilka godzin później pojechaliśmy do Włoch. W Neapolu, na pierwszym kroku, spotkaliśmy znowu tę kobietę. Wszędzie rozrzuca złoto, gdyż złoto nic ją nie kosztuje. Dla niej nie ma przeszkód ani odległości. W Rzymie, w Medyolanie, w Wenecyi, wszędzie ją spotykaliśmy. W Szwajcaryi, w Niemczech wiecznie ona, wiecznie! wiecznie! wiecznie!
Wróciliśmy do Londynu, gdzie w ślad za nami przybyła.
Wiele już razy chciałam uciec do mego ojca i wszystko mu wyznać! ale zawsze wstrzymywałam się w ostatniej chwili z tak strasznem oskarżeniem. Cóż ci powiem Franiu. Od pierwszych dni naszego małżeństwa, lord Jerzy obchodzi się ze mną łagodnie i czule, mimo to, jestem przekonaną, iż się nie mylę oskarżając go, gdybym się jednak myliła?...
— Biedna Georgiano, — rzekła Frania, której twarz wyrażała głębokie współczucie.
— Wiele czasu tak upłynęło, — mówiła dalej Georgiana, — aż pewnego dnia milord polecił mi przygotować się do podróży do Irlandyi. Trwoga opanowała mnie znowu, większa jeszcze, gdyż w tym zakazanym kraju, nikt mnie w danym razie nie obroni.
Ojca mego nie było w Londynie, przed kim miałam się zwierzyć? Ach! Franiu! Franiu! czy widział kto kiedy położenie równie dziwne i równie straszne jak moje!
Od kilku chwil ton głosu milordowej Montrath, zmienił się znacznie. Rzekłbyś, iż wzruszenie jej, z początku szczere, zużyło się potrosze i że teraz już tylko z wysileniem odgrywa rolę nieszczęśliwej ofiary.
Frania była z początku bardzo wzruszoną.
— Są to bardzo romantyczne przygody, — rzekła, w chwili gdy milordowa Montrath odetchnęła, przestawszy mówić i zwróciła ku niebu swe niebieskie oczy. — Pojmuję twój niepokój, kochana Georgiano i podzielam go niemal, gdyż postępowanie tej kobiety wydaje mi się trudnem do zrozumienia. Ale te tajemnice, które nas nieraz tak przestraszają, mogą być spowodowane arcy zwykłemi okolicznościami. Wiedziona mojem przywiązaniem do ciebie, starałam się zasięgnąć wiadomości o twoim mężu i wszyscy, których badałam, przedstawili mnie lorda Jerzego, jako człowieka honorowego i zacnego dżentlemana.
— I ja tak sądziłam, ja także, — wyszeptała Georgiana.
— Ta kobieta, — mówiła dalej Frania, — której zdrowy rozsądek odpychał wszelkie przypuszczenie mające pozory romansu; ta kobieta, prześladująca cię, musi być pijaczką, jest to jedna z tych nieszczęśliwych istot, którym trunek rozum odbiera, a szaleństwo czyni je okrutnemi.
Georgiana poczęła się niecierpliwić.
— Tak nie wiele potrzeba, — dodała jeszcze Frania, — by wytłómaczyć to, co nam się zdaleka strasznem wydaje.
Georgiana cofnęła rękę, którą Frania trzymała w swej dłoni.
— Nie chcesz mnie widzę zrozumieć, — rzekła, rumieniąc się z gniewu. — Znajdujesz, iż moje obawy są to dziecinne strachy. Mój Boże! czyżbym już nie miała przyjaciółki?
Łzy stanęły w oczach milordowej i Frania zawstydzona zamilkła.
— Wszystko można wytłómaczyć, — rzekła młoda kobieta z goryczą — i śmieją się z trwogi biednej kobiety, dopóki nie nastąpi katastrofa. Nie żądam od ciebie litości Franiu. Mówmy, jeżeli chcesz, o rzeczach bliżej cię obchodzących, żałuję żem cię tak długo memi sprawami zajęła.
— Ach! Georgiano, — odpowiedziała Frania z wyrzutem, — czy możesz w ten sposób do mnie przemawiać? Gorąco pragnę by twoje obawy okazały się nieuzasadnionemi i spodziewam się, że tak będzie. Ale błagam cię Georgiano, powiedz mi wszystko.
Milordowa Montrath milczała jeszcze czas jakiś, ale niebawem odezwała się znowu, gdyż obawy jej nie były udanemi i potrzebowała się z niemi zwierzyć.
— Przygotowałam się tedy do wyjazdu, — rzekła, — byłam smutną i miałam jakby przeczucie nieszczęścia. Działo się to temu dni kilka zaledwie. Siedliśmy do powozu, milord i ja, by się udać do przystani gdzie oczekiwał parostatek, udający się do Korbu. W drodze spotkaliśmy inny powóz i poznałam w nim zaczerwienioną twarz Maryi Wood.
— Dokąd to jedziesz Montrath? — zawołała mijając nas.
Milord nic nie odpowiedział a stangret zaciął konie. Gdyśmy zajechali do komory, ekwipaż pani Wood pędzący galopem, prześcignął nas znowu. Widocznie jechała wciąż za nami. Wysiadła i podeszła ku nam.
— I cóż mości Montrath, — rzekła, — rada jestem, żem tu przyjechała. Chciałeś mnie jeszcze wywieść w pole i tydzień cały musiałabym szukać twego śladu. Irlandya jest daleko. Sługa pani milordowej! — dodała, zwracając się do mnie, — znałam osoby, które tam zawieziono i które już więcej nie wróciły.
Kiwnęła mi głową, wstrząsnęła silnie ręką milorda i siadła do powozu, mówiąc nam: Do widzenia!
Poszliśmy na parostatek. Czułam się przygnębioną i blizką omdlenia.
Wiedziałam, ile ta kobieta kosztuje mojego męża.
Moje dochody i jego, stanowiące razem jedne z największych w trzech połączonych królestwach, nie starczyły dla zaspokojenia szalonych kaprysów tej kobiety i lord Jerzy, wiem o tem, musiał zaciągnąć pożyczkę.
Nigdy nie śmiałam go badać. Ale w dniu tym strach przezwyciężył moją nieśmiałość, zebrałam się na odwagę i zażądałam objaśnień.
— I cóż? — rzekła Frania.
— Lord Jerzy długi czas wzdragał się odpowiedzieć. Jego fizyognomia, zimna zazwyczaj, ale życzliwa, zachmurzała się w miarę jak się namyślał.
— Powiedziałem ci już, — odpowiedział wreszcie, — że to biedna waryatka, nic innego dodać nie mogę i proszę cię nie badaj mnie więcej.
Te ostatnie słowa były wymówione ostrym tonem, do jakiego nie byłam przyzwyczajoną.
Podróż odbyła się szczęśliwie. Naprzeciwko Galway przesiedliśmy się z parostatku na statek mniejszy, by łatwiej dostać się do portu. Majtkowie tego statku serdecznie przywitali jakiegoś wysokiego mężczyznę, przybyłego wraz z nami. Ściskali mu rękę po kolei, a wzrok ich stawał się groźnym, gdy spoglądali na lorda Jerzego.
Słyszałam jak dwóch z nich mówiło między sobą.
— Michey powrócił sam, Jessy nie żyje.
— Anglik ją zabił! — Zabił ją, by się módz ożenić z bogatą dziedziczką....
Georgiana zamilkła przygnębiona. Frania nie umiała znaleźć słów by zwalczać podejrzenia, mające niemal pewną podstawę. Wszystko zdawało się stwierdzać słuszność obaw młodej kobiety i Frania nadaremnie jeszcze wątpić usiłowała.
Zbrodnia widocznie spełnioną została.
— Nie opuszczę cię Georgiano, — rzekła Frania. — Jestem tylko biedną dziewczyną, ale jeżeli ci będzie grozić jakie niebezpieczeństwo, to je podzielimy.
— Dzięki ci moja droga! — rzekła milordowa Montrath nieco zaspokojona. — Będę się czuć silniejszą przy tobie. Żebyś wiedziała, jaką ciężką noc przebyłam i jak samotność mnie przestrasza! W pokoju milorda paliła się lampa aż do rana. Ten las, teraz samotny i milczący, był niezwykle ożywiony. Przy świetle księżyca widziałam jakieś niewyraźne cienie przesuwające się między drzewami.
Milordowa Montrath wstała i wyjrzała przez okno.
— Widzisz te ponure mury, — rzekła cichym głosem. — Nie było to z mej strony złudzenie Franiu! O północy widziałam czerwone światła wijące się wzdłuż tych wieżyc aż do szczytu ruin. Był to jakby odblask wielkiego pożaru. Myślałam, że oszaleję i gdyby mi tu przyszło pozostać dłużej samej Franiu, milord nie potrzebowałby zadawać mi śmierć!
Młoda kobieta wsparła bladą swą głowę na ramieniu towarzyszki, która aczkolwiek silniejsza od niej, ze strachem wysłuchała całej tej dziwnej opowieści. Pozostały obie czas jakiś milczące i pogrążone w dumaniu.
W tem liście w sąsiednim klombie zaszeleściały. Georgiana ścisnęła Franię za rękę. Mężczyzna ukazał się wśród krzewów i zdjął swą myśliwską czapkę, i oddając paniom uprzejmy ukłon.
— To on, — szepnęła Georgiana, — milord!
Frania podniosła na niego oczy i przyglądała mu się pod wpływem usłyszanej dopiero co dziwnej jego historyi. Usiłowała odnaleźć w jego rysach, coś okrutnego i krwiożerczego, ale nadaremnie. Fizyognomia lorda Jerzego wydała jej się ociężałą i dobroduszną.
Poczęła znowu powątpiewać; milordowa Montrath musiała niezawodnie szukać powodów do trwogi, w swej schorzałej wyobraźni.
Nie było nic w tym człowieku podobnego do owego portretu Sinobrodego, jak go Georgiana odmalowała.
Ta jednak cofnęła się jak ptak przestraszony. Lord Jerzy podszedł aż do okna. Ukłonił się pannie Roberts i rzekł:
— Spodziewam się Georgiano, żeś dobrze odpoczęła po podróży, ja spałem całą noc jednym tchem.
— Czuwał aż do rana! — szepnęła Georgiana, tak, że ją tylko Frania słyszeć mogła.
— Piękny poranek, — mówił dalej lord Jerzy. — Czyżbyś nie zechciała Georgiano zwiedzić swoje posiadłości?
— Jestem na twoje rozkazy, — odpowiedziała Georgiana drżąc cała.
I dodała, zwracając się do towarzyszki.
— Franiu, nie opuszczaj mnie na miłość Boską.
W kilka chwil później, Georgiana, Frania i lord Jerzy zeszli się u wrót parku. Przez te parę minut, których lord Montrath potrzebował dla zrzucenia rannego ubrania i przywdziania spacerowego, Frania miała czas pomówić z przyjaciółką i usilnie starała się uspokoić obawy młodej kobiety.
Frania była z początku bardzo przestraszoną opowiadaniem Georgiany. Kilka szczegółów tej dziwnej historyi dało jej do myślenia; zbrodnia wydawała się jej prawdopodobną, drżała na myśl o pogróżkach tej tajemniczej kobiety, która tak zapamiętale prześladowała jej przyjaciółkę. Ale Frania uległa temu wzruszeniu wbrew własnemu rozsądkowi i oburzała się przeciw samej sobie, iż mogła dojść do podobnego przekonania.
Przypominała sobie, iż Georgiana będąc małą dziewczyną, już lubiała tworzyć romanse. Codzienne życia dzieje układała dramatycznie i przyodziewała w tajemnicze szaty, najpospolitsze wypadki.
Miała szczególniejsze powołanie do przyozdabiania rzeczywistości. W wysokim stopniu posiadała owo romantyczne usposobienie, tak rozpowszechnione wśród Angielek. Żyła umyślnie w sztucznej atmosferze, urządzała świat jak teatr, ustawiając z wielką zręcznością dekoracye i akcesorya. Frania wiedziała to dobrze.
Nie chciała jednak występować otwarcie, przeciw temu co nazywała fantazyą Georgiany; pocieszała ją łagodnemi słowami, przyrzekła jej szczerą pomoc i powoli uspokoiła ją.
Przybycie męża oddziałało pomyślnie na usposobienie milordowej Montrath.
Gdy Frania ujrzała lorda Jerzego, przyszła jej do głowy pewna myśl, nie mająca związku z jej przyjaciółką. Przybyła do Montrath z pewnym zamiarem, który na chwilę zapomniany, stawał jej znowu w pamięci.
Lord Jerzy miał wielkie wpływy, a Frania chciała ocalić tego szlachetnego starca zagrożonego wyrokiem śmierci przez sędziów w Galway, a który był ojcem Morrisa Mac-Diarmida.
Lord Jerzy uprzejmie powitał obie panie. Ucałował rękę Frani, następnie Georgiany i podał im oba ramiona.
Weszli w cieniste aleje parku. Milord był w czułem usposobieniu, Georgiana mile przyjmowała jego zaloty i przechadzka odbywała się wesoło, wśród ogólnej harmonii. Frania już sobie wyrzucała swoje chwilowe obawy i obiecywała sobie niedawać więcej wiary podobnym komedyom. Słuchając opowiadania Georgiany, wyrobiła sobie o milordzie tak fałszywe wyobrażenie, iż nieruchoma twarz jego wydała jej się teraz pełną dobroduszności. Nabrała do niego tyle zaufania, iż po półgodzinnym spacerze, odważyła się przedstawić mu swoją prośbę tyczącą starego Milesa Mac-Diarmida.
Lord Jerzy, usłyszawszy to nazwisko stracił odrazu uśmiech, który go nie opuszczał od czasu wyjścia z pałacu. Spojrzał się ukradkiem na Franię i spuścił oczy.
— Powiadają, iż popełnił on zbrodnię, — rzekł z cicha.
— On jest niewinny! — zawołała Frania z uniesieniem.
Georgiana, nieuprzedzona o niczem, przyglądała się przyjaciółce ze zdziwieniem. Lord Jerzy miał już czas przyjść do siebie i uśmiechnął się znowu.
— Zapewne, — rzekł, — panna Roberts jest doskonałym sędzią, ale nie spodziewałem się nigdy usłyszeć podobnej prośby z ust siostrzenicy p. Jozuego Daws.
Frania zarumieniła się mocno, lecz nie spuściła oczów.
— Mój wuj spełnia obowiązki przywiązane do jego posady, — rzekła, — a zdaje mi się, iż właśnie ta posada uprzedza go niekorzystnie względem każdego oskarżonego. Ale byłam obecną badaniu tego starca milordzie; widziałam, iż nie ma przeciw niemu żadnych dowodów i przychodzę cię błagać....
— Jeżeli nie ma dowodów, — przerwał Montrath, — to nie będą mogli go skazać.
Frania zasmuciła się.
— Wiesz równie dobrze jak i ja milordzie, iż sprawiedliwość ludzka mylić się może. Mój wuj zapewnia, iż ten starzec zostanie skazany na śmierć.
Montrath zamilkł. Siedli wszyscy troje na ławce z darniny. Georgiana zajęta sobą słuchała tej rozmowy z roztargnieniem, nie biorąc w niej udziału.
Od chwili gdy wymieniono nazwisko Mac-Diarmida, Montrath miał oczy spuszczone; widać było zakłopotanie w całej jego osobie, zdawał się zastanawiać i wyglądał jak człowiek nie wiedzący co począć.
— Proszę cię Georgiano, — szepnęła Frania do ucha przyjaciółki, — przyjdź mi z pomocą i wstaw się za mną.
— Czemu cię to tak obchodzi? — zaczęła pytać milordowa cichym głosem.
— Proszę cię! — przerwała jej Frania.
Georgiana nie mogła się dłużej wahać.
— Milordzie, — rzekła, — jeżeli moje wstawienie się ma w twych oczach jaką wartość, to i ja cię proszę o to zarówno jak panna Roberts.
Montrath spojrzał się na nią z uśmiechem i bez żadnego zakłopotania:
— Czy jesteś pani również przekonaną o niewinności podsądnego? — zapytał wesoło.
— Frania jest moją najlepszą przyjaciółką, — odpowiedziała Georgiana, — jej życzenia są mojemi.
Montrath ucałował rękę młodej kobiety i wstał z ławki.
— Z największą chęcią, — rzekł, zwracając się uprzejmie ku Frani, — uczynię wszystko co tylko może być przyjemnem pannie Roberts. Wstawię się niezawodnie za tym biednym człowiekiem, zaleconym mi przez tak piękne protektorki, solennie to przyrzekam.
— Dzięki ci milordzie! — zawołała Frania, nie umiejąc już wstrzymać słów wdzięczności, — niech cię Bóg błogosławi za nadzieję, jaką mi się cieszyć pozwalasz.
Montrath miał już na ustach pytanie i Georgiana podzielała jego ciekawość; ale pod tym względem dyskrecya Anglików jest godną naśladowania. Zamilkli oboje; Montrath ukłonił się grzecznie, a Georgiana ukradkiem tylko badała fizyognomię panny Roberts.
Ta w głębi duszy nie posiadała się z radości; przyrzekła Morrisowi, iż ocali jego starego ojca i napół już dotrzymała przyrzeczenia.
Obie kobiety wstały też i Montrath poprowadził je znowu wśród alei parku, kończąc rozpoczętą przechadzkę. Gdy uszli ze sto kroków, wychodząc z po za gęstego klombu, ujrzeli naraz wspaniały krajobraz, całą zatokę Kilkerran z jej niezliczonemi wyspami.
Wzrok ich obejmował przestrzeń pomiędzy wyspą Masson i portem Galway. Wszędzie na około widzieli białe żagle łódek płynących po zatoce.
Wśród tych statków, jeden największy i najbliższy nieb, zdawał się płynąć ku przylądkowi Ranach-Head, osłoniętemu drzewami. Był to statek żaglowy, którego maszty przyozdabiały flagi z barwami Rappelu. Lord Jerzy zmarszczył brwi i przyłożył lornetkę do oka.
— Zuchwałe łotry! — mruknął, — gotów jestem przysiądz, iż to Daniel O’Connell odbywa przejażdżkę po morzu.
Obie kobiety zwróciły jednocześnie oczy na statek, który szybko płynął i przechylał się zlekka poruszany łagodnym wiatrem.
Daleko był jednak jeszcze i na pokładzie można było rozpoznać tylko niewyraźne kształty przybywających osób.
— Jeżeli chcecie panie przyjrzeć się temu bliżej, — rzekł Montrath, — pójdziemy na przylądek i zaczekamy aż statek przypłynie. Jednocześnie pani milordowa, będziesz mogła przyjrzeć się ruinom starego zamku Diarmidów, najpiękniejszemu klejnotowi twych posiadłości.
— Tym ruinom, które widać z mojego okna? — zapytała Georgiana, a głos jej zadrżał zlekka na wspomnienie nocnego przestrachu.
— Tak jest — odpowiedział lord, — są to starożytne szczątki potęgi naszych poprzedników. Właśnie panno Roberts, ten starzec, dla którego prosiłaś łaski przed chwilą, jest potomkiem dawnych panów Diarmidów. Była to kiedyś bardzo słynna rodzina.
— I nic nie zachowała z dawnych bogactw? — zapytała Frania.
— Kolonię złożoną z siedmiu akrów na stokach gór Mamturh, — odpowiedział lord.
Słowa te wypowiedział tonem zwykłym i obojętnym. Montrath sam sobie nie zdając z tego sprawy, streścił całą historyę wielkich rodzin irlandzkich. Ale w tym upadku niegdyś królewskich dynastyi, nie widział dla siebie żadnego ostrzeżenia, potomkowie królów zeszli na biednych rolników, on zaś syn zdobywców posiadał rozległe włości.
W jego przekonaniu było to zupełnie sprawiedliwem.
Frania zamilkła. Piękną swą główkę spuściła na piersi w zamyśleniu. Pozostała nieco w tyle puściwszy o kilka kroków naprzód Jerzego i Georgianę, którzy szli wśród lasu ku szczytowi Ranach. Była zadumaną, jej prośba została przychylnie wysłuchana przez lorda Montrath i czuła za to do niego wdzięczność w głębi serca; dziwiąc się, iż mogła przez chwilę przypuszczać, że człowiek tak litościwy ma zbrodnię na sumieniu.
Ścieżka wązka i górzysta często zakręcała się nagle. Frania co chwila traciła z oczów lorda Jerzego i jego żonę, którzy przez cały czas pozostawali sam na sam. Rozmawiali z sobą wesoło. Frania kierowała1 się ich głosem i w panującej między niemi harmonii, widziała tylko jeden dowód więcej szaleństwa Georgiany, która w tej chwili nie myślała zaiste o tragicznej scenie, odegranej przed przyjaciółką.
Pomiędzy drzewami można już było dojrzeć z jednej strony nowoczesny pałac Montrath, a z drugiej czarne i porysowane mury zamku Diarmidów.
— Jakie to ponure i wspaniałe! — rzekła Georgiana, zwalniając kroku by się doczekać Frani.
Gdy się złączyli i wyszli z parku, obie kobiety stanęły zachwycone wspaniałym widokiem starego zamczyska.
— Chodźcie panie, — rzekł Montrath, — będziemy później podziwiać te piękne ruiny, dzięki którym wszyscy archeologowie londyńscy, uważają mnie za najszczęśliwszego z właścicieli ziemskich na świecie. Jeżeli się spóźnimy, statek przepłynie na drugą stronę przylądka i nic nie zobaczymy.
Poszedł wraz z towarzyszkami wzdłuż ruin, obchodząc zamek dokoła by się dostać na kraj przylądka. Gdy przechodził koło jednej z wież, spostrzegł zastawę zbitą z kilku desek, mającą zastępować od dawna nieistniejące drzwi.
— Widać, iż pałac Diarmidów znalazł lokatora, od czasu mego ostatniego pobytu! — rzekł sam do siebie.
Pchnął nogą zastawę, która wytrzymała uderzenie nie rozsypawszy się. Widząc, iż jej nie poradzi, poszedł dalej.
Nie wiedział, iż odkrył przypadkiem mieszkanie biednego Pata, który w owej chwili całemi siłami pracował nad piłowaniem szosy w bagniskach Galway.
Lord Montrath widocznie nie wiedział o wszystkiem co się dzieje w jego posiadłościach, kiedy siedziba Pata wśród ruin zamku była mu nieznaną.
Prawdopodobnie nie słyszał też nic o owym strasznym potworze, którego Pat miał obowiązek pilnować i żywić, a o którym poczciwi ludziska z Connemara mówili, iż go lord Montrath każe chować na zagładę katolików.
O kilka kroków dalej, lord Jerzy ujrzał resztki stosu i niedopalone jeszcze zgliszcza. Tym razem bez namysłu odgadł zkąd takowe powstały i przypomniał sobie owe czerwone ognisko, które dojrzał poprzedniej nocy ze swego pokoju, podczas rozmowy z administratorem Crackenwell.
— Zaprawdę, — pomyślał sobie, — doskonałą myśl poddała mi panna Roberts. Wstawię się za tym starcem siedzącym w więzieniu w Galway. Jeżeli zdołam go ocalić, to synowie jego, którzy pozują na szlachetnie urodzonych, będą mnie strzedz i szanować, jak jednego ze swych biskupów!
Wyszli wreszcie po za obręb zamczyska i wspaniały ocean ukazał się u ich stóp.
Frania i Georgiana aż krzyknęły z zachwycenia. Patrzały na morze z wysokości przylądka Ranach, a wzrok ich obejmował na prawo i na lewo fantastycznie powyginane wybrzeża hrabstwa Connaught. U nóg ich wznosiły się olbrzymie pryzmatyczne kolumny bazaltowych schodów. Na pierwszy rzut oka, widać było tylko morze; najbliższe przedmioty, widziane z takiej wysokości malały i niknęły niemal zupełnie. Jednakże obie młode kobiety dojrzały na piaszczystej części wybrzeża u stóp skał, mężczyznę idącego wolnym krokiem: wyglądał on jak wieśniak z tej okolicy, był odziany w ciemną opończę i szedł wsparty na dużym kiju.
Georgiana, idąca pod rękę z Franią, uczuła, iż serce młodej dziewczyny mocno zabiło. Spojrzała na nią ze zdziwieniem i spostrzegła, iż wzrok jej, bardziej błyszczący niż zwykle, śledzi wciąż za tym wieśniakiem postępującym zwolna ku morzu.
— Otóż i on! — rzekł w tej chwili lord Montrath wskazując palcem na zbliżający się sloop.
Był to rzeczywiście ładny statek, kształtów eleganckich i zgrabnych. Wiatr dął w pochylony żagiel, statek chylił się naprzód, pruł fale z wdziękiem i kierował się tak by ominąć przylądek. Znajdował się w tej chwili zaledwie o ćwierć mili od brzegu. Dosyć wyraźnie można już było rozróżnić majtków ruszających się na pokładzie a wśród nich jakąś kobietę wysokiego wzrostu, giestykulującą żwawo i wydającą, o ile można było sądzić, jakieś rozkazy.
Lord Jerzy nie myślał w tej chwili o szydzeniu z barw Rappela powiewających na maszcie. Nie wymówił nazwiska Oswobodziciela. Skierował lornetę na pokład statku i nie odrywał od niego wzroku. Wesołość jego zniknęła nagle, czoło zachmurzyło się.
— Jak prędko płynie! — rzekła Georgiana, — za dwie minuty będziemy mogli rozpoznać rysy pasażerów.
Lord Jerzy nic nie odpowiedział, stał z zaciśniętemi ustami, a rumiana zwykle twarz jego silnie pobladła.
Frania nie zwracała żadnej uwagi na statki; oczy jej śledziły uparcie za irlandzkim wieśniakiem, który szedł z głową smutnie schyloną i skrzyżowawszy ręce na piersi.
W miarę jak sloop zbliżał się do brzegu, bałwany coraz mocniejsze unosiły go w górę. Zdawało się, iż powinien ominąć przylądek, gdyż nie było przystani w tem miejscu, a liczne skały podwodne, czyniły wylądowanie prawie niemożebnem. Jednakże płynął wciąż w kierunku przylądka, za chwilę już wszelka zmiana kierunku stanie się niemożebną.
Kobieta stojąca na pokładzie miała przy sobie czterech lokai w liberyi, rękę trzymała skierowaną ku brzegowi z rozkazującym giestem.
— Rozbiją się o skały! — szepnął lord Jerzy.
W owych słowach, wymówionych z cicha, przebijała jakby nadzieja.
W tej chwili statek pędzony wiatrem wpływał pomiędzy skały sterczące z morza nad brzegiem.
Za pierwszym ich szeregiem znajdowała się dosyć znaczna przestrzeń, do której fale dochodziły już osłabione.
Na statku zwinięto naraz wszystkie żagle, zarzucono kotwicę i spuszczono szalupę na morze. Do niej weszła owa kobieta z czterema lokajami i z kilkoma wioślarzami.
Brwi lorda Jerzego zmarszczyły się gwałtownie, krew znowu uderzyła mu do twarzy, na której malowało się silne wzruszenie. Wycierał swój binokl, przykładał go do oczów i wycierał znowu. Wzrok jego był jakby zamglony.
— Czy znasz tego człowieka? — zapytała Georgiana Franię, która nie odrywała oczów od idącego zwolna Irlandczyka.
— Tak jest, — odpowiedziała Frania.
Georgiana zabierała się zadać jej inne pytanie, ale uwaga jej zwróconą została w inną stronę, a mianowicie na męża, któremu wyrwało się z ust gniewne przekleństwo.
— Nie rozbili się! — zawołał, ściskając pięście, — niech ich jasny piorun trzaśnie!
Szalupa znajdowała się w tej chwili pomiędzy skałami i była niemal całkiem zasłonięta pianą morskich fal.
Obie kobiety, które dotąd nie widziały jej, krzyknęły z przerażenia.
Od czasu do czasu szalupa ukazywała się wyraźniej i pomiędzy majtkami wiosłującymi zapamiętale, można było dojrzeć stojącą kobietę.
Naraz olbrzymi bałwan uderzył o skały z ogromnym łoskotem i stracono szalupę z oczów.
Lord Jerzy odetchnął głęboko i złożył ręce jakby do dziękczynnej modlitwy, podczas gdy obie kobiety wyciągnęły ramiona i stały nieme z przerażenia.
Radość lorda Jerzego, była krótkotrwałą, chwilę później bowiem szalupa, ominąwszy szczęśliwie ostatnie szeregi skał, dobiła do brzegu.
— Zdawało mi się, iż są zgubieni! — rzekła Georgiana, odetchnąwszy swobodniej.
Lord Jerzy stał nieruchomy. Ci, którzy go znali oddawna, nie widzieli nigdy całkiem bladej jego twarzy, do której krew bezustannie napływała; tym razem jednak był blady jak trup.
Georgiana spojrzała na niego przypadkiem.
— Co ci jest? — rzekła z przerażeniem.
Montrath nie był wstanie odpowiedzieć.
Kobieta ze statku wyskakiwała w tej chwili na brzeg wraz ze swemi czterema lokajami. Lord Jerzy patrzał wciąż na nią błędnym wzrokiem.
Georgiana zwróciła oczy w tę samą stronę i zbladła także. Tchu jej zabrakło.
Szepnęła tylko dwukrotnie:
— To ona! to ona!
I zachwiała się. Frania ją przytrzymała.
I podczas gdy młoda dziewczyna, przerażona tym wypadkiem, pytała przyjaciółkę o powody nagłego przerażenia, Georgiana, wyciągnąwszy zesztywniałe ręce ku wybrzeżu, powtarzała wciąż:
— To ona! to ona! Boże zlituj się nademną!
Montrath, Georgiana i Frania, znajdowali się na najbardziej wyniosłym i najbardziej wysuniętym szczycie Ranach-Head. Tylko mur oddzielał ich od przepaści, mur wzniesiony w późniejszych czasach niż zamek Diarmid, istniejący już jednak od kilkuset lat.
Lord Montrath znajdował się w odległości kilku kroków od dwóch młodych kobiet. Stał wsparty o parapet, nieruchomy i sztywny jak posąg z kamienia. Na lewo od niego i tak blizko, iż mógł jej dotknąć ręką, wznosiła się zachodnia wieża zamku, występująca po za parapet i zawieszona nad przepaścią.
Frania podtrzymywała wciąż Georgianę.
Młoda kobieta nie odzywała się. Oczy jej, przejęte zgrozą, były wciąż utkwione w to miejsce wybrzeża, do którego przybiła szalupa.
Wieśniak irlandzki idący nad morzem dostrzegł też niebezpieczne położenie szalupy. Podążył natychmiast na ratunek z niesłychaną zwinnością i prędkością. Lecz mimo pośpiechu, gdy stanął nad wodą, fala już przyniosła na brzeg szalupę ocaloną.
Wieśniak zatrzymał się i patrzał na wylądowanie, wsparty na swoim kiju.
Wzrok Frani odszukał go w tem miejscu. Od dawna już, mimo znacznej odległości, poznała była Morrisa Mac-Diarmida.
Lecz w tej chwili musiała się przedewszystkiem zająć przyjaciółką, której stan był opłakany. Frania spostrzegła pomięszanie lorda Jerzego i zrozumiała napół niemą scenę, która się w jej obecności odgrywała.
Usiłowała jednak wątpić jeszcze i wytłómaczyć całe zajście powodami niemającemi żadnego związku z opowiadaniem pani Montrath.
Badała naprzemian to skamieniałą fizyognomię lorda Montrath, to zmienione rysy biednej Georgiany; poczem zwracała oczy na wybrzeże. Kobieta ze statku stała na brzegu ze swemi czterema lokajami w wielkiej liberyi. Twarz jej była piękną, lecz ociężałą i jakby ogłupiałą. Mogła ona mieć około trzydziestu lat wieku. Była wzrostu słusznego i proporcyonalnie zbudowaną.
Ale dla widzów patrzących na tę scenę z góry przylądka Ranach, nabierała ona innego bardziej dramatycznego znaczenia, gdyż to kobieta śmiesznie przystrojona, okryta złotem, brylantami i jedwabiem, była to Marya Wood.
Dwaj lokaje uzbrojeni w szpady szli w awangardzie, a za nią postępowali dwaj pozostali, także z bronią w ręku.
Pomiędzy nimi szła Marya Wood, z głową wzniesioną do góry i wziąwszy się pod boki. Chód jej był chwiejny nieco, mniej jednak niż zwykle, tylko pióro od kapelusza, unoszone wiatrem, nadawało jej wojowniczą minę. Zdawało się, iż idzie na jakąś wojenną wyprawę.
Morris Mac-Diarmid usunął się by jej zostawić wolne przejście. Marya Wood spostrzegła go, rzuciła mu dwie sztuki złota, które Morris zostawił na ziemi.
— Piękny chłopak! — rzekła Marya Wood, — muszę wyjść za którego z tych biedaków irlandzkich, za jakiego tęgiego zucha jak ten tutaj i zmuszę lorda Montrath, by go adoptował i zostawił mu swe prawa dziedziczne.
Uśmiechnęła się na tę myśl i dawała znaki Morrisowi, który jej się przyglądał ze zdziwieniem.
Zbliżała się do stóp góry. Lord Jerzy, który jej na chwilę nie spuścił z oka, był zmuszony, chcąc się jej przyglądać dalej, wychylić się i oprzeć na parapecie.
Frania i Georgiana poszły za jego przykładem. Byli tak troje umieszczeni, jak na ganku i widzieli doskonale wszystko co się u ich stóp działo. Przyglądali się w milczeniu.
W chwili, gdy się wychylili by lepiej widzieć, scena skomplikowała się w dziwny sposób i stała się dla nich niezrozumiałą.
Marya Wood, znudzona milczeniem Morrisa, oglądała się na wszystkie strony, szukając ścieżki mogącej ją wyprowadzić z tego ciasnego wybrzeża. W mózgu jej, rozstrojonym pijaństwem, myśli w ogóle, z wyjątkiem jednej, nie długo trwały. Była ona więcej niż napół waryatką i z całego zdrowego umysłu, zachowała jedynie tyle, ile jej starczyło na dręczenie lorda Jerzego. Na to jedno rozum miała. Nigdy nie zapominała tem, iż mogła sobie wszystkiego z nim pozwalać.
Spostrzegła ścieżkę prowadzącą do pieczary Muyr. Już zapomniała o Morrisie i o szalupie i skierowała kroki w tę stronę.
Lekki szmer dał się słyszeć w blizkości lorda Montrath i zdawał się pochodzić z zachodniej wieży zamku. Lord Jerzy spojrzał się niespokojnie w tę stronę; obie kobiety zwróciły także oczy ku wieży.
Po kilku sekundach jakiś przedmiot okrągły wyleciał z wieży otworem, którego ani lord Jerzy, ani jego towarzyszki widzieć nie mogli.
Przedmiot ten, upadłszy na ziemię, zsunął się najprzód wzdłuż muru, następnie zleciał po schodach Ranach i skacząc z kamienia na kamień, dostał się aż na wybrzeże, gdzie padł u nóg Maryi Wood.
Podniosła go. Był to okrągły owsiany chleb, stanowiący zwykłe pożywienie znacznej części wieśniaków irlandzkich.
— Ha! ha! ha! — zaśmiała się Marya Wood. — Irlandya nie jest tak głodną jak utrzymują, kiedy przechodniom chleb rzuca. Czyż by ci nędzarze chcieli mi dać jałmużnę.
Podniosła oczy aż na szczyt przylądka, nie spostrzegła jednak ani lorda, ani obydwóch pań, których sylwetki ginęły zasłonięte zrębami skał. Widziała tylko olbrzymie kolumny schodów Ranach, które zdawały się podtrzymywać czarną wieżycę starego zamku.
Marya Wood uśmiechnęła się. Zdawało się, iż wie dobrze zkąd ten chleb pochodzi.
— Widać, iż go jej za dużo dają! — szepnęła.
Podniosła chleb i spróbowała go.
— Dobry to chleb zaprawdę, — rzekła.
Chciała go rzucić; ale namyśliwszy się, zwróciła się do Morrisa, stojącego o kilka kroków. Morris nie patrzał na nią. Stał zamyślony ze spuszczonemi oczami. Zdawał się być pogrążonym w głębokiem zadumaniu.
— Niech mnie dyabli porwą, — rzekła Marya, — to piękny chłopiec. Zanim wyjdę za niego, dam mu ten chleb. Hej! Paddy!
Morris nie ruszył się.
— Hej! Patryk! — mówiła dalej pani Wood, — hej! Owen! Wszyscy oni nazywają się Owen, Patryk lub Paddy. Hej! chłopcze! Nie podniosłeś mego złota, bo nie znasz jego wartości, ale musisz znać chleb, chociaż się żywisz kartoflami! Masz, połknij to mój piękny Paddy.
Rzuciła chleb, który padł u nóg Morrisa.
Milord i towarzyszki jego, wychylali się po za! parapet ciekawie przyglądając się tej niezrozumiałej dla nich scenie.
Po ostatnich słowach Maryi Wood, Morris zwrócił się ku niej, lecz nie uznał za stosowne odpowiedzieć. Chleb padając u nóg jego, rozleciał się na dwie połowy, odsłaniając pęczek bielizny, na której były nakreślone jakieś wyrazy. Morris Mac-Diarmid nie spostrzegł tego. Ale Marya Wood krzyknęła z podziwienia i rzuciła się by schwycić swą zdobycz.
Wtedy dopiero Morris zobaczył co ów chleb w sobie zawierał. Marya Wood trzymała już pęczek bielizny w ręku i czytała pierwsze wiersze z widocznem zadowoleniem. Śmiała się, czytała wiersz jeden i śmiała się znowu z całego serca.
„— Morrisie! ach! Morrisie, przybądź mi na ratunek!...“ — rzekła, nie mogąc powstrzymać się od ciągłego śmiechu.
Morris zadrżał usłyszawszy swe imię, a po kierunku wzroku Maryi Wood poznał, iż imię to musiało być napisane na bieliźnie zawartej w chlebie owsianym.
Myśl jego w pierwszej chwili nie sięgnęła dalej, lecz i to wystarczyło dla wzbudzenia jego ciekawości. Cichaczem zbliżył się z tyłu do Maryi Wood, udając obojętnego, by nie zwrócić uwagi lokai, stojących w odległości pięćdziesięciu kroków.
— Jak to my kobiety mamy jednak twarde życie! — mówiła Marya Wood, — i ile przytem rozumu. Oto jedna, która nie miała ani papieru, ani pióra, ani atramentu, ani pudełka i znalazła to wszystko, własnym przemysłem! stworzyła je z niczego!... chociaż ołówek znalazła chyba w kieszeni podróżnej sukni, w którą ją przed wyprawą do Irlandyi przywdziałam. Źle zrobiłam, żem jej nie zrewidowała. Nie można o wszystkiem myśleć. W każdym razie tęga kobietka! Prawdziwie nie wiem, czy jest jedna rzecz w świecie, którąby mężczyźni lepiej od nas potrafili! Pić chyba; lecz ja piję za dwóch mężczyzn.
Morris, zbliżywszy się, spojrzał z po za pleców Maryi Wood. Jednym rzutem oka przeczytał pierwszy wiersz nakreślony na białym szmacie i krzyknąwszy z podziwienia, wyrwał paczkę z rąk byłej służącej.
Czterej lokaje przybiegli natychmiast.
Marya Wood stała czas jakiś w osłupieniu.
— Cóż to? — rzekła wreszcie bez gniewu w głosie. — Pocóż chcesz mi to ukraść, Paddy... czy Patry ku? Widzisz, iż te kawałki płótna są za małe, byś mógł z nich zrobić sobie koszulę. Oddaj mi to mój piękny chłopcze.
— Ta paczka do mnie należy, — odpowiedział Morris, — jak się dostała w pani posiadanie?
Marya Wood podniosła rękę by wskazać na szczyt przylądka, ale spuściła ją natychmiast. Rozmyśliła się. Ociężała twarz jej przybrała nagle podstępny wyraz.
— Ach Paddy! — odpowiedziała, — chcesz wiedzieć zkąd ja ją wzięłam. Pochodzi ona z daleka mój chłopcze! het! het! aż z za morza.... Oddaj mi to mój synu, ma ona dla mnie wielką wartość.
— Ta paczka do mnie należy, — powtórzył Morris.
Marya Wood parsknęła śmiechem.
— Ci barbarzyńcy są uparci jak widzę! — szepnęła. — Słuchaj no Owenie, dam ci tyle pieniędzy, że cały kapelusz napełnisz niemi, tylko oddaj mi tę paczkę i nie zmuszaj mnie, bym cię kazała pokłuć szpadami moich lokai.
Na ten niemy rozkaz lokaje wyjęli bronie z pochew i otoczyli Morrisa. Zagadka stawała się coraz bardziej skomplikowaną dla Montratha i dwóch młodych kobiet. Było to więcej niż zagadką dla biednej Prani, której serce drżało, gdy ujrzała cztery szpady zagrażające piersi Morrisa. Wychyliła śliczną swą główkę po za parapet, patrzała w dół, wstrzymując się by nie krzyknąć i nie zawołać pomocy.
Majtkowie z szalupy już poczęli wiosłować by wrócić do statku, ale ujrzawszy błyszczącą broń, zwrócili się znowu ku brzegowi.
Morris jednym rzutem oka, policzył przeciwników i stanął z swym kijem w pozycyi obronnej. Jednocześnie w sunął paczkę za piersi.
Marya Wood zmarszczyła brwi, a ciemna jej twarz zarumieniła się.
— Sam nie wiesz na co się narażasz Paddy! — rzekła. — Czy oddasz mi tę paczkę?
— Nie, — odpowiedział Morris.
— Prawdziwie przykro mi, że poranią tak dorodnego młodzieńca! — zawołała była służąca, przyglądając się Morrisowi okiem bystrym; — ale muszę odebrać tę paczkę. John i Mih, napadnijcie na niego z przodu, ty zaś Wilhelmie i ty Ryszardzie z tyłu i starajcie się rozbroić go, nie zadając mu śmierci.
Lokaje rzucili się, lecz Morris wymknął się z pomiędzy nich i stanął wsparty o skałę, podczas gdy tamci zawstydzeni ujrzeli się jedni naprzeciwko drugich.
— Zwróćcie się na niego! — krzyknęła Marya Wood, której krew zaczynała bić do głowy.
— Strzeżcie się! — rzekł Morris spokojnie.
Czterej lokaje niechętnie szli do walki. Ruszyli się jednak na głos swej pani i poszli naprzeciwko Morrisa w ściśniętym szeregu. Mac Diarmid podniósł w górę swój wielki kij. Usłyszano kilkanaście razy stuk drzewa o stal broni. Dwóch lokai padło z zakrwawionemi skroniami. Morris skorzystał z zamieszania i pobiegł ku brzegowi morza.
Frania złożyła ręce, uśmiechała się i w duszy dziękowała Bogu. Nie pierwszy to raz widziała Morrisa, wychodzącego zwycięzko z nierównej walki.
Nie trwała ona dłużej jednej minuty. Lokaje, nie wiedzieli dobrze, kiedy się Morris pomiędzy nimi prześlizgnął. Przyglądali mu się, gdy uchodził, zawstydzeni i oszołomieni.
Dwaj drudzy leżeli na ziemi i jęczeli.
— Gońcie go! gońcie go! — wołała Marya Wood, sama dając przykład pogoni.
Ale oni nie mieli najmniejszej ochoty szukać nowych guzów. Majtkowie stali w szalupie nad brzegiem morza, śmiali się i bili oklaski. Marya Wood biegła wciąż w ślad za Morrisem. Dobiegła do morza w chwili gdy tenże, nie spiesząc się bynajmniej siadał do szalupy.
— Dwadzieścia funtów! jeżeli mi go oddacie związanego, — krzyknęła.
Majtkowie pozdejmowali kapelusze z szyderczemi oznakami uszanowania.
— Czterdzieści funtów! — krzyknęła jeszcze, — sto funtów!
— Odbijcie od brzegu, — rzekł Morris.
Majtkowie odpłynęli do statku króla Lew, który stał na kotwicy w niedalekiej odległości. Marya Wood została się brzegu, pieniąc się ze złości i złorzecząc.
Montrath, Georgiana i Frania widzieli wszystko, ale znaczenie tej sceny, pozostało dla nich niewyjaśnione.
Frania nie próbowała odgadywać zagadki. Morris był ocalony, niczego więcej nie żądała.
Marya Wood przybyła do Galway rano, dnia tego. Montrath wyprzedził ją zaledwie o dwadzieścia cztery godzin. Wieczorem w owym dniu, gdy go spotkała odjeżdżającego do Irlandyi, już była gotową do podróży. Służba jej w Londynie, aczkolwiek znaczna, nie wydała jej się dostateczną dla zamierzonej wyprawy. Podwoiła ilość sług i wyjechała na czele ośmiu lokai, nie licząc kobiet.
Wypadłoby jej czekać cały tydzień na parostatek udający się do Korku. Taka bagatela nie wstrzymywała jej bynajmniej. Najęła dla siebie cały statek, pod warunkiem, iż odpłynie nazajutrz rano i umieściła na nim swój powóz, swoje konie, swoich ośmiu lokai i swoje służące.
O wschodzie słońca Marya Wood tryumfalnie wstąpiła na pokład swojego statku.
Usadowiła się w swej kajucie, przystrojonej z przepychem, z dobrym zapasem araku i madery. Nie próżnowała podczas podróży; odwiedzała swoje konie, musztrowała lokai, przechadzała się po pokładzie, obiadowała sześć godzin dziennie i piła resztę czasu.
Marynarze statku oświadczyli po tej podróży, iż nigdy jeszcze nie spotkali kobiety, będącej w stanie wypić tyle araku.
Osobie posiadającej tyle zasług, winien był los szczęśliwą podróż. Żadna też burza nie zbudziła zacnej niewiasty z błogiego stanu upojenia i te trzy dni podróży wydały się jej jakby jednym snem, przerywanym tylko częstemi libacyami.
Wielce by ją zakłopotano, spytawszy się, czemu ściga lorda Jerzego Montrath. Ten jej nigdy niczego nie odmawiał; na klęczkach zadawalniał wszystkie jej kaprysy.
Była to może instynktowna żądza zemsty nad człowiekiem, który był niegdyś jej panem, może wyrachowanie umyślne, by wciąż dać mu uczuć swą władzę, trzymać go na wodzy i niedopuścic chęci wydobycia się z pod jarzma.
Jeżeli taki był cel Maryi Wood, zadawała sobie zaprawdę trud niepotrzebny, gdyż biedny lord nie myślał się opierać. Płacił i płacił wciąż, prosząc łaski czasami, ale nie sprzeciwiając się nigdy.
Zmuszały go do tego powody, których groźne znaczenie można w kilku słowach objaśnić.
Marya Wood trzymała go pod straszą grozą, ściskając ją nim jak żelaznemi kleszczami.
Jeżeli Jessy O’Brien umrze, lord Jerzy jest zabójcą, dopóki zaś Jessy O’Brien żyje, lord Jerzy jest dwużeńcem.
Wprawdzie w obydwóch razach Marya Wood była wspólniczką zbrodni i gubiąc lorda, musiałaby zgubić i siebie. Ale podobna ostateczność nie przestraszała tej na pół już ogłupiałej istoty.
Lord Jerzy nie znał jej charakteru, aż do chwili gdy wspólna zbrodnia oddała go w jej ręce. Myślał, iż znajdzie w niej powolne i bezwładne narzędzie, powiedział sobie: Kupię ją, za kilka garści złota i wyślę zdala od Londynu, w jakie ustronie, gdzie umrze z pijaństwa nie wyrzekłszy ani słowa.
W tem przekonaniu zaufał jej zupełnie i polecił by go uwolniła od Jessy O’Brien, jakimkolwiek sposobem, byle nie morderstwem.
Gdyż morderstwo przestraszało lorda Jerzego, lubiącego sypiać spokojnie.
Crackenwell miał dopomódz Maryi Wood. Był to nędznik gotowy sprzedać się za odpowiednią cenę. Lord Jerzy nie przedsięwziął żadnych środków przezorności, tak był pewnym uległości swych wspólników. A jeżeli by się lękać miał którego z nich, to już chyba Crackenwella. Mylił się w tem. Crackenwell, człowiek zręczny, używał nabytej nad nim władzy z umiarkowaniem i korzystał z niej jak przezorny właściciel korzysta z lasu, mającego zapewnić jego utrzymanie. Marya Wood przeciwnie, była równie gwałtowną, jak brutalną i nierozważną. A gdy główna jej namiętność brała górę, nie zważała na nic, doprowadzają do absurdum swą tyranię i swe wymagania.
Usłuchała danego sobie zlecenia. Wywiozła uśpioną narkotykiem biedną, skazaną Jessy, podczas gdy na cmentarzu w Ryszmondzie odgrywano bezbożną komedyę pogrzebu. Grobowy kamień zasunięto nad próżną trumną. Wyryto na kamieniu imię Jessy O’Brien i milord był wolny.
Wiele tygodni odtąd minęło. Pewnego dnia Marya Wood wróciła i zapytała się lorda, czyby nie zechciał się z nią ożenić.
Montrath, oszołomiony w pierwszej chwili podobną propozycyą, przyszedł jednak do siebie i dał byłej służącej dumną odprawę. Lecz niebawem odeszła mu ochota odzywać się do niej w ten sposób.
— Miałam chętkę wyjść za ciebie mości Montrath, lecz tak wiele o to nie dbam. A nawet lepiej byś się ożenił z jaką bogatą dziedziczką, to i dla mnie korzystniej będzie.
Montrath dał jej znaczną sumę i odprawił ją. Tego samego dnia otrzymał list od Crackenwella, który go skromnie prosił by mu powierzył administracyą dóbr swoich w Irlandyi. W liście nie było żadnej wzmianki o biednej Jessy O’Brien. Marya Wood nic też o niej powiedzieć nie chciała.
— Bądź spokojny mości Montrath, — rzekła, — już więcej o niej nie usłyszysz.
W chwili gdy się działy opisane w poprzednich rozdziałach wypadki, Montrath rzeczywiście nic więcej dowiedzieć się nie zdołał. Oczy miał zasłonięte, a nad głową jego wisiała groźba.
Marya Wood posiadała w wysokim stopniu sztukę wyrzucania pieniędzy za okno.
Powiadają, iż to łatwa sztuka, przekonanie to jednak nie jest słusznem. Na dziesięciu ludzi, nie wiem czy dwóch potrafi wydać milion rocznie, bez żadnego pożytku.
Marya wydawała milion jak nic. Na co? Trudno było by na to pytanie odpowiedzieć, a jej samej może trudniej niż komukolwiek.
Gwinee płynęły z jej rąk jak płyn, którego wstrzymać niepodobna. Otoczyła się szalonym zbytkiem, kupowała wszystko co jej pod ręce podpadało, codziennie wyrzucała kilka rulonów złota, chociaż kilka szylingów, doskonale by jej na pijaństwo wystarczyły.
Wszystko co jej lord Jerzy dawał, znikało jakby czarem, tak, że biedak miał zaledwie czas gromadzić banknoty, które ona każdego tygodnia na wiatr rzucała. Sądzić by można, iż ciągłe dopominanie się o nowe fundusze, sprawiało jej prawdziwą przyjemność.
Lord Jerzy nie odmawiał nigdy.
Dzięki bogatemu ożenieniu się, mógł przez czas jakiś stawić czoło tym niezmiernym wymaganiom, ale najobfitsze dochody muszą się wyczerpać i Montrath od kilku miesięcy już nie umiał dać sobie rady.
Marya Wood nie troszczyła się o to bynajmniej. Żyła wciąż tym samym trybem i zdawało się nawet, iż uczyniła pewne postępy w sztuce wyrzucania tak łatwo nabytego złota. A żeby ten przypływ gwinei nigdy nie ustawał, przyzwyczaiła się nie tracić lorda Jerzego z oka, ani na chwilę.
Jedni magnaci zwiedzają swe posiadłości, pilnują swych kolonistów, zachęcają do pracy swych oficyalistów, Marya Wood nie posiadając ziemi, pilnowała tylko lorda Jerzego.
I dręczyła go bezustannie. Albo grożąc jemu wprost, albo też tajemniczemi słowami strasząc w jego obecności biedną Georgianę, która bladła na jej widok nie ukrywając swego strachu.
Bawiło to wielce Maryę Wood. Nie była to złośliwość z jej strony, jej myśl bowiem drzemała zbyt często, by można ją posądzać o wadę wymagającą pewnego zastanowienia, lecz lubiała straszyć. Trwoga, którą wzbudzała, podniosła jej stan upojenia. Sprawiało jej to pewne zadowolenie.
Zresztą, oprócz mocnych trunków, lubiła jeszcze stroić się dziwacznie, błyszczeć jak słońce, okrywać się brylantami i ściągać za sobą gawiedź na ulicy. Pozwalała żartować z siebie, byle tylko krzyczano nakoło niej. Była to waryacya sługi, usiłującej wynagrodzić sobie ulicznemi tryumfami, dawną wzgardę wśród której żyła.
Wybiła zaledwie siódma rano, gdy statek jej zawinął do przystani w Galway. Wysadzono na brzeg jej ekwipaż i konie i rozparta na miękkich poduszkach powozu, tryumfalnie wjechała do miasta, gorączkowo zajętego wyborami.
Ulice były przepełnione. W świąteczne dnie ludek wcześnie wstaje, wszystkie szynki były otwarte, poteen płynął już strumieniem. Powóz Maryi Wood posuwał się zwolna przez przepełnione ulice, dwóch lokai siedziało na koźle z przodu, dwie służące na koźle z tyłu, sześciu lokai stanowiło pieszą eskortę.
Poczciwi ludziska z Connaught, zebrani w Galway, nie umieli powiedzieć, co to za księżna zaszczyca ich odwiedzinami.
Dostojne imie krążyło z cicha z ust do ust, kilka głosów odezwało się:
— Niech żyje Jej Królewska Mość!
Marya Wood uprzejmie kłaniała się ręką i rozdawała wśród ludu gwineye i szylingi. Tłum zachwycony wrzeszczał obsypując ją błogosławieństwem. Rzucano w górę kapelusze, wykrzykiwano wesołe wiwaty a kumoszki szeptały sobie z cicha z uszanowaniem:
— Musha! jakże jest piękną nasza królowa!
— Lecz gdzież jest książę Albert? — zapytała stara wiedźma Dorota.
— Arrah! — szeptał Ja n Sligg, bezkontraktowy dzierżawca, spoglądając zazdrosnem okiem na czerwoną liberyę lokai, — o to jest sześciu generałów nie patrzących na biedny lud wzgardliwem okiem!
I wszyscy poczęli krzyczeć: Niech żyje Jej Królewska Mość!
Marya Wood nie posiadała się z radości. Popularność każdemu jest miłą, nawet waryaci rozkoszują się owacyami tłumu. Marya Wood rozdzieliła już wszystkie pieniądze, które przy sobie miała, gdyby pugilares zawierający całe jej mienie, nie był zapakowany, byłaby go niezawodnie rzuciła cisnącej się na około jej powozu tłuszczy.
Okrzykom i wiwatom nie było końca. Dawna służąca na seryo upajała się niemi, a za żadne skarby świata nie sprzedałaby i cząstki tego niespodziewanego tryumfu. Wreszcie dojechała do hotelu. Generałowie otworzyli drzwiczki od powozu i wsparta na ich ramieniu wyszła majestatycznie i za nią zamknęły się drzwi. Długo jeszcze jednak pod oknami rozlegały się okrzyki na cześć dostojnej monarchini...
Podczas gdy zajadała śniadanie, jeden z generałów udał się do portu, by zamówić czółno dla przepłynięcia zatoki.
Statek króla Lew, był najładniejszym i najzgrabniejszym ze wszystkich stojących w przystani, lokaj Maryi Wood, wybrał go też dla swej pani.
Byłaby wolała przybyć do Montrth w swoim wspaniałym ekwipażu, ale droga z Galway na przylądek Ranach była niedostępną dla powozów.
Po dwugodzinym wypoczynku, pani Wood wyszła z hotelu i siadła do powozu, kazawszy wprzódy przystroić konie w zielone kokardy, na cześć Irlandyi. Tłum cisnął się jeszcze, gdy przejeżdżała, lecz już nie brano ją za królowę. Przez te dwie godziny inne wieści poczęły krążyć od jednego szynku do drugiego, a z nich najprawdopodobniejszą wydała się ta, iż dostojna pani przybyła do Galwaye, jest małżonką Daniela O’Connella, który niedawno temu ożenił się był w sekrecie z młodą dziewczyną z Kilkenny.
Nie towarzyszyły też jej poprzednie głośne wiwaty, lecz raczej serdeczne oznaki uszanowania i sympatyk.
— Niech Bóg nad nią czuwa i Najświętsza Panna jej strzeże, — mówiono. — Stary Dan jest dobry znawca, zacna dusza! Umiał dobrze wybrać na honor! Co to za piękna kobieta!
— Przybędzie on tutaj, przybędzie niezawodnie! jeszcze przed południem zobaczymy ich spacerujących razem pod rękę po ulicach.
Marya Wood leżała napół wyciągnięta w powozie, wsparta na poduszkach. Cała ta wrzawa zaledwie dochodziła jej uszów. Znajdowała się ona w tem napół sennem usposobieniu następującem zwykle po nadmiernem piciu.
Król Lew i jego majtkowie nie byli tak łatwowierni jak poczciwi wieśniacy, przybyli w dniu tym do Galway. Marya Wood wydała im się taką, jaką była w istocie: to jest pijaną; ale miała piękne pióra u kapelusza, aksamity i brylanty. Przyjęto ją też na statku z wielkiemi oznakami uszanowania i śmiano się z niej tylko pocichu.
Wzięła z sobą czterech lokai, reszta pozostała w Galway wraz ze służącemi. W rzadkich chwilach przytomności ogarniały Maryę Wood pewne obawy i przypominała sobie, iż lordowi Jerzemu Montrath wielce zależało na pozbyciu się jej. A w tym oddalonym kraju, mogła się nadarzyć sposobność dość szczęśliwa, by zwalczyć apatyę lorda.
Z tego to punktu widzenia, ów zbytek lokai, afiszowany przez Maryę Wood, przedstawiał pewną korzyść, jak również i cały hałas, jaki wzniecała za sobą.
Jak tu zgładzić cichaczem, mimo najszczerszej chęci, osobę, której przybycie zrobiło takie wrażenie i która pozostawiła za sobą całą armię służących, mogących poszukiwać jej w razie danym.
Czy to w skutek przezorności, lub nie, Marya Wood była jednak uzbrojoną jak na wojnę; prawdopodobnie musiała przewidywać możliwość konieczności obrony, gdyż czterej lokaje, którzy wsiedli z nią na statek, mieli ukryte szpady, pod liberyjnemi płaszczami.
Też po wielkiej bitwie, którą przegrali z Morrisem Mac-Diarmid, Marya Wood wpadła w szalony gniew.
Wróciła do nich i zbiła ich, wymyślając od ostatnich słów. Kazała rannym wstać natychmiast i iść za sobą ścieżką prowadzącą do pieczar Muyr.
Na całym świecie lokaje znoszą dobrze opłacane zniewagi. U Maryi Wood zarabiano nie mało grosza;! dwaj lokaje ranni wstali z wysileniem i poszli za nią.
Lord i obie panie wrócili też do pałacu Montratb, przez całą drogę nie wymówiwszy ani słowa.
Zasiedli razem w salonie recepcyjnym, umeblowanym wspaniale, lecz bardziej bogato niż gustownie, ale imponującym wymiarami.
Georgiana i Frania siadły przy oknie. Montratb spacerował wzdłuż i wszerz pokoju. Zdawał się unikać wzroku żony i ciągle zwracał go ku drzwiom wchodowym.
Lękał się przybycia kogoś i nie był wstanie ukryć swej obawy.
Od czasu do czasu przechodził koło młodych kobiet, mimowoli zwalniał kroku; widać było, iż chce coś powiedzieć, ale nie śmie.
Obecność Georgiany i Frani widocznie była mu nie na rękę. Radby był się ich pozbyć za jaką niebądź cenę, gdyż obecność świadków przy scenie, którą przewidywał, powiększała jeszcze grozę smutnego jego położenia. Dwa czy trzy razy otwierał usta, by wyrazić proźbę i życzenie pozostania samemu. Wstrzymywał się jednak i milczał.
Usłyszano zgrzyt otwieranej bramy i stąpanie kilku osób na podwórzu.
Montrah w tej chwili przechodził koło Georgiany. Zatrzymał się i nastawił ucha, wzrok jego zwrócił się na żonę z niemą proźbą.
Georgiana nie chciała zrozumieć i milczała.
Bała się, ale ciekawość jej była nadzwyczaj wzbudzoną. Obecność Frani dodawała jej przytem odwagi.
Montrath, od pierwszej chwili gdy zobaczył Maryę Wood na statku, wyglądał bardzo przygnębionym. Zdawał się być pozbawionym wszelkiej siły i woli i padał pod brzemieniem ciążącej nad nim kary.
Nie nalegał w obec Georgiany i przechadzał się dalej po pokoju.
Jeden z lokai otworzył drzwi i zaanonsował Maryę Wood. Frania otworzyła ciekawie oczy; Georgiana cała drżąca i blizka omdlenia, przyłożyła do nosa flaszeczkę z perfumami.
Lord Jerzy stanął jak przykuty do podłogi, w chwili gdy wymówiono nazwisko Maryi Wood.
Usłyszano głos tejże w przedpokoju:
— Każcie się opatrzyć, — mówiła do rannych lokai, — jesteście tu jakby w moim domu i wszystko powinno być na wasze usługi. Montrath, to mój najlepszy przyjaciel.
To powiedziawszy, weszła.
— Przysuń mi fotel milordzie! — rzekła, — upadam ze zmęczenia; miałam tam u stóp góry dziwne zdarzenie, tyczące się zbliska Waszej Wielmożności... ale ci o nim nie pisnę ani słówka, gdyż mógłbyś odgadnąć pewne rzeczy, o których nie chcę abyś wiedział.
Każ że mi dać co wypić milordzie, proszę cię.
Zasiadła w fotelu, który jej lord Jerzy przysunął.
— Ha! ba! — rzekła spostrzegając Georgianę i Franię. — Sługa pani; nie masz już tych pięknych rumieńców co dawniej! Cóż to za ładna panienka? Czyżby lord Montrath miał na widoku trzecie małżeństwo?...
Te ostatnie słowa rzekła prawie niezrozumiałym głosem.
Georgiana zadrżała i konwulsyjnie ścisnęła rękę Frani, którą także dreszcz wstrząsnął.
Lord Jerzy stał nieruchomy i jakby skamieniały naprzeciwko Maryi Wood. Ta zaś spoglądała mu prosto w oczy z uśmiechem zadowolenia.
W sali panowało milczenie. Marya Wood utkwiła swój wzrok w milorda. Nie groziła ani nie szydziła z niego. Osoba niewtajemniczona w położenie, zadziwiłaby się, ujrzawszy kontrast jaki panował pomiędzy bezczelnym spokojem byłej służącej, a przestrachem malującym się na twarzach innych osób obecnych w salonie.
Lokaj wszedł, przynosząc na tacy kieliszki i flaszkę araku. Lord Jerzy wiedział, czem się Marya Wood lubiała orzeźwiać.
Wzięła kieliszek i podała go lokajowi, dla napełnienia.
— Zdrowie pani milordowej! — rzekła, kłaniając się poważnie.
Wypiła, znowu podała kieliszek i lokaj znowu go napełnił.
— Zdrowie panienki! — powtórzyła, zwracając się do Frani.
Wychyliła go jednym tchem i lokaj nalał raz jeszcze.
— Montrath! twoje zdrowie! Myśmy starzy przyjaciele. Jestem przekonaną, że mnie zawsze widujesz z przyjemnością.
Po raz trzeci kieliszek dotknął jej ust i został wypróżniony. Twarz jej ożywiła się, oko zabłysło ogniem.
— Jeszcze nalej stary Nicku! — rzekła do lokaja.
— Wypiję twoje zdrowie, równie chętnie jak i innych. Kto wie, czy nie zostaniesz kiedyś wielkim dygnitarzem. Słudzy Montratha czasami wychodzą na panów.
Wypiła, postawiła kieliszek na tacy i rzekła, rozparłszy się w fotelu:
— Idź do dyabła Nicku, stary waryacie!
Lokaj wyszedł pospiesznie, spojrzawszy na swego pana, który odwrócił oczy.
Uśmiechnęła się i rzekła głośno:
— Niech przepadną oranżyści! Jestem królową poczciwych ludzi z Galway, czy wiesz o tem moja pani? Ha! ha! jestem kobietą bogatą, mam czterech lokai tutaj, czterech zostawiłam w Galway. Któż by się odważył mnie zamordować?
Obie młode kobiety spojrzały na siebie.
Montrath z gniewem ruszył ramionami.
— Siądź no przy mnie Montrath, — rzekła Marya Wood, — i nie ruszaj ramionami, gdyż nie chcę się dzisiaj gniewać. Siadajże.
Lord Jerzy usiłował się uśmiechnąć, przysunął sobie fotel i usiadł.
— Gdzie jest Robert Crackenwell? — zapytała Marya Wood. I nie czekając na odpowiedź, dodała: — Na honor, ten Paddy, którego spotkałam na wybrzeżu, to najpiękniejszy chłopiec w święcie! Ty Montrath dałbyś wiele, by się dowiedzieć końca całej historyi. Wyobraź sobie, że ten łotr popsuł czaszki dwom z moich lokai i ukradł mi moją paczkę bielizny... za którą milordzie dałbyś natychmiast tysiąc gwinei.
Montrath, udając obojętność, przysłuchiwał się jednak uważnie. Kilka słów wymówionych już wprzódy, przez byłą służącę, obudziło do żywego jego ciekawość.
— Widziałem tę walkę, o której wspominasz. Te panie i ja byliśmy u stóp wieży zamku Diarmidów i przyglądaliśmy się wszystkiemu, wsparci na parapecie.
Marya spojrzała na niego zaniepokojona, lecz niebawem uśmiechnęła się.
— Głupia jestem, — szepnęła, — góra jest za wysoka byś z jej szczytu mógł czytać milordzie przez moje ramie, jak ten piękny chłopiec Paddy. Ha! ha! prawdziwie, pani milordowa tam była i ta piękna panienka także. Musieliście się doskonale zabawić wszyscy troje, gdyż Jan i Wilhelm przewrócili się jak zwierzęta, a ich szpady tyle zaważyły co pióro, wobec tęgiego kija tego Paddy!
— Ależ z jakiego powodu ta walka? — zapytał Montrath nieśmiało.
Frania i Georgiana nastawili uszów.
Marya spojrzała się na lorda z pod oka i zwolna pokręciła głową.
— Gdybym ci to powiedziała milordzie, wiedziałbyś prawie tyle co i ja... już i tak bieda, ze ten Paddy podchwycił połowę naszego sekretu.
Montrath spojrzał na nią z przerażeniem.
— Naszego sekretu! — powtórzył, — jakiś człowiek zdołał podchwycić?...
— I piękny mężczyzna słowo daję! słuszny, dobrze zbudowany z długiemi włosami, z ognistym wzrokiem....
— Ale cóż on wie? o kimże mówisz?
— On to wie, cobyś ty się chciał dowiedzieć, Montrath.... Co on za jeden... zaprawdę sama nie wiem; nazywam go Paddy, gdyż na trzech pożeraczy kartofli, dwóch się przynajmniej tak nazywa. Ale mam pewne powody wnosić, że jego prawdziwe imę jest... zaczekajno... jakież to imę było wypisane na tym szmacie?... Zdaje mi się, że Morris.
— Morris! — zawołał lord, drżąc cały.
— Tak jest, zdaje mi się, że Morris... lecz mnie jest to zupełnie obojętne.
— I on wie coś?...
Milord nie dokończył rozpoczętego zdania. Rzucił okiem na obie młode kobiety, które chciwie zdawały się wyczekiwać na jego słowa.
Prania zwłaszcza pochyliła się naprzód niespuszczając z niego oczów, zdawała się jeszcze bardziej zaciekawioną od Georgiany. Ciekawość jej bowiem była teraz podwójnie podbudzoną, a bodaj czy to co się tyczyło Morrisa, nie przeważało teraz w jej myśli.
Nie mogła już z zupełną swobodą umysłu zajmować się położeniem Georgiany. Myśl o Morrisie opanowała ją całą. Te przedewszystkiem chwytała słowa, które się jego tyczyły. Odgadywała, iż nowe zagraża mu niebezpieczeństwo. Wobec tej obawy wszystkie inne bladły.
Jednak wypadki tajemnicze zaszłe tak szybko jedne za drugimi od kilku godzin, zmieniły jej opinię o lordzie Montrath. Widziała teraz, iż trwoga Georgiany nie była płonną. Zbrodnia tkwiła w głębi sumienia lorda Jerzego i władza nad nim, takiej szczególnej istoty jak Marya Wood, tylko tym sposobem, wytłómaczoną być mogła.
Ale zamiast lękać się następstw tej zbrodni dla swej przyjaciółki, Frania myślała tylko o Morrisie.
Morris stał się przeciwnikiem lorda! Imię jego w ustach Jerzego Montrath, brzmiało groźnie.
Z rozmowy Maryi Wood z lordem widać było, iż tenże miał powody lękać się Morrisa. A biada być postrachem człowiekowi, nie cofającemu się przed morderstwem.
Frania słuchała też z natężoną uwagą. Usiłowała odgadnąć zamiary lorda, by je zwalczać. Za jaką nie bądź cenę, chciała bronić Morrisa, gdyż w miarę jak mu większe groziło niebezpieczeństwo, Frania czuła, iż go więcej kocha.
Montrath tylko rzucił okiem na obie kobiety, ale spostrzegł ich natężoną uwagę i zakłopotanie jego wzrosło. Pomiędzy Maryą Wood, o której wiedział, iż go nie będzie oszczędzać i młodemi kobietami, których wzrok czuł utkwiony w siebie, był jak na mękach.
— Patrz Praniu, — szepnęła milordowa Montrath, do ucha towarzyszki, — patrz jak on cierpi i jaką szczególną władzę ma ta istota nad nim.
Frania nic nie odpowiedziała, giestem poprosiła o milczenie, gdyż jeszcze wymówiono imię Morrisa.
— Ten Morris, — rzekł Montrath, zniżając głos aż do niewyraźnego szeptu, — wyrwał ci jakiś przedmiot. Widziałem to. Na miłość Boską Maryo, co to był za przedmiot, czy on ma związek z naszą tajemnicą i co mnie zagraża?
Marya ziewnęła.
— Mówże głośniej, — rzekła. — Te piękne panie nachylają się jak mogą a nie mogą cię słyszeć.
Montrath wstał zarumieniony z gniewu, otworzył usta i spojrzał na żonę z irytowanym wzrokiem. Chciał już krzyknąć brutalnie, wstrzymał się jednak i zbliżył się do obydwóch kobiet z wymuszonym uśmiechem.
Wziął rękę Georgiany i pocałował ją.
— Proszę cię, — rzekł łagodnie, — idź do swego apartamentu. — Ta nieszczęśliwa, — rzekł nachylając się do ucha żony, — nie może wyjawić pewnej tajemnicy, w obecności nieznanej sobie osoby, — wzrokiem wskazywał na Franię, która natychmiast wstała.
— Do widzenia Georgiano! Wytłómacz mnie przed panną Roberts.
Georgiana wstała nie wyrzekłszy ani słowa. Marya Wood podniosła głos jak gdyby chciała zadać kłam milordowi.
— Cóż to! cóż to! — rzekła, — te piękne panie porzucają nas. Tem gorzej, nudzę się sama z tobą Montrath.
Obie kobiety przeszły przez próg i zamknęły drzwi za sobą.
Montrath zasłonił twarz rękami. Nie potrzebował już panować nad sobą, jęknął z głębi piersi.
— Ja umrę Maryo! Zabijasz mnie!
— Czyż nie mówiłam! — zawołała Marya. — Nie ma nudniejszego człowieka niż ty Montrath, gdy się zostaję z tobą sam na sam. Cóż u kroćset! jeszcze nic nie powiedziałam tej młodej kobiecinie i powinienbyś być mi za to wdzięcznym!
— To u ciebie nazywa się nic nie powiedzieć? — odpowiedział żałosnym tonem lord; — ależ twoje półsłówka gorsze są niż całkowite wyznanie.
— To pocóżem się wstrzymywała! — rzekła Marya Wood spokojnie, — innym razem powiem wszystko otwarcie.
— Maryo! Maryo! mniej litość nademną, co ja ci zawiniłem?
— Nic, ale cóż to szkodzi? Twój koń milordzie, także ci nic nie zawinił, a jednak smagasz go nielitościwie. Każdy ma swe kaprysy.
Montrath przygryzł sobie wargi aż do krwi. Zaczął chodzić po pokoju szybkimi krokami.
Marya czas jakiś zostawiła go w spokoju, wreszcie tupnęła nogą.
— No Montrath! no! — rzekła tonem bakałarza strofującego malca, — chodź usiądź przy mnie i załatwijmy nasze rachuneczki.
Montrath natychmiast usłuchał.
— Nie chcesz mi powiedzieć, czego mogę się lękać od tego Morrisa?
— Zkądże chcesz bym to wiedziała?
— Gdyż ten Morris był narzeczonym Jessy O’Brien.
— Zaprawdę! — rzekła była służąca, — biedny chłopiec! w takim razie Montrath miej się na baczności!
— Na litość Boską, powiedzże mi....
— Chętnie, a zatem powiadam ci, że mi potrzeba tysiąc funtów i to natychmiast, nie mam już grosza.
Twarz milorda nie zmieniła się bardziej, gdyż już żadna boleść więcej zmienić jej nie mogła, tylko obiema rękami schwycił się za piersi.
— Honorem ci zaręczam Maryo, — odpowiedział jej, — daje ci słowo szlacheckie, że już ci wszystko oddałem. Nic nie posiadam....
— Ba! — rzekła dawna służąca, — wieleż to razy powtarzałeś mi to samo, a w końcu zawsze się znalazło. Cóż do kroćset! milordzie, — dodała marszcząc brwi, — zmuszasz mnie do podróży, a nie chcesz za nią zapłacić. Pojechałeś do Irlandyi, musiałam przecie jechać za tobą, by zobaczyć w jakim stanie są nasze majątki. Najęłam parostatek dla siebie samej, wypadło mi powiększyć służbę, rzucić trochę złota tym poczciwcom z Galway, którzy mnie wzięli za królowę. Trzeba było słyszeć jak wołali: Niech żyje nasza miłościwa królowa! Chciała bym mieć pod ręką wartość wszystkich twoich ziemskich posiadłości, milordzie, by ją rzucić tym prostakom. Ty tego nie rozumiesz Montrath, który jesteś dusigroszem, że sama podróż z Galway tutaj kosztowała mnie sto gwinei.
— Sto gwinei! — powtórzył biedny lord.
— Sto gwinei, tak jest, a jeszcze najęłam tylko zwyczajny statek żaglowy z dwunastoma ludźmi załogi. Wolałabym fregatę albo okręt wojenny.
— Ależ to szaleństwo! — rzekł Montrath.
Marya ruszyła ramionami.
— Każ przynieść araku, — rzekła, — a tym razem, niech nie zabierają flaszki.
Lord Jerzy zadzwonił. Lokaj wrócił z tacą i postawił ją na stoliku przy Maryi Wood.
— Tak to lubię, — rzekła, nalewając sobie pełną szklankę, — będziemy mogli rozsądnie pogadać. Montrath, piję za zdrowie twoich obydwóch żon!
Lord Jerzy zwrócił się szybko ku drzwiom, by się przekonać czy lokaj, który przyniósł tacę, mógł usłyszeć ów kompromitujący toast.
— Za zdrowie, twoich obydwóch żon! — powtórzyła Marya Wood, — są śliczne obie, czy wiesz o tem? Nie napijesz się ze mną milordzie?
— Mówże ciszej, zlituj się... — rzekł Montrath.
— Dajże pokój, jesteśmy przecie u siebie, Wasza Wielmożność i ja. Któżby śmiał mięszać się do spraw naszych? A gdzie jest Robert Crackenwell?
— W Galway, — odpowiedział Montrath.
— Ha! ha! ma ten łotr rozum, radabym się z nim zobaczyć. Teraz skoro wypiliśmy zdrowie, twoich obydwóch żon....
— Błagam cię, ciszej!
— A ja cię błagam, byś mnie nie nudził! Gdyśmy wypili zdrowie twoich obydwóch żon razem, wypijmy każdej po kolei. Weź kieliszek milordzie i trąć się ze mną. Zdrowie Jessy O’Brien!
Montrath już nie próbował ukrywać swego, coraz bardziej wzrastającego wzruszenia, przeszedł przez pokój szybkim krokiem, otworzył główne drzwi by zobaczyć co się dzieje w sąsiednim pokoju. Nikogo w nim nie było.
Zaspokojony z jednej strony, otworzył drzwi, kóremi wyszły obie kobiety. Tam też nikogo nie zastał, ale usłyszał lekki szmer i wydało mu się, że ktoś poruszył portierę, za którą znajdował się korytarz prowadzący do apartamentu Georgiany. Pobiegł szybko, rozsunął portierę, ale i w korytarzu było głucho pusto.
— Chodźże tu Montrath! chodź! — wołała Marya Wood, — obchodzisz się ze mną strasznie bez ceremonii, zostawiasz mnie samą by latać za widmami. Widzę, że w końcu zwaryujesz z mojej łaski. Chodź tu taj i trąć się ze mną za zdrowie naszej biednej Jessy O’Brien.
Milord w korytarzu usłyszał to nazwisko, zawrócił się natychmiast i przyszedł do salonu, starannie pozamykawszy drzwi za sobą.
— Wdałaś się w niebezpieczną grę, Maryo! — rzekł głosem przytłumionym strachem, — wiesz przecie, że jesteś równie zagrożoną jak i ja.
— Ba! — rzekła dawna służąca, napełniając kieliszek po raz trzeci, — wiesz przecie Montrath, że ja się niczego nie lękam.... a zresztą, czemuż nie miałabym wypić za zdrowie tej, która się ma jak najlepiej?
— Czy miałaś o niej wiadomości?
— O Jessy? nie dalej jak dzisiaj.
— Gdzież się ona znajduje?
— Milordzie, — odpowiedziała Marya poważnym głosem, — nie trzeba być tak ciekawym. Dosyć ci wiedzieć, iż nie myśli ona tak prędko umierać i choć pogrzebana, może nas wszystkich przeżyje.
— Ale czemuż ukrywasz przedemną, gdzieś ją zamknęła?
— Myśl ta przyszła mi zaraz do głowy, powiedziałam sobie, ta biedna dziewczyna jest tak łagodna! Może by się dała kiedy wykraść milordowi po raz drugi, zamknął by ją gdzieindziej, a ja straciłabym mego zakładnika. Daremnie wołałabym: Milord jest dwużeńcem, milord jest mordercą!...
— Ciszej! na Boga ciszej!
— Mogą nas usłyszeć tutaj, — rzekła Marya, a głos jej przybrał ton szyderczej ironii, — mogą nas usłyszeć tylko stare portrety twoich przodków, a dyabli wiedzą, czy twoi przodkowie milordzie, więcej byli warci od ciebie! Ale wracając do naszych interesów, gdybyś wyprawił moją dawną panią, do Francyi, do Ameryki, Bóg wie gdzie, pięknie bym wyglądała, przychodząc co dwa tygodnie prosić cię o dwa tysiące funtów... a ja potrzebuję tyle na życie.
Marya podniosła w górę kieliszek i przyglądała mu się.
— Gdybyś się był ze mną ożenił milordzie, — mówiła dalej z roztargnioną miną, — byłbyś zrobił świetną partyą! Cóż ci mogła przynieść w posagu twoja żona? jakie dwadzieścia tysięcy funtów rocznego do chodu. Ja cię kosztuję dwa razy tyle. Zostawszy moim mężem, zyskałbyś sto za sto.
Montrath nic nie odpowiedział. Milczał pokornie wobec grubiańskich szyderstw tej kobiety. Wyglądał biedak strasznie i komicznie zarazem. Śmiech brał, widząc go tak gnębionego bez litości, ale śmiech zamierał na ustach, gdyż po za tą komiczną sytuacyą, ukrywał się ponury dramat.
Marya Wood rozgadała się.
— Tak jest, sto za sto i nie potrzebowałbyś się niczego lękać. Zaprawdę Montrath, musisz teraz żałować. Nie jestem zazdrosną o twoją żonę, najlepszy dowód, iż piję za jej zdrowie. Ukłońże się przynajmniej milordzie, kiedy twój kieliszek stoi próżny.
Lord Jerzy machinalnie schylił głowę.
— O której godzinie dasz mi moje dwa tysiące funtów? — zapytało Marya.
— Posłuchaj mnie Maryo, — odpowiedział lord; — wiesz przecie, że ci niczego odmówić nie mogę....
— Bardzo słusznie. I cóż z tego?
— Wiesz, że niewolniczo słucham wszystkich twoich fantazyj.
— Rozumnie robisz. A. dalej co?
— Możesz więc zaufać memu słowu, gdyż ci zaręczam, że nie posiadam tej sumy, której żądasz.
— Trzeba się o nią postarać, — rzekła Marya Wood, tłumiąc ziewanie. Gdy Marya Wood ziewała, było to oznaką burzy.
— Usilnie starać się będę, — rzekł Montrath, — żadnych zabiegów nie oszczędzę.
— To mi jest zupełnie obojętne, pytam się o której godzinie mogę się spodziewać tych dwóch tysięcy funtów?
Montrath walczył z gwałtowną chęcią rzucenia się na tę kobietę i uduszenia jej. Na twarzy jego, zazwyczaj tak obojętnej, malował się tłumiony gniew, a Marya Wood dobrze to zauważyła. Była to jednak kobieta odważna, nic jej przestraszyć nie mogło.
— A gdybyś mnie mógł zabić, — rzekła spokojnie, — co to za gratka milordzie! Sama nie wiem czybym miała czego żałować i czy wieczny sen, nie lepszy od najlepszego trunku. Ale to wiem, że śmierć moją powitałbyś z radością. Ha! ha! — zawołała innym tonem, — stałbyś się odrazu panem siebie, gdyż Robert Crackenwell prawie cię nie niepokoi. Mógłbyś jak dawniej bawić się w wyścigi, w zakłady, grać w karty, używałbyś wszystkich rozkoszy, których cię teraz pozbawiam! Ale mnie nie zabijesz nigdy milordzie, gdyż za twoje pieniądze umiem się zabezpieczyć. Robię wiele hałasu na około swojej osoby. Jestem tak powszechnie znaną jak Fanny Elssler lub Grisè. Wszyscy by się pytali: co się z nią stało? A tak się urządziłam, że pozostawiłam za sobą tu i owdzie kilkanaście osób, któreby zaraz powiedziały: To lord Jerzy Montrath ją zabił.
Lord Montrath ruszył ramionami.
— Szaleństwo! — rzekł, — kto o tem myśli?
— Ja czasami, a ty milordzie bardzo często. Nie broń się, jest mi to zupełnie obojętnem i nie uwierzysz, jak jestem pod tym względem spokojną. Ale jeszcze mi nie powiedziałeś, o której godzinie dostanę moje dwa tysiące funtów?
Lord Jerzy rozpaczliwie wzniósł ręce do góry.
— Ależ ja ich nie mam, — rzekł, — powtarzam ci, że ich nie mam. Przetrząsnęłabyś cały pałac a nie znalazłabyś i połowy tej sumy.
— To poszukaj gdzieindziej, — odpowiedziała obojętnie Marya Wood.
— Dochody moje są wyczerpane.
Dawna służąca tupnęła nogą z niecierpliwością.
— Już drugi raz Montrath robisz mi trudności, nie lubię tego! Nie chcesz oznaczyć godziny, to ja cię wyręczę. Potrzeba cztery godziny by się udać do Galway i wrócić. Zaczekam tutaj by ci dać czas zastawienia kosztowności pani milordowej.
Krople potu spływały po skroniach lorda Jerzego, którego rumiana twarz, strasznie pobladła, aczkolwiek robił nadludzkie wysilenia by zapanować nad sobą.
Marya Wood nie zdawała się zwracać na to uwagi.
— Twoje zdrowie Montrah, — rzekła, zapijając dalej arak. — A zatem spraw a skończona. Dzisiaj zjemy obiad razem i zapewnie przenocuję w pałacu. Mogę sobie to pozwolić, dosyć ludzi zostawiłam w Galway, by tu spać bezpiecznie. Następnych dni będę odjeżdżać i wracać. Teraz milordzie nie zatrzymuję cię dłużej, załatw tę bagatelkę z brylantami, tylko staraj się, by twój posłaniec na czas wrócił.
Lord Jerzy wyszedł ze schyloną głową, nie wyrzekłszy ani słowa, Marya Wood przysunęła stolik z flaszką do kanapy i wyciągnęła się na niej z najspokojniejszą miną.
Morris Mac-Diarmid, wyszedłszy z więzienia, poszedł tą samą drogą, którą przybył rano po zgromadzeniu sprzysiężonych w galeryi Olbrzyma.
Postanowił krążyć koło pałacu Montrath, albo też dostać się do wnętrza, by się rozmówić z jednym z lokai lorda Jerzego, którego znał dawniej gdy jeszcze pracował na roli, spodziewał się bowiem usłyszeć od niego kilka szczegółów tyczących śmierci biednej Jessy.
Idąc rozmyślał o tem wszystkiem co zaszło w więzieniu Galway. Piękna i łagodna twarz młodej dziewczyny, która go zasłoniła przed nożem dozorcy Allana, stała mu wciąż przed oczyma.
Nie znał jej. Jakiemuż uczuciu przypisać jej szlachetny uczynek? chyba litości! Powiedziała, wskazując na starego Milesa Mac-Diarmida:
— On jest niewinny, ocalimy go.
Rad by jej podziękować.
Nie czuł jednak dla niej rodzącej się miłości.
Nie stała się ona rywalką dla pamięci biednej Jessy i serce Morrisa było przepełnione tylko tem wspomnieniem. Ale uśmiechał się myśląc o Frani, której imienia nawet nie wiedział.
Myśl jego była w tej chwili bardzo lekką od trosk patryotycznych, tak go zajmujących niedawno. Serce jego było zanadto przepełnione, uczucia rodzinne usuwały na drugi plan sprawy polityczne. Ojczyzna ustępowała wobec gwałtownie rozbudzonej miłości do ojca i do kochanki.
Myślał tylko o ojcu i o Jessy.
A trochę i o tej blondynce, która mu przyrzekła, iż ocali ojca.
Wyszedłszy z Galway, wstąpił do pierwszej lepszej wiejskiej chaty gdzie został przyjęty z ubogą lecz serdeczną gościnnością irlandzką. Kilka kartofli, kubek poteenu zaspokoiły jego głód i pragnienie. Posiliwszy się poszedł dalej wzdłuż wybrzeża. Idąc ujrzał też statek króla Lwa, dążący ku przylądkowi Ranach, ale myśl jego była czem innem zajętą. Przebył góry Kilkerran i dostał się na drogę idącą obok pałacu Montrath, tę samą, którą Ellen dążyła wśród nocy do galeryi Olbrzyma.
Z tej drogi, nie długa aleja prowadziła po stromym stoku góry, do pałacu.
Morris postąpił kilka kroków w tym kierunku i zatrzymał się niepewny co dalej począć. W pałacu mieszkał człowiek, który niegdyś porwał Jessy O’Brien, zaślubił ją z przymusu, a następnie zamordował!
Morris nie chciał go zabić, ale mógł go ujrzeć przypadkiem, spotkać się z nim oko w oko.
I Morris badał samego siebie, czy ręka jego mimowoli nie podniesie się, czy zdoła zapanować nad sobą i nie uderzyć.
Dnia poprzedniego, mógł był ręczyć za siebie, ale powrót Micheya rozbudził wspomnienie zniewagi. Michey oskarżał milorda o zbrodnię, a Morris dla zwalczania żądzy zemsty, nie posiadał już dawnej siły woli, którą wypadki dnia poprzedniego osłabiły.
Był w tej chwili tylko człowiekiem i myślał je dynie o zamordowanej Jessy. Wzrok jego był ponury i brwi miał zmarszczone. Spoglądał na pałac Montrath, tak jak gdyby chciał oczami zburzyć jego grube mury. W zaciśniętych palcach trzymał swój kij sękaty.
Gniew wziął w nim górę i wstrząsnąwszy długimi swemi kędziorami, rzucił się ku pałacowi.
Niebawem jednak ujrzano go znowu wśród alei i zamyślony, wolnym krokiem poszedł ku wybrzeżu.
Wtedy to Frania i Georgiana ujrzały go u stóp wieży zamku Diarmidów. Statek króla Lwa był jeszcze zasłonięty skałami, Morris nie mógł go widzieć.
Nie widział też obydwóch pań i lorda Jerzego, którzy wsparci o parapet przyglądali się krajobrazowi.
Szedł wciąż wzdłuż wybrzeża, bez żadnego celu. Ominąwszy pałac Montrath, do którego chciał wstąpić, nie troszczył się dokąd go kroki poniosą.
Zbudził się ze swego zamyślenia, dopiero gdy statek króla Lwa, dostawszy się pomiędzy skały, znalazł się w wielkiem niebezpieczeństwie, Morris chciał mu biedź na ratunek.
Ale dzielni majtkowie króla Lwa potrafili sami dać sobie radę i Morris przyjrzawszy się dziwacznej postaci Maryi Wood, przestał się nią wkrótce zajmować i powrócił do swych ponurych myśli.
Nie widział też chleba, który Marya Wood podniosła z ziemi i rzuciła mu jako jałmużnę. Dopiero wymówione jego imię zwróciło jego uwagę, gdy była służąca w przystępie dobrego humoru czytała głośno pierwsze słowa rękopisu Jessy.
— Morrisie! ach Morrisie! przybywaj mi na ratunek....
Mac-Diarmid, schwyciwszy paczkę bielizny, nie zdawał sobie sprawy, jakim sposobem takowa dostała się do rąk nieznajomej kobiety.
Napadniędy, nie mógł jej badać i tylko zawzięcie bronił drogiej zdobyczy.
Było to pismo Jessy! a na czele stało jego imię nakreślone jej ręką.
Nadzieja napełniła mu serce. Czyżby Jessy żyła jeszcze?
Dostawszy się na statek, wydobył z za piersi swą zdobycz i przycisnął ją do serca. Potem zaczął czytać.
Jessy żyła! Czytał jej skargę bolesną. Wzywała jego pomocy, ale gdzie ją odszuka?
— Morrisie, — pytali go majtkowie, — pocóżeś się bił z lokajami tej waryatki?
Morris nic nie odpowiedział.
— Chcesz jechać z nami do Galway?
— Nie, — rzekł Morris.
— Gdzie chcesz byśmy cię wysadzili?
— Gdziekolwiek na brzeg w blizkości pałacu Montrath.
— Trzeba nam zatem zawrócić, ale strzeż się służących te
j waryatki. Popłynęli do brzegu. Marya Wood ze swemi lokajami już minęła przylądek Ranach, nikt nie spostrzegł tego co się działa na wybrzeżu.
Morris wyskoczył z szalupy i niebawem znikł w szczelinie prowadzącej do galeryi Olbrzyma.
Stanął oparty o skałę i czytał. Serce mu się krajało. Gęste łzy spływały mu po policzkach.
Radość jego dochodziła do szaleństwa, a zarazem straszna miotała nim rozpacz.
Jessy! Jessy! Jessy! Imię to przepełniało jego serce.
I wciąż tylko w myśli szukał owego ukrytego więzienia, w którem Jessy płakała i czekała śmierci.
Precz z wszelkiemi innemi zamiarami! przedewszystkiem trzeba ocalić Jessy!
Jednem tylko rozporządzał życiem! A życie swe! życie całe, gotów poświęcić dla ocalenia Jessy!
Galerya Olbrzyma, przed kilku godzinami pełna ludzi i wrzawy, była milczącą i samotną. Morris stał przy wejściu, by korzystać ze światła. Czytał jedne za drugą ćwiartki rękopisu, przerywając czytanie tylko by ucałować ukochane pismo lub obetrzeć łzami zwilżone oczy.
— To prawda, — myślał sobie, — to ja, ja jedynie jestm powodem tego nieszczęścia. Mój ojciec i moi bracia ocalili by ją. A ja!... i moja przeklęta stokroć duma! Czyż powiniem był przypuszczać, że Bóg pozwoli upaść temu aniołowi? czyż powinienem był sobie wyobrażać ją inaczej, jak czystą i bez skazy? Ja to ją zamknąłem w tym grobie, gdzie mnie nadaremnie wzywa; przezemnie to cierpi, przezemnie jedynie! Boże wysłuchaj mej proźby i pozwól mi ją ocalić!
Czytał ćwiartki jedne za drugiemi. Rezygnacya malująca się w każdym wierszu wzruszała do głębi serce Morrisa. Duch jego upadał pod brzemieniem boleści, nie był to już ów mężny szermierz, niemy na głos wszelkiej skargi, prócz skargi Irlandyi.
Wobec wspomnienia młodej dziewczny, bladł w jego oczach i obraz ojczyzny. Jęk konającej Jessy wstrząsał całem jego jestestwem. O czem innem i myśleć nie mógł.
Morris odczytał historyę jej porwania na jeziorze Corrib, krew się w nim burzyła gdy czytał opis hulaszczej biesiady w pałacu Montrath.
A potem podróż do Londynu. Widział Jessy w oknie willi w Riszmondzie, wyglądającą jego przybycia i dziękującą Bogu, że go przysłał na jej ratunek.
Niestety! dziękowała zawcześnie, gdyż właśnie ręka, która ją uratować miała, zepchnęła ją w przepaść!
— Zdradziłem ją, — mówił Morris, — oddałem ją na pastwę mimo przestróg mego ojca i braci, którzy ją lepiej kochać umieli.
Krew ścinała mu się w żyłach na wspomnienie owej służącej angielskiej, którą tylko na to umieszczono przy biednej Jessy by naigrawała jej niedoli; imię Maryi Wood wzbudzało w nim bolesne przeczucie.
Instynktownie nienawidził ją i obawiał się jej, nie przeczytawszy nawet i części opowiadania o tajemniczej podróży z Jessy, zakończonej zamknięciem biednej dziewczyny w więzieniu, które miało stać się jej grobem.
Grób ten gdzie się mógł znajdować? Jessy wspominała o Londynie. Ale w Londynie, olbrzymiem mieście ukrywającem tyle tajemnic, jakże ją odszukać? A przytem sama nie była pewną czy się znajduje w Londynie, podróż jej po morzu i lądzie trwała tyle godzin. Po całym świecie szukać jej wypadało. A tymczasem Jessy wyczekiwała go, Jessy umierająca wyrywała go i jeszcze łudziła się nadzieją.
Morris drżącą ręką uchwycił znowu rękopis, wiele jeszcze ćwiartek nie odczytał, a może w nich znajdzie wskazówkę, jaki punkt wyjścia do dalszych poszukiwań.
Czytał więc dalej, ale niewiadomość Jessy co do miejsca jej pobytu, była wciąż ta sama. Nie miała żadnego stosunku z ludźmi, któż by mógł ją oświecić, gdzie się znajduje?
Rękopis zawierał jeszcze kilka ćwiartek, z których pismo było już bardzo niewyraźne i musiało być nakreślone osłabioną i drżącą ręką.
„Dwa tygodnie już upłynęło, pisała Jessy, od czasu gdym rozmawiała z tobą Morrisie. Cały ten czas byłam taka słaba, trawiona gorączką nie mogłam wstać z łóżka; chciałam pisać do ciebie, gdyż to mnie pociesza i ulgę przynosi, ale nie miałam siły.
„Jakże długie wydały mi się te dwa tygodnie! piętnaście dni! Pamiętam raz, w owych czasach, gdy jeszcze byłam szczęśliwą, przeleżałam chora miesiąc w domu naszego ojca.
„Ach! Morrisie, jakże błogosławioną jest choroba, która gromadzi około naszego łóżka, tych wszystkich, których kochamy.
„Dniem i nocą był ktoś przy mnie, zapytując czy cierpię, pocieszając mnie i dodając odwagi. Szlachetna Ellen siadała przy mnie i usługiwała biednej dziewczynie, jak gdybym była jej równą. Ojciec także przychodził często. Jak i on dobry Morrisie i jak on nas wszystkich ukochał! Powiedz mu też jak ja go kocham i jak często o nim myślę.
„Żaden z braci nie zaniedbał odwiedzić biednej chorej, a ty Morrisie! ty! oni przychodzili i odchodzili, byli moimi braćmi, ty byłeś moim narzeczonym. Jak ty mnie kochałeś. Czuwałeś przy mnie dniem i nocą, aż twarz twoja pobladła. Byłam szczęśliwą wśród mych cierpień i żałowałam niemal choroby, gdy Bóg wrócił mi zdrowie.
„Co za różnica pomiędzy owemi dniami a dzisiejszym, choroba jakże tu jest dotkliwą. Jestem samą, żadna miłosierna ręka nie ulży memu cierpieniu, żaden głos serdeczny nie odzywa się by mnie pocieszyć!
„Nikt nie poprawiał mej pościeli stwardniałej pod ciężarem mego ciała. Usta moje wyschnięte pragnieniem, a z łóżka nie mogłam sięgnąć do dzbanka stojącego z wodą!
„Zdawało mi się czasami, że przyjdziesz i dasz mi się napić! Wołałam ciebie, błagałam byś się nademną zlitował! że umieram z pragnienia a jestem za słabą by się módz dowlec do tego dzbanka z wodą.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tu rękopis się kończył, na oddzielnym szmatku Morris wyczytał tylko jeszcze te słowa:
„Zdawało mi się, że śmierć mnie nie przestrasza, ale ta która mi zagraża jest tak straszną i powolną.
„Morrisie! już dwa dni nie rzucono mi chleba....
Oko Mac-Diarmida stanęło sztywne i nieruchome na tym ostatnim wierszu. Oddech zatrzymał mu się w piersi.
— Boże mój! Boże! — wyszeptał chwytając się obiema rękami za czoło, — to za wiele cierpienia! Zlituj się nademną!
„Głód mi jeszcze nie dokucza, — pisała dalej Jessy, — ale już mi tylko jeden chleb pozostał, a potrzebny mi jest na kopertę do mego długiego listu.
„Czas go już skończyć. Daj Boże by się dostał w twoje ręce!
Morris stał czas jakiś w osłupieniu. Potem zerwał się i wyskoczył z ukrycia. Poszedł wzdłuż wybrzeża szybkim krokiem. Słowa bez ładu wyrywały mu się z ust, ruchy jego były jak szalone.
Tracił zupełnie głowę i czuł, że dostaje pomieszania zmysłów.
Jak dawno ostatnie słowa listu Jessy mogły być nakreślone? W chwili gdy je pisała, już głodna śmierć jej zagrażała! Czy ją zabiła? Czyżby przyszło jemu na chwilę odzyskać nadzieję na to tylko, by w tem głębszą pogrążyć się rozpacz?
Nieznajoma powiedziała, że chleb ten pochodzi z bardzo daleka! Ale czy mówiła prawdę? czyżby był czas jeszcze ocalić nieszczęśliwą ofiarę? a w takim razie dokąd się udać, co począć?
Morris biegł na chybił trafił sam nie wiedząc dokąd. Minął już skały i wybrzeże. Myśl, że ta kobieta znajduje się w pałacu Montrath przemknęła mu się przez wzburzony umysł, podążył też ku pałacowi. Ale się zatrzymał, pomyślawszy, iż on tylko już sam pozostał jako jedyna nadzieja biednej Jessy. Gdyby zginął, jakiż by jej pozostał środek ratunku. Wśród murów pałacu Montrath trudniej by mu było się bronić i szpady łatwiej znalazły by drogę do jego serca.
Skierował też kroku ku folwarkowi Mamturhs, by się podzielić tajemnicą z braćmi.
— Oni mnie bardzo kochają! — mówił idąc szybko. — Gdy im opowiem wszystko co wiem, będę mógł narazić życie i wstąpić w progi pałacu, gdyż ginąc, zostawię kilka serc dla dokończenia mego dzieła.
Przybył do stóp góry, upadając ze znużenia i oblany potem. Dzień się już chylił ku końcowi. Drzwi domu zastał otwarte.
Morris wszedł. Zawołał braci. Mała Peggy przybiegła na głos jego blada i drżąca.
— Ach! Mac-Diarmidzie! — rzekła, — więc ty się nie bijesz? Tutaj nikogo nie ma. Owen i Katti oddawna poszli, biedna Katti mocno płakała a Owen był bardzo smutny. Przyszli ludzie i zabrali Dana i Micheya by się bić w bagnach Clare-Galway, wśród których czerwone mundury mordują Irlandczyków. Nikogo Mac-Diarmidzie nad jeziorami nie znajdziesz, od rana się biją. Wszyscy poszli, mężczyźni i kobiety!
Morris stał czas jakiś nieruchomy na progu wspólnej sali. Słowa dziewczyny nadaremnie obijały się o jego uszy. Gdy skończyła mówić, spojrzał błędnym wzrokiem na około siebie.
— Nie ma nikogo! — wyszeptał. — A ona z głodu umiera! umiera z głodu!
Owen Mac-Diarmid spał w jednej z małych przybudówek przyczepionych do domostwa w folwarku Mamturh. Leżał na łóżku należącym do starego Milesa przed jego uwięzieniem. Pierwsza połowa dnia już minęła.
Było to mniej więcej o tej samej porze, gdy dragoni Jej Królewskiej Mości wpadali w zasadzkę przygotowaną przez sprzysiężonych Molly-Maguires.
Sen Owena był ciężki i niespokojny, twarz jego tak zwykle wesoła, miała na sobie, nawet wśród spoczynku, wyraz smutku i zaniepokojenia.
Katti Neale nie leżała przy nim jak zwykle. Siedziała na drewnianym taborecie, tylko głowa jej, znużona i ociężała, wsparła się na kołdrze. Straszna rozpacz przygniatała ją. Z młodej jej twarzy znikł wyraz łagodności, brwi jej były groźnie zmarszczone, a zaciśniętych ust wyrywały się od czasu do czasu tragiczne groźby.
Niekiedy zjawiała się jeszcze łza i drżała na rzęsach, ale zasychała niezwłocznie, powieki jej były rozpalone.
Minęło tak minut kilka. Owen rzucał się wciąż wśród snu, ale skargi jego nie zdawały się dochodzić aż do uszów Katti.
— Nie mogę tu dłużej pozostać, — wyszeptała złamanym głosem, — muszę dom ten opuścić. Jestem córką Lukassa Neale. Lukass Neale zginął zamordowany.... Owen! mąż mój!... Zdaje mi się, że mnie jeszcze kocha... ale tu przed oczyma... wciąż mi stoi blada postać mojego ojca.
Zamilkła i wyprostowała się na krześle. Włosy sprowadzone na przód głowy, zakryły jej cały policzek.
— Czy mnie kocha jeszcze, — rzekła dalej, — alboż mogę wiedzieć?
Źrenica błysnęła z pod długich rzęs i zatrzymała się na Owenie.
— Śpi, — rzekła, — jaki on piękny! Boże mój, Boże! Już o wszystkiem zapomniałam!... zapomniałam za prędko, Panie mój! mnie nie wolno być szczęśliwą!
— Ani kroku dalej! — rzekł Owen szybkim głosem wśród snu, — nie zabijajcie jej! ja ją kocham!
— Czy on o mnie mówi? — wyszeptała młoda kobieta z gorzkim uśmiechem.
Wzrok jej spoczął na Owenie, który leżał wciąż z ustami napół otwartemi, oddychając ciężko. Wstała i stanęła przed łóżkiem. Ręce założyła na piersi. Na twarzy jej malowało się straszne zniechęcenie.
— A chociażby mnie kochał, — rzekła, — czegóż mi się jeszcze wolno spodziewać. Muszę się oddalić, kiedy mnie opuścił by stanąć na wezwanie tego tajemniczego sygnałowego ognia, gorejącego u stóp wieży zamku Diarmida. O mój biedny ojciec! mój ojciec!
Przycisnęła obie ręce do zbolałego serca i wzniosła oczy ku niebu.
— Sił mi brak, — mówił Owen wśród snu, — podnieść jej nie mogę, a tam ci nadchodzą!
Katti nie zrozumiała, była bowiem bez przytomności gdy ją Owen uniósł w swych objęciach. Usiłowała odgadnąć znaczenie słów jego.
Myśl, że Owen, jako członek tajnego stowarzyszenia mógł wziąć udział w morderstwie jej ojca, zabiła by jej szczęście na wieki.
— Ocalona! — zawołał nagle Owen, podniósłszy się napół na łóżku i padł znowu westchnąwszy głęboko.
Katti przyglądała mu się niespokojnie, czekając dalszych słów. Nawał myśli wstrząsał mózgiem biednej kobiety.
Od tej chwili sen Owena był spokojny i cichy.
Katti przyglądała mu się jeszcze uważnie czas jakiś. Oczy się jej zwilżyły.
— To o mnie mówi, — rzekła, — zdaje mi się, że o mnie! Byłam przy nim tej nocy, gdym się obudziła.
Pochyliła się zwolna i złożyła pocałunek na czole śpiącego Owena. Potem uklękła i modliła się za niego. Powstawszy, zarzuciła na plecy ciężki, nie wyschnięty jeszcze burnus czerwony.
Chwiejnym krokiem zbliżyła się ku drzwiom. Przed progiem odwróciła się jeszcze by spojrzeć na Owena. Serce się jej krajało.
Przy drzwiach zatrzymała się jeszcze, walcząc sama z sobą i mówiąc:
— Mogę zaczekać przecie chwilkę, gdy będzie blizkim obudzenia się, odejdę.
Owen poruszył się tak, jakby się miał obudzić. Zebrała się na odwagę i wyszła. Drzwi zamknęły się za nią z łoskotem, który się odbił aż w głębi jej duszy. Ostatni to już raz miała go słyszeć.
Michey i Sam spali jeszcze na wspólnej pościółce ze słomy.
Katti przeszła przez salę niepostrzeżona.
Wydostawszy się na dwór pobiegła na górę.
Czerwcowe słońce rozlewało na około swe ożywcze promienie. Wszystko w przyrodzie było wesołe, spokojne, uśmiechnięte. Katti szła ciężkim krokiem, łkania wznosiły jej piersi, nie mogła płakać, łzy zaschły jej w oczach. Dokąd szła? sama nie wiedziała. Chciała tylko uciec daleko, daleko od utraconego szczęścia.
W chwili gdy odeszła, Owen znajdował się już w tej fazie uśpienia, że za lada szelestem otwierają się oczy. Łoskot zamykających się drzwi zbudził go też. Usiadł na łóżku i obejrzał się na około pokoju.
— Katti, — rzekł, — gdzie jesteś?
Biedna Katti, nie mogła odpowiedzieć. Mijała właśnie w tej chwili ostatnie drzewa dębowego lasku otaczającego folwark Mac-Diarmida. W miarę jak się oddalała od domu, siły jej wracały, postać wyprostowała się, odzyskiwała wolę i szła krokiem szybszym i pewniejszym.
Owen zdziwił się, że wołanie jego pozostało bez odpowiedzi. Zwykle, na głos jego, Katti przybiegła wesoła i uśmiechnięta. Nie zaniepokoił się jednak w pierwszej chwili. Wspomnienie wypadków nocnych nie wróciło mu jeszcze. Zawołał po raz drugi, ale bezskutecznie. Leżał na łóżku w ubraniu, wstał zatem.
Nie znalazł odzieży Katti na zwykłem miejscu i spostrzegł zaraz brak czerwonego burnusa, której młoda kobieta zwykła była nadziewać tylko gdy się udawała w dalszą drogę. Pierwszy raz zaniepokoił się.
— Biedna Katti! — wyszeptał, — co ja jej powiem? jak jej powrócę utracone szczęście?
Rzucił okiem na drzwi od wspólnej sali, pilno mu było ujrzeć Katti i lękał się z nią spotkać. W sali nie było nikogo, prócz dwóch braci śpiących, drzwi wchodowe były otwarte.
— Katti wyszła bezemnie, — rzekł smutnie Owen, — pewnie siedzi w lasku w cieniu drzew.
Westchnął głęboko, zwykle nie przechadzali się nigdy wśród gór jedno bez drugiego.
Wyszedł i postąpił machinalnie kilka kroków. Przenikliwym wzrokiem, w którym się już malowała trwoga, spojrzał ku szczytowi góry. Okrzyk zadowolenia wyrwał mu się z ust i z czoła zniknęły zmarszczki. W dali, aą na krańcu ścieżki idącej wzdłuż góry, spostrzegł czerwony punkt wśród bielących się skał. W takiej odległości tylko oko męża było zdolne dojrzeć poznać. Owen kochał Katti.
Skoczył naprzód zwinny i lekki. W kilku minutach przebiegł drogę, którą młoda kobieta przebyła w ciągu pół godziny.
Na szczycie pierwszego wzniesienia z łańcucha gór Mamturhs, znajduje się małe okrągłe jeziorko, z którego wypływa rzeczka Deala, wpadająca do jeziora Mash.
Wśród opustoszałych brzegów tego zbiornika wód, którego dna jeszcze nigdy zgłębić nie zdołano, wznosi się stary kamienny krzyż, którego rzeźbione ramiona zdołały oprzeć się sile czasu. Jak wszystkie tego rodzaju pomniki, tak i krzyż ten otoczony jest wielką czcią okolicznych mieszkańców. Schodzą się doń pielgrzymki z Tuam, z Galway, a nawet i z dalszych stron. Na początku każdej zimy liczne tłumy otaczają mchem obrosły piedestał, mnogie wota wiszą poprzyczepiane wśród starego bluszczu wijącego się naokoło rzeźbionych ramion.
Cześć, jaką krzyż jest otoczony jest tak wielką, ze nikt przez długi szereg lat nie śmiał dotknąć świętego kamienia, który coraz bardziej pochylał się nad małem jeziorem.
W oczach cudzoziemca, krzyż ten, poświęcony czci Ś-go Patryka, grozi ruiną, ale poczciwi ludziska z Connaught nie mają pod względem najmniejszej obawy, ręka świętego jest potężną i nigdy on swemu krzyżowi upaść nie pozwoli.
Gdy Owen przybył do szczytu góry, ujrzał Katti klęczącą u stóp krzyża Ś-go Patryka.
Młoda kobieta wsparła się obiema rękami o kamień i schyliła głowę na ręce.
Owen zatrzymał się i usiadł za skałą o pięćdziesiąt kroków od jeziora. Nie chciał przerywać modlitwy Katti.
Modlitwa Katti trwała długo. Klęczała wciąż nieruchoma z głową wspartą na kamieniu. Po kwadransie wyczekiwania wydało się Owenowi, że fałdy czerwonego burnusa poruszyły się i zatrzęsły.
Jednocześnie echo tłumionego łkania doszło uszów jego. Katti pochyliła się i złożyła ręce na kolanach. Chociaż twarz jej pozostała niewidzialną, rozpacz malowała się w całej jej przygnębionej postaci.
Biedna Katti zdawała się padać pod brzemieniem swej boleści.
Owen miał łzy w oczach; nie mogąc już dłużej panować nad sobą, już chciał pobiedz ku żonie, gdy młoda kobieta wstała i zwróciła głowę ku jego kryjówce. Owen ujrzał ją jak nigdy jeszcze, nawet wśród owych bolesnych dni po śmierci Lukassa Neale. Ponury ogień błyszczał w jej oczach.
Z rękami założonemi na piersi, poszła aż nad brzeg wody.
Głowa jej pochyliła się nad przepaścią jakgdyby niewidzialna siła przyciągała ją. Owen ujrzawszy ją tak zawieszoną nad bezdenną tonią, krzyknął i pobiegł naprzód.
Katti odwróciła się, poznała męża i padła na kolana.
Owen nadbiegłszy padł obok niej, siły go opuściły, wzruszenie przygniatało go.
— O Katti! — wyszeptał, — cóżem ci uczynił? Młoda kobieta spojrzała na niego błędnym wzrokiem, na twarzy jej tkwił wciąż tenże sam wyraz niemej rozpaczy. Nie odrzekła ani słowa.
Owen schwycił zimne jej ręce i przycisnął je do serca.
— Chciałaś się zabić! — rzekł.
— Chciałam się zabić, — odpowiedziała zimno.
— I dla czego? — zawołał Owen — dla czego?
— Gdyż cierpię za wiele.
Owen chciał coś powiedzieć, ale głos zamarł mu w gardle. Pozostał czas jakiś nieruchomy i milczący. Potem ukląkł i zapytywał tylko żonę błagalnym spojrzeniem.
Katti pozostała lodowata.
Owen przycisnął jej głowę do piersi. Katti nie stawiała mu oporu, ale twarz jej pozostała niewzruszoną. Owen załamywał ręce i spoglądał zrozpaczonym wzrokiem na nęcące go wody jeziora.
— Och! Katti! Katti! — rzekł, — ja cierpię więcej niż ty!
Młoda kobieta poruszyła zlekka głową, powieki jej zadrżały i usta się poruszyły.
— Nie można cierpieć więcej odemnie, — wyszeptała.
Przelotny rumieniec oblał jej twarz, piersi się wznosiły przyspieszonym ruchem, przytłumiony oddech syczał przez usta. Nagle wybuchła łkaniem i twarz jej zalała się łzami. Zarzuciła ręce naokoło szyi Owena i przytuliła się do niego z niewymowną czułością.
Owen płakał także i uścisną ją serdecznie.
— Ty mnie kochasz, kochasz mnie, — rzekła, jak tylko mogła przemówić. — Wiem o tem, wierzę ci.
— Czyżeś mnie podejrzewała Katti?
— Tak jest... i co się nacierpiałam. Powtórz mnie Owenie, wszak prawda, ty mnie kochasz?
— Kocham cię Katti, wszystkiemi siłami, duszą całą.
— Dzięki ci! Owenie! ja tyle wycierpiałam.
Ale naraz Katti odepchnęła się od męża i zbladła. Utkwiła wzrok swój w wzroku Owena, który spuścił oczy.
— Jeżeli mnie kochasz, — rzekła, — to powiedz gdzie byłeś tej nocy?
Uśmiech, zlodowaciał na ustach Owena, radość; jego znikła.
— Gdzie byłeś? — powtórzyła.
Owen nie mógł odpowiedzieć, ale był Irlandczykiem, a któryż Irlandczyk nadaremnie wzywa na pomoc swej wyobraźni. Czoło mu się rozjaśniło.
— Milczysz? — rzekła Katti. — Nie przedemną zaprawdę możesz wyznać tak straszną, tajemnicę. Ja jestem córką, Łukasza Neale Owenie.... Łukasz Neale, którego sprzysiężeni Molly-Maguire zamordowali.
Owen milczał wciąż. Namyślał się.
— Milczysz, — powtórzyła Katti, — nie chcesz mi wyznać, że ogień na szczycie Ranach-Dead, zaprowadził cię tej nocy do galeryi Olbrzyma.
— Nie mogę rzeczywiście wyznać ci tego Katti, — rzekł Owen łagodnie, — gdyż skłamałbym.
Młoda kobieta spojrzała na niego podejrzliwie, ale z gwałtowną chęcią uwierzenia mu.
— Czemuż nie spytałaś mnie wcześniej o powód mej nieobecności, moja droga! — mówił dalej Owen, wieleż łez oszczędziłabyś sobie, wiele nadaremnej trwogi!
Katti nie śmiała się jeszcze radować, ale nadzieja zabłysła na jej twarzy.
Owen przycisnął ją znów do serca.
— Czyż nic nie słyszałaś o wyborach w Galway? — zawołał z okcentem, któremu gwałtowna chęć przekonania żony, nadawała wszelkie pozory szczerości.
— Owszem, — odparła młoda kobieta niecierpliwie.
— I czy nie wiesz, — zapytał jeszcze Owen, jak wielce Miles nasz ojciec, jest oddany sprawie O’Conella.
— Owszem, — powtórzyła Katti, której serce zaczynało się już uśmiechać radością i która pragnęła być przekonaną.
— A więc moja droga, — mówił dalej Owen, rumieniąc się zlekka, — mieliśmy meeting nocny po drugiej stronie przylądka Ranach, po za parkiem Monirath.
— Czy to tylko prawda? — zawołała młoda kobieta.
Owen już był pewnym zwycięztwa.
— Ależ prawda! — odpowiedział, zapalając się. — Ach! moja kochana, co za piękny meeting! Jakie oni mieli wspaniałe mowy! ile pięknych rzeczy powiedzieli o Wilhelmie Derry, zacnym chłopcu, którego proteguje O’Conell!
Katti zsunęła się wzdłuż piersi Owena i padła na kolana, złożyła ręce a wzrok jej dziękczynny wzniósł się ku niebu. Owen mówił jeszcze, ale już go nie słuchała. Uwierzyła mu i serce jej napełniło się radością.
Po kilku chwilach wyraz jej twarzy zmienił się, nie było już podejrzenia w jej wzroku, ale poważne i śmiałe postanowienie.
— Przepraszam cię Owen i dziękuję ci, gdyż zasłużyłam na srogie wymówki. Zlitowałeś się nademną.
Radość Owena przygłuszała w nim wyrzuty sumienia.
— Jeszcze słówko, — mówiła dalej Katti, któej głos coraz bardziej mężniał i poważniał. Czy wszyscy nasi bracia byli na tym meetingu.
Wszyscy! — odpowiedział Owen bez wahania.
— Żaden z nich nie należy do tajnych stowarzyszeń?
— Żaden!
— Zaręczasz mi?
— Na mój honor! — zawołał Owen, zapalając się, — synowie starego Milesa są wszyscy tacy jak ich ojciec.
Katti wsunęła mu rękę pod ramie, zeszli razem z góry wolnym krokiem. Owena radość wybuchała głośnemi słowy, ale Katti była milcząca i zamyślona. Dziwny uśmiech igrał na jej zlekka zmarszczonych ustach.
I podczas gdy Owen prawił jej błahostki, Katti z głębi serca dziękowała Bogu mówiąc:
— Ojcze mój! ojcze! będziesz wreszcie pomszczony!
Gdyż znała teraz schronienie sprzysiężonych Molly-Maguires, a Owen pod przysięgą zapewnił ją, że ani on, ani żaden z jego braci do spiskowców nie należy.
Słowom Owena dała wiarę.
Postanowienie jej było niezłomne.
Powróćmy do bagien Clare-Galway, w chwili, gdy nagłe zjawienie się Elleny przerwało dzieło zemsty sprzysiężonych.
Ci się już nawet nie ukrywali, stali tłumnie, zmięszani razem, mężczyźni, kobiety i dzieci, nad błotnistem i obszarami, wśród których dragoni walczyli ze śmiercią. Jedni zdołali wydobyć się na wierzch poprzecinanej szosy, drudzy tonęli w trzęsawiskach.
Nikt wśród sprzysiężonych nie poznał Elleny Mac-Diarmid.
Nawet Jermyn, gdy pochylił broń swoją, nie domyślał się, że czerwony burnus zasłania jego szlachetną kuzynkę. Ale w chwili gdy dał ognia, wiatr, czy też przyspieszony bieg kuców, u niósł kaptur młodej dziewczyny. Jermyn dojrzał jej twarz i spostrzegł, że się zachwiała. Serce ścisnęło mu się śmiertelnie, myślał że ją zranił.
I podczas gdy sprzysiężeni wznosili dzikie okrzyki tryumfu, on wypuścił broń z ręki i padł jak nieżywy.
Strzał jego nie chybił, ale nie Ellen rażoną nim została.
W chwili gdy Jermin wypalił, obaj uciekający byli zwróceni do niego bokiem i pędzili przyciśnięci jeden do drugiego. Major pozostawał cokolwiek w tyle. Kula z muszkietu Jermyna trafiła go w zranioną już rękę i uczuł tak wielką boleść, że aż zachwiał się na koniu.
Ellen widząc, że blednie, schyliła się i podtrzymała go wyciągniętą ręką; spostrzegła, iż major traci przytomność, oczy jego zamknęły się.
Znajdowali się w zupełnie otwartej miejscowości, najmniejsze zatrzymanie się wydało by ich w ręce rozwścieczonych sprzysiężonych. Już i tak bieg ich został zwolnionym, gdyż Mortimer rwał się do żołnierzy pozostawionych w groźnem niebezpieczeństwie.
Dążył za Elleną ale ze wstrętem, mocno zdecydowany wrócić do załamanej szosy, jak tylko odprowadzi młodą dziewczynę na bezpieczne miejsce, gdzie by ją kule dosięgnąć nie mogły.
Ale ta nowa rana, po tylu innych gdy zaledwie powstał z choroby, zbiła go z nóg zupełnie. Oczy mu się zaćmiły, nic nie widział.
Serce się Ellenie ścisnęło, ale nie wstrzymała biegu, gdyż spiskowcy nabijali znów bronie, a major był jeszcze wystawionym na ich strzały.
Owszem, przyspieszyła biegu, obiema rękami podtrzymując majora i spuszczając się zupełnie co do kierunku, na instynkt obydwóch kuców.
Te zaś zachęcane głosem, skoczyły dotykając zaledwie kopytami trawy, pędziły jak wicher, zawsze razem, z jednakową szybkością.
Ci z dragonów, którzy zdołali wydostać się na szosę, przyglądali się tej ucieczce z rozpaczą i z zawiścią.
Oni pozostali nad przepaścią, jeden z nich tylko uciekł, nie troszcząc się o ich straszne położenie. A to był wódz ich, który z obowiązku powinien był pozostać wśród niebezpieczeństwa. A on uciekł! I dążył nie w kierunku Tuam, gdzie stali ich towarzysze, mogący przybyć im z pomocą, nie w kierunku Galway, zkąd także można było spodziewać się ratunku, ale ku jeziorom! Uciekał, by uciec, a nie by wyrwać swych żołnierzy ze strasznych mąk wolnego konania.
— Porucznik Diran także uciekł, — mówili nieszczęśliwi, — ale to zacny człowiek! on pobiegł do Tuam i jeżeli przybędą nam na ratunek, jemu to zawdzięczać będziemy.
— Odwagi! panie Brown, — mówili drudzy, — jeszcze jedno wysilenie a wydobędziesz się tej przeklętej nory. Cieszymy się, żeś się wydostał, wiemy bowiem, że jeżeli cię twój koń doniesie aż do Galway, to przed wieczorem wrócisz do nas z pomocą.
Porucznik Brown jechał na czele oddziału od samego początku wyprawy, był też najbardziej wysuniętym naprzód. Koń jego, doskonały i lżejszy od koni prostych żołnierzy, ugrzązł dopiero po długiem pasowaniu się i znajdował się blizko miejsca nietkniętego ręką sprzysiężonych.
Tylko kilka kroków oddzielało go od nienaruszonej części szosy. Przebył tę przestrzeń po niezmiernych wysileniach. W chwili gdy spiskowcy odwrócili się od tej części szosy, zajęci wyłącznie ucieczką majora, porucznik Brown zdołał obiema rękami uchwycić się stałego gruntu. Wdrapał się na deski nie puszczając cugli konia i za ich pomocą pociągnął za sobą wierzchowca.
— Panie Brown! — wołali nieszczęśliwi dragoni, — niech Bóg nad tobą czuwa i nie zapomnij o nas!
Brown już był na siodle, dotknął ostrogą konia, który otrząsnąwszy się z błota, puścił się galopem.
Dragoni obsypali go błogosławieństwami, liczyli bowiem na niego.
Co się zaś tyczy majora, to chyba tylko sprzysiężeni Molly-Maguires, pałali ku niemu w tej chwili równą nienawiścią.
A Bogu jednak wiadomo jaką wściekłością przepełnione były ich serca, chętnie by się byli całej swej zemsty wyrzekli, za tę jedną zdobycz, która im się z rąk wymykała.
Tymczasem kuce biegły wytrwale. Już zbiegi wyglądali tylko jak punkt czerwony uciekający w kierunku jeziora Corrib, niebawem zniknęli zupełnie po za drzewami rozpościerającemi się jak sznur zielony między trzęsawiskiem i jeziorami.
Ellen zatrzymała się. Nie zsiadając z konia, rozdarła rękaw munduru majora i ścisnęła chustką jego ranę, z której krew obficie płynęła.
Ale sprzysiężeni mogli dojrzeć miejsce, w którem uciekający wydostali się z bagien. Niektórzy z nich opuścili już tłum towarzyszy i młoda dziewczyna obawiała się pogoni. Jeszcze się zatrzymać nie mogła.
Kuce z dymiącemi kłębam i puściły się znowu, biegnąc równolegle. Mortimer, wstrząśnięty znowu, jęknął zlekka, ale wzrok jego był martwy i bynajmniej nie zdawał sobie sprawy z tego co się z nim działo.
Ellen zatrzymała się dopiero na brzegu jeziora i puściła na wolność kuce, które były zadyszane wśród zielonej trawy. Mortimer nie mógł się utrzymać na nogach, gdyby go młoda dziewczyna na chwilę puściła runął by na ziemię, lecz z jej pomocą, stał chociaż chwiejący.
Wśród sitowia stało przywiązane czółno, to sama, którem się Ellen posługiwała dla przebycia jeziora Corrib, drugi już bowiem raz odbywała w dniu tym tę podróż. Ułożyła Mortimera na dnie i chwyciła wiosła.
Czółno szybko pruło powierzchnię wody. Ellen od dzieciństwa umiała wiosłować i nieraz dla zabawy puszczała się na wyścigi z nadbrzeżnymi rybakami.
Dopóki płynęli na czystej wodzie, młoda dziewczyna ani na chwilę nie zwolniła ruchów, piękna twarz jej, ożywiona zmęczeniem oblała się rumieńcem, czoło miała oblane potem, ale wiosłowała wciąż, a siły jej rosły gdy spoglądała na Mortimera, który leżał nieruchomy i blady na dnie czółna.
Wreszcie dopłynęli do archipelagu z zielonych wysepek położonych na środku jeziora. Już jedna wyspa, potem dwie i trzy oddzielały Ellenę od wybrzeża, u którego siadła. Przypuściwszy nawet, że sprzysiężeni dostali się do brzegu jeziora Corrib i ścigali nienawistnym wzrokiem za czółnem, to musieli stracić je z oczów wśród labiryntu, do którego się dostała.
Ellen zaczęła wiosłować z mniejszem natężeniem. Znajdowała się już o jakie sto kroków od największej z wysp jeziora, wśród której wznoszą się zakryte gęstą zielonością ruiny opactwa Ballalongh.
Ruiny te są równie zielone jak i piękne otaczające je drzewa. Mech i bluszcz pokryły gęstą osłoną te gotyckie łuki, tworząc jakby olbrzymią altanę. Nie było już wcale widać owych delikatnych rzeźb, które czternasty wiek tak obficie rzucał jak hafty na kamienie świętych przybytków. Wszystko zniknęło pod zielonym kobiercem, równie starym jak i sama ruiny, który długie wieki utkały.
Cała wyspa, równie jak i opactwo ginęła wśród wybujałej zieloności. Wyglądała jak bukiet artystycznie ułożony, wyrastający z niebieskich wód jeziora Corrib.
Na około brzegów, wierzby płaczące spuszczały w kształcie arkad długie swoje gałązki kąpiąc je w wodach jeziora, tworzyły jakby ciągłe sklepienie, raz szerokie, to znowu wązkie, pod którem w każdym razie czółno bezpiecznie schronić się mogło.
Ellen przybiła do tej wyspy. Odsunęła gałązki wierzb, które opadły za nią. Z zewnątrz niepodobna było jej dojrzeć.
Ellen rzuciła wiosła i uklękła obok Mortimera. Do tej pory zachowała cały zapas sił, które w energicznych naturach wytwarza niebezpieczeństwo, ale niebezpieczeństwo zdawało się zażegnanem. Ellen uczuła też, że dusza jej mięknie i słabnie.
Była samą z Mortimerem, nie omdlałym, ale pogrążonym w odrętwieniu, jakie często przychodzi w skutek pewnych ran. Od nikogo nie mogła spodziewać się pomocy, była otoczoną tylko wrogami. Trzeba było opatrzyć ranę Mortimera, trzeba było go ocalić.
Ellen nie wiedziała jak się wziąć do tego, często po zabawach połączonych z bójkami, jakie się zdarzały w Connaught, ten lub ów z Mac-Diarmidów wracał do domu z pokaleczoną czaszką, ze zranioną ręką lub piersią. Ellen zwykle sama opatrywała wszystkie rany. Ale tym razem rana pochodziła od strzału, w jakim kierunku poszła kula? czy wyszła czy też została w ciele majora? Ellen zaledwie śmiała dotknąć ręki chorego, palce jej nie mogły się odważyć na odwiązanie chustki ściskającej ranę.
Biedna dziewczyna potrzebowała zdobyć się na większą jeszcze odwagę niż ta, którą okazała wobec kul sprzysiężonych. Przez czas jakiś klęczała bezsilna u nóg rannego; przyglądała się jego wybladłej twarzy i machinalnie liczyła słaby puls jego ręki.
Major miał oczy zamknięte, rysy jego zmienione i martwe, miały jednak pogodny wyraz.
Ellen coraz więcej traciła odwagę. Nie mogła płakać, za wiele cierpiała.
Przeszło tak kilka chwil bezczynnych, które ją do rozpaczy doprowadziły. A przytm myśl bolesna, aczkolwiek bez związku z grożącem jej niebezpieczeństwem, przeszła jej przez umysł. Wiedziała jak srogą i nie ubłaganą jest dyscyplina w armii angielskiej, wiedziała wiele nienawiści i zawiści ścigało silnego męża, usiłującego kierować się sprawiedliwością wśród ślepych namiętności stronnictw.
Przypomniała sobie energiczną siłę woli Mortimera, którego natychmiastowem pragnieniem po wydobyciu się z trzęsawiska, było powrócić do ginących towarzyszy.
Tam wzywał go obowiązek, a Ellen uprowadziła go zdala od konających żołnierzy. Zaprawdę trudno jej było inaczej postąpić, ale w oczach nieszczęśliwych tonących w trzęsawisku, owa mimowolna ucieczka musiała inne zupełnie przybrać pozory.
Dzielne serce Elleny nie mogło jednak długo pozostać w odrętwieniu. Odzyskała niebawem zwykłą swoją energię, potrzeba działania ocuciła ją.
Pochyliła się nad rannym, delikatną ręką odwiązała bandaż z niesłychaną ostrożnością.
Nie zbladła na widok krwi obficie płynącej z rany. W oczach jej malował się wyraz macierzyńskiej odwagi.
Obmyła ranę wodą z jeziora i odwróciła rękę dla szukania kuli. Drugi otwór, którego z początku nie zauważyła, dał jej do zrozumienia, że kula znalazła sobie wyjście.
Zwróciła oczy ku niebu i podziękowała Bogu niemą modlitwą. Rana nie była groźną, czuła się teraz na siłach opatrzyć ją i uzdrowić.
Wsparła rękę Mortimera na czerwonym burnusie złożonym w kształcie poduszki i wyskoczyła na brzeg.
Między obrosłemi mchem pniami starych drzew, poszukała roślin tamujących krew, których dobroczynna działalność, znaną jest zarówno biednym dziewczętom w górach, jak i uczonym chirurgom w miastach.
Trwało to kilka minut, po których powróciła do czółna obciążoną drogocenną zdobyczą. Opatrzyła znowu ranę Mortimera, poczem chory usnął z głową wspartą na burnusie.
Ellen siadła przy nim i z radością spoglądała na spokój i oznaki życia powracające zwolna na rysy rannego.
Sen Percy Mortimera, z początku cichy, zaczynał być coraz bardziej niespokojnym. Gorączka czerwonemi plamami zabarwiła jego policzki. Widać było, że cierpi na swem zbyt twardem łożu, oddech jego, wydobywając się z płuc, wydawał dźwięk bolesny.
Ellen zamierzała najprzód odwieźć go nad wieczorem do Galway. Resztę dnia chciała spędzić wśród niedościgłych okiem cieni wyspy, a następnie skorzystać z ciemności by się dostać na brzeg jeziora najbliższy miasta.
Przestrzeń do przebycia pieszo była tak mała, że ranny po kilkogodzinnym spoczynku, będzie wstanie z jej pomocą przebyć ją bez trudności. A w Galway! na środkach ratunku majorowi zbywać nie mogło. Wszelkie niebezpieczeństwo zostanie usuniętem.
Ale po namyśle, nowe troski poczęły ją niepokoić. Galway wydał jej się nie bezpiecznem, ale przeciwnie bardzo groźnem schronieniem. Tam znajdowali się najzaciętsi wrogowie majora: pułkownik Brazer, władze protestanckie i klub oranżystów.
Ellen nie śmiała powierzyć Mortimera tym ludziom, którzy pragnęli jego zguby i mieli w ręku pretekst do zadania mu ciosu.
Gdzież więc go zaprowadzić? noc nadchodziła wilgotna i zimna. Przez chwilę Ellen pomyślała o pieczarach w Muyr, ale pieczary te były daleko i przez niezamknięte w nich otwory, przechodził wciąż zimny przeciąg morskiego powietrza. A przytem w jaskiniach nie było ani wygodnego łoża, ani okrycia ciepłego, których przedewszystkiem potrzeba było choremu.
Ellen szukała i niczego nie mogła znaleźć. We wszystkich biednych siedzibach, tak w górach jak w dolinach, drzwi stały zawsze otworem dla gości przysłanych przez Boga. Dosyć było się zjawić by znaleźć miejsce u biednego stołu i na słomianej pościeli.
Ale gościnne te wrota, otwarte dla wszystkich, niezawodnie zostaną zamknięte przed majorem. Tak górale, jak i mieszkańcy dolin, uważali go za śmiertelnego wroga. Dla tego zaciętego przeciwnika sprzysiężonych, nie można było spodziewać się ani pomocy, ani litości.
Aczkolwiek bowiem nie wszyscy mieszkańcy po wsiach należeli do tajnych stowarzyszeń, dzielili po większej części przekonania i nienawiść spiskowców. Interesowali się ich losem, współczuwali im w skrytości ducha, a jeżeli, za nadejściem nocy, nie nakładali na twarz płóciennej maski, to jedynie z obawy a nie ze wstrętu.
Ellen szukała wciąż. W którąkolwiek stronę zwracała oczy, wszędzie widziała tylko nieprzyjaciół.
Naraz daleki szmer wyrwał ją z marzenia.
Była to przerywana kanonada w stronie trzęsawisk.
Ellen poznała, że strzały te słychać było właśnie w okolicy szosy drewnianej.
Widocznie wrzała tam walka. Dragoni, którzy nie znaleźli śmierci w trzęsawisku, musieli się wydobyć na grunt stały, a może przybyła im pomoc z Tuam lub z Galway.
Ellen zaniepokojona, przysłuchiwała się. Strzelanie trwało wciąż z nie długiemi przerwami. Rzekłbyś, że walka toczy się na szerokiej przestrzeni, albo że jedna ze stron walczących jest w ucieczce i stara się wprowadzić w błąd przeciwnika fałszywym atakiem.
Jednocześnie inne głosy dochodziły do ucha Elleny, był to jak gdyby szum wioseł, prujących fale w różnych kierunkach.
Nie było żadnej mgły nad powierzchnią jeziora. Wzrok mógł sięgać na wszystkie strony. Ellen wychyliła głowę z pomiędzy gałęzi, ujrzała kilka czółen napełnionych kobietami, które płynąc jedne za drugiemi dostały się w kręte kanały małego archipelagu.
Głosy tych kobiet dochodziły teraz do niej. Mówiły one niemal wszystkie razem, giestykulując i wyciągając ręce w kierunku bagnisk.
Nie mogła dosłyszeć ich słów.
Jedno z czółen przeszło jednak tak blizko Elleny, że wiosła dotknęły gałęzi płaczących wierzb. W tem czółnie znajdowała się żona Patryka Mac-Duffa i kilka innych kobiet z Knockderry.
— Tak jest, ma bouchal! — mówiła ona, — wszyscy oni tam padną, jeżeli im nie przyniesiemy fuzyi.
— Ach! gołąbki biedne! dzień tak pięknie zaczęty, tak smutnie się kończy!
— Szelmy dragoni!
— Jezusie święty! niech dyabli porwą ich duszę!
— Uspokójcie się, — rzekła Molly Mac-Duff, — uprzedziemy Mac-Diarmidów i tych wszystkich, którzy jeszcze pozostali w domu. Z Bożą pomocą, inaczej to się skończy!
Czółno zniknęło na zakręcie wyspy i głosy ucichły. Major napół przebudzony hałasem odwrócił się i jęknął.
Ellen wstrzymywała oddech, lecz uśmiechała się, gdyż myśl zbawienna przemknęła jej przez umysł.
Usiadła na jednej z ławek czółna i czekała niecierpliwie.
Strzelanie trwało wciąż po drugiej stronie jeziora. Przeszło tak trzy kwadranse. Po upływie tego czasu nowy szum wioseł dał się słyszeć od strony Knochderry i folwarku Mamturh.
Ellen spojrzała z po za gałęzi. Czółna wracały. Mężczyźni płynęli tym razem wraz kobietami.
Na pierwszem czółnie Ellen poznała czterech Mac-Diarmidów: Micheya, Sama, Larry i Dana. Wiedziała iż Jermyn jest wśród trzęsawisk. Zaś Owen i jego żona nie przesiadywali nigdy w domu w ciągu dnia.
Twarz młodej dziewczyny rozjaśniła się. Nadzieja, jaką w niej słowa Molly Mac-Duff wzbudziły, ziściła się. Nie było nikogo w folwarku Mamturh.
Morris jeden chyba, lecz Ellen znała rycerskie serce drugiego z synów Diarmida i nielękała się Morrisa.
Przepuściła wszystkie czółna płynące w kierunku Clare-Galway. Gdy ostatnie zniknęło za wyspami, zaczekała jeszcze kilka minut, potem rozsunęła gałęzie wierzb i spuściła czółno do jeziora. Wiosła jej pruły wodę bez hałasu. Kierowała się wśród wysepek tak, by się jak najwięcej zbliżyć do folwarku Mamturh, nie wychodząc z archipelagu.
Zanim się odważyła odpłynąć z po za osłony wysp, obejrzała się po całej powierzchni jeziora i nie dojrzała żadnego podejrzanego przedmiotu. Zaczęła silnie wiosłować i czółno przesuwało się szybko po spokojnej wodzie. Po kilku chwilach przybiła do brzegu, nieco poniżej małej wioski Corrib.
Jak okiem sięgnął, wieś była pustą. Wszyscy mieszkańcy byli po drugiej stronie jeziora. Serce Elleny napełniło się nadzieją i radością. Przewidywania jej, jak dotąd, sprawdzały się zupełnie. Droga przed nią stała otwartą.
Najtrudniejsza jednak część zadania pozostała do spełnienia. Droga była stromą, czy Mortimer będzie w stanie ją przebyć? Czy zechce?
Łagodny ruch czółna ukołysał go do snu. Zasnął twardo. Czas naglił, minuty miały wartość godzin. Ellen wzięła Mortimera za rękę i wymówiła jego imię. Otworzył oczy. Podniosła go i poprowadziła na przód czółna.
Percy nie stawiał oporu. Nie zdawał sobie jeszcze sprawy z tego co się z nim działo, ale odpoczynek powrócił mu nieco sił fizycznych i mógł wyjść na stały ląd.
Serce Elleny biło gwałtownie, radość jej z powodzenia pierwszej części wyprawy była niezmierną, ale tyle jeszcze pozostawało jej obaw. Przedewszystkiem zaś lękała się powrotu władz umysłowych u majora.
Badała ukradkiem jego twarz wybladłą. Wzrok Mortimera był jeszcze błędny, wyglądał osłupiały jak człowiek budzący się z długiego omdlenia.
Ellen skorzystała z tego stanu odrętwienia. Nie wyrzekłszy ani słowa, skierowała kroki na górę.
Szli bardzo wolno, Mortimer wyglądał jak widmo, nogi mu się wciąż chwiały pod ciężarem ciała. Pozwalał się prowadzić z bierną uległością, oczy mu się zamykały rażone światłem dziennem, sam nie wiedział dokąd się udaje.
Zaledwie już dosłyszany odgłos strzałów po drugiej stronie jeziora, dochodził jeszcze uszów Elleny.
Nikt się z niemi nie spotkał w drodze. Z wielkim trudem przybyli już na dwieście kroków od folwarku Mamturh, gdy major zatrzymał się z wycieńczenia.
— Jeszcze kilka kroków, — rzekła łagodnie Ellen.
Mortimer na głos jej otworzył oczy i spojrzał na około siebie ze zdziwieniem.
— Czemu się tu znajduję? — zapytał.
Ellen zbladła i nic nie odpowiedziała. Major chciał schwycić się obiema rękami za czoło, pod którem toczyła się walka między światłem i ciemnością. Ruchem tym wstrząsnął ranną rękę i uczuł ból dotkliwy. Przypomniał sobie wszystko.
Schylona jego postać wyprostowała się, twarz przybrała zwykły jej wyraz dumnego spokoju.
— Niech ci Bóg wybaczy Ellen, — rzekł, ale honor mój jest zagrożony!
Młoda dziewczyna, usłyszawszy tę wymówkę, spuściła głowę. Major, którego postać pochyliła się znowu, zdawał się szukać czegoś na około siebie.
— Konia! — wyszeptał, — w imię Boga! Elleno dostarcz mi konia!
Ellen wyciągnęła rękę w kierunku folwarku Mac-Diarmida.
— Dziękuję ci, — zekł Mortimer, który zrobiwszy nadludzkie wysilenie, zdołał postąpić kilka kro ków ku domowi starego Milesa, — jeżeli mam umrzeć, to na stanowisku.
Ellen wstrzymała łzy napełniające jej oczy. Przybyli nad próg domostwa.
— Konia! — wyszeptał Mortimer osłabionym głosem.
Jednocześnie nogi mu zadrżały, Ellen musiała wytężyć wszystkie siły by go podtrzymać.
Na głos Elleny, mała Peggy nadbiegła a z nią razem dwa brytany, które zbliżyły się do majora obwąchując go i skowycząc. Ellen spojrzała na nich niespokojnie.
— Ciszej Blech! — rzekła, — ciszej Bell!
Oba psy przestały warczyć, spoglądając wciąż na majora wielkiemi, ognistemi oczami. Peggy patrzała też na nieznajomego ze zdziwieniem i wstrętem. Mundur angielski także zawsze czyni wrażenie na biednych kobietach irlandzkich.
— Peggy, — rzekła Ellen, — pomóż mi.
Dziewczyna nie ruszyła się.
— Pomóż mi, — powtórzyła Ellen.
Peggy przyzwyczajona do posłuszeństwa, zbliżyła się wreszcie i obiema rękami podtrzymała majora. Z jej pomocą Ellen wprowadziła Mortimera do swego pokoju i zamknęła za nim drzwi.
— Jezusie Nazareński! — zawołała Peggy w osłupieniu. — Jezu Chryste!
Po drugiej stronie psy drapały i wyły. Były one wraz z małą Peggy jedynemi świadkami przybycia majora pod dach Mac-Diarmida.
Ellen, zawsze z pomocą małej dziewczyny, położyła Mortimera na swem łóżku.
— Posłuchaj, — rzekła do Peggy — i niech cię Bóg skarze jeżeli mnie nie usłuchasz! Obecność tu tego człowieka, powinna pozostać tajemnicą dla wszystkich.
— Ach szlachetna Ellen! — zawołała dziewczyna wlepiając swój ponury wzrok w majora, — ależ to Anglik! Anglik przeklęty!
Ellen uczyniła tylko giest rozkazujący i Peggy wyszeptała:
— Usłucham cię szlachetna pani!
A psy drapały i wyły na wyścigi. Ellen z przerażeniem spojrzała na drzwi.
— Czują go, — wyszeptał, — a Jermyn lada chwila nadejdzie.
Mortimer, wyciągnięty na łóżku leżał nieruchomy i poruszał ustami nie wydając żadnego głosu. Można było tylko odgadnąć jego nieme wysiłki i słowa, które wymawiał w myśli, nie mogąc ich wypowiedzieć w skutek zupełnego osłabienia.
Chciał umrzeć na swem stanowisku, szukał niebezpieczeństwa i mówił:
— Konia! konia!
Noc była ponura, kilka godzin już nie słyszano strzałów od strony bagien Clare-Galway. Kilka czółen przybyłych od wschodniego brzegu jeziora, przybiło do stóp góry Mamturh. Przybywający czółnami powychodzili na ląd smutni i milczący i udali się, jedni do wsi Corrib, drudzy do Knachderry, ostatni wreszcie do chałup, porozrzucanych tu i owdzie wśród gór.
Grupy, które się były niedawno złączyły w jednym celu, dla przebycia jeziora, rozdzielały się teraz przybiwszy do brzegu. I każden wracał do swej siedziby i żegnano się wzajemnie szepcąc z cicha ponurym głosem: do widzenia!
Kilka z nich jednak nie rozeszło się zaraz. Niektórzy z przybijających, wysiadając z czółen ciągnęli jakieś ciężary za sobą; najsilniejsi z nich wkładali takowe na barki, pozostali szli za nimi wolnym krokiem, z odkrytemi głowami.
Byli to sprzysiężeni Molly-Maguires, powracający z brzegów Dorry i niosący swoich poległych, gdyż walka była zaciętą w okolicach szosy drewnianej.
Podczas gdy spiskowcy pastwili się nad swemi ofiarami, przybyła tymże pomoc jednocześnie z Tuam i z Galway. Oficerowie, którzy zdołali wydobyć się z bagniska, spełnili swój obowiązek. Z Tuam przybyła cała załoga pod dowództwem porucznika Petersa, z Galway przysłano policyę i kilku dragonów pułkownika Brazera.
Sprzysiężeni w Irlandyi nie chętnie stawiali opór sile zbrojnej, chociażby słabej liczebnie. Zwykle widok czerwonego mundura lub konstablów, wystarczał do rozpędzenia ich. Tym rażeni jednak nie mogli odmówić bitwy. Byli wzięci we dwa ognie, i dragoni, którzy znaleźli schronienie na pływających deskach, wydobywszy się z pomocą przybyłych, powiększyli liczbę walczących.
Kobiety, któreśmy widzieli płynące czółnami po jeziorze Corrib, podczas gdy Ellen znalazła schronienie pod wierzbami wyspy Ballilongh, dążyły po pomoc do Knockderry i wsi okolicznych, by ocalić swych mężów i braci schwytanych we własną zasadzkę.
Połowa sprzysiężonych zdołała ratować się ucieczką na widok przybywających dragonów z Tuam i policyantów z Galway; ale z pięćdziesięciu ludzi zostało okrążonych. a jedynie okoliczność, mogła ich skłonić do stawienia oporu, w biały dzień, dragonom Jej Królewskiej Mości.
Oni teraz z kolei znaleźli się w trudnem położeniu. Byli źle uzbrojeni, a bagnista rzeczka Doon, stanowiła zaporę niepodobną do przebycia. Gdyby policyanci byli okazali więcej odwagi, a dragoni nie pozostali uparcie na swych ciężkich koniach, ani jeden z tych, którzy przyjęli udział w zburzeniu szosy, nie zdołałby umknąć.
Lecz żołnierze Jej Królewskiej Mości, zarówno jak i policyanci, przerażeni niebezpieczeństwem, jakie przedstawiały bagniska otaczające sprzysiężonych, nie nacierali na nich i tylko zdaleka strzałami szerzyli śmierć w szeregach przeciwników.
Tymczasem kobiety wróciły dowożąc broń i amunicyę i przyprowadzając nowych bojowników na pomoc. Walka zawrzała gorętsza i przed wieczorem pozostała przy życiu garstka sprzysiężonych zdołała schronić się na jezioro.
Żołnierze nie odważyli się przedłużać walki po zachodzie słońca i cofnęli się do Galway.
Za kilku dragonów utopionych w bagnisku, ze trzydziestu Irlandczyków było wśród mokrych traw. Ale dragoni nie zdołali uprowadzić żadnego jeńca, a odchodząc, wiedzieli dobrze, że trupy leżące w różnych miejscach na pobojowisku, znikną do następnego ranka.
Jeżeli sprzysiężeni odstąpili w dniu tym od jednego ze swych zwyczaji i przyjęli walkę w biały dzień, wątpliwem było, by chcieli i od innej ze swych zasad się uchylić nie unosząc swoich poległych.
Jest to u nich prawo niezmienne, które bardzo utrudnia czynność policyi. Molly-Maguire chowa zawsze przed wschodem słońca, te ze swych dzieci, które padły spłacając dług o północy.
Dragoni Jej Królewskiej Mości nie mylili się w swem przypuszczeniu.
Czółna irlandzkie wydostawszy się po za obręb strzałów, zatrzymały się i czekały; a gdy noc nadeszła, zbliżyły się do brzegu. Posłano na zwiady, by się przekonać o odejściu dragonów, potem wszyscy rozbiegli się po szerokiem pobojowisku, które się rozciągało od granicy gruntów ornych, aż do szosy drewnianej.
Każden wiedział, gdzie padł krewny lub przyjaciel, którego utracił, kobiety płacząc chodziły szukać trupów mężów i braci. Księżyc z po za przezroczystej letniej mgły, oświecał tę scenę pogrzebową. Tu i owdzie słyszano jęki i szlochania.
Czasami okrzyk radości wyrywał się wśród ogólnej rozpaczy, gdy ręka matki albo siostry, uczuła bijące jeszcze serce pod skrwawioną koszulą.
Nawoływano się cicho, grupy zbierały się na około każdego trupa wyciągniętego na murawie bagniska. Zabitych i rannych ładowano na barki i pochód ruszył w stronę jeziora.
Była to ponura przeprawa. Czółna wypływały jedne za drugiemi, każde ze swym grobowym ładunkiem. Wśród mgły pokrywającej spokojną powierzchnię jeziora, słyszano regularny ruch wioseł. W większej części boleść płynących była milcząca. W niektórych kobiety nadaremnie usiłowały przytłumić łkania. W innych modlono się głośno i słychać było ponure strofy De profundis powtarzane przez tajemnicze głosy wśród ciszy nocnej.
We dwie lub trzy godziny po zachodzie słońca nie było już nikogo na wschodnim brzegu jeziora Corrib, ni żywych ni umarłych.
W miarę jak czółno jakie przybijało do przeciwnego brzegu, wioślarze rzucali wiosła. Jeżeli nie było trupa w czółnie, przybywający rozchodzili się smutni i milczący. Gdy zaś przywieziono poległego, rozciągano go na skrzyżowanych ramionach sześciu mężczyzn i niesiono do domu.
Brzegi jeziora opustoszały, upłynęło już nieco czasu od chwili gdy ostatnie czółno przybiło do lądu, aż znowu wśród mgły rozległ się szum wioseł.
Czółno zbliżało się szybko i w milczeniu, kierowane przez czterech silnych wioślarzy. Przybiło do brzegu, czterech mężczyzn słusznego wzrostu powstało z ławek i schyliło dla podniesienia ciężaru złożonego na dnie. Był to jeszcze jeden trup więcej.
Czterej mężczyźni złożyli go na skrzyżowanych ramionach i ponieśli ścieżką prowadzącą do folwarku Mac-Diarmida. Zatrzymali się na progu domostwa starego Milesa.
Byli to Michey, Sam, Larry i Jermyn i przynosili trupa swojego brata Dana, zabitego przez dragonów Jej Królewskiej Mości.
Michey zastukał do drzwi, mała Peggy przyszła otworzyć i odskoczyła z przerażenia.
— Ciszej dziecko, — rzekł Michey. — Gdzie jest Mac-Diarmid?
Synowie starego Milesa, w nieobecności ojca nazywali tak Morrisa, wybrawszy go za swego naczelnika.
— Mac-Diarmid tu był, — odpowiedziało dziecko, drżąc ze strachu i odwracając ze wstrętem wzrok od trupa, — ale powiedziałam mu, że poszliście się bić w bagnach.... Boże wielki! Boże! czy ja wiem co się w tym domu od dwóch dni dzieje! Morris był równie blady jak ten trup.
I wyciągniętym palcem wskazywała biednego Dana, którego twarz była zasłoniętą płócienną płachtą, z pod której wyglądała tylko broda i zsiniałe usta. Dziecko nie poznało go.
— Więc Mac-Diarmid wyszedł? — zapytał Michey.
— Siadł na słomie, — odpowiedziała Peggy, — nie mógł się już utrzymać na nogach, dałam mu kawałek chleba owsianego i szklankę potenu. Wyszedł potem nie wyrzekłszy ani słówka i poszedł w kierunku Kilkerran.
Michey wstrząsnął głową.
— Brat Morris nie ma obowiązku zdawać przed nami sprawy ze swych czynności, — wyszeptał.
Zaś głośno zapytał:
— Szlachetna Ellen jest w domu?
Twarz małej Peggy zarumieniła się, lecz nikt na to nie zwrócił uwagi.
— Jest w domu, — odpowiedziała.
— Idź dziecko, — mówił dalej najstarszy z Mac-Diarmidów, — idź obudzić szlachetną Ellen. Dan był był jej krewnym i synem człowieka, który jej zastąpił ojca. Musi się pomodlić z nami za duszę Dana.
Peggy miała łzy w oczach.
— Ach! Jezu mój! Jezu! — wyszeptała, — jeszcze jeden, którego już nie zobaczymy! Gdy stary Mac-Diarmid wróci, ujrzy wiele pustych miejsc na około swojego stołu!
Weszła do Elleny. Czterej bracia stali na środku wspólnej sali, dźwigając wciąż trupa na barkach. Dwa brytany, które w chwili gdy weszli, siedziały w groźnej postawie u drzwi pokoju Elleny, kręciły się teraz na około nich, podnosząc duże łby i skomląc przeraźliwie.
— Szlachetna Ellen zaraz przyjdzie, — rzekła Peggy, wracając do sali.
— Teraz, — rzekł Michey, — idź obudzić Owena i Katti, powiedz im niech wstaną. Żywi mogą rozciągnąć się na słomie, łoże potrzebne dla umarłych.
Peggy usłuchała. W chwilę potem, Owen i Katti wpadli do sali, a wkrótce za nimi przybyła Ellen. Z całej rodziny brakowało już tylko starego Milesa i Morrisa.
Dan został złożony na łóżku Owena, przy którem uklękły obie kobiety i Peggy. Michey umoczył palmę zawieszoną nad łóżkiem, w święconej wodzie i pokropił nią twarz zabitego. Potem ukląkł razem z innemi i otworzył książkę od nabożeństwa by odmówić te piękne modlitwy, któremi pobożność katolicka żegna schodzących z tego świata.
Pięciu braci odpowiadało: Amen głosem smutnym i poważnym, Peggy płakała, Ellen była bardzo blada, lecz odwracała od czasu do czasu głowię ku drzwiom i obce myśli napadały ją często wśród modlitwy.
Katti kochała szczerze wszystkich Mac-Diarmidów, gdyż byli braćmi Owena i synami starego Milesa, który ją przygarnął, sierotę, po śmierci Łukasza Neale. Żałowała biednego Dana, jako dobrego brata i przyjaciela. W pierwszej chwili doznana boleść zapanowała nad wszystkiemi innemi wrażeniami, ale teraz, gdy modlitwy przedłużały się na około zmarłego, bolesne wspomnienia ogarniały duszę Katti, odwracając jej myśli ku innemu śmiertelnemu łożu.
Eatalność zawisła nad nią. Jak tylko ufność wracała do jej serca, nieprzewidziany wypadek wzbudzał znowu jej podejrzenia, czyniąc ją bardzo nieszczęśliwą. Czyżby ją Owen oszukał? W głębi własnego sumienia radaby módz odpowiedzieć — nie, ale ten trup przyniesiony w nocy występywał jako dowód strasznie oskarżający.
Katti usiłowała modlić się, lecz zawsze ponure myśli przerywały jej modlitwę. Wzrokiem badała wszystkich pięciu braci. Próbowała czytać w ich fizyognomiach, znajdując jednak na nich wyryty tylko żal i smutek.
Owen nie patrzał na nią, pogrążony wraz z innymi w smutnej zadumie i w modlitwie. Jeden tylko Jermyn odwracał oczy od czasu do czasu, by spojrzeć ukradkiem na Ellenę.
Katti nie posiadała w tej chwili dosyć swobodnego umysłu by spostrzedz zamieszanie najmłodszego Mac-Diarmida lub badać powody takowego. Myśl jej odermana od żałobnych modlitw, była wyłącznie zajętą jej własnem utrapieniem. Była ona córką zamordowanego człowieka, a zemsta dla każdego irlandzkiego serca jest świętym obowiązkiem.
Jermyn nie mógł swego roztargnienia usprawiedliwić równie ważnym powodem. Przy łożu śmiertelnem brata, myślał tylko o Ellenie. Usta szeptały łacińskie modlitwy, serce nie wtórowało im.
Od chwili rozpoczęcia modlitw, Ellen wydawała się też roztargnioną i wyrzuty, które sobie z tego powodu czyniła, odbijały się na jej pięknej twarzy. Jermyn ciekawie śledził za wysileniami, jakie czyniła, by się oddać wyłącznie modlitwie.
Chciał odgadnąć znaczenie tych spojrzeń, które podnosiły od czasu do czasu jej powieki pobożnie spuszczone i zwracały się na drzwi zamknięte.
Cóż takiego było za owemi drzwiami?
We wspólnej sali bydlęta spały, a brytany wciąż wyły żałośliwie. W Jermynie zaczynało się budzić podejrzenie, coś w głębi zranionego serca zdradzało przed nim obecność wroga. Odgadywał może w tej chwili, że kula jego nie zabiła Percy-Mortimera; zaczął przypuszczać, że major został ukryty gdzieś w okolicy, pewnie w jednej z tych biednych chat, porozrzucanych wśród gór Mamturh.
Za tem to tajemniczem ukryciem wzrok Elleny śledzić zapewne usiłuje. Zazdrosna i szalona nienawiść, wzburzała serce Jermyna.
Ściskał ręce na piersi rozdzierając sobie skórę paznogciami. Twarz jego była naprzemian to purpurowa to zsiniała. Cierpiał i łaknął krwi. Zabił by w tej chwili swego wroga chociażby na klęczkach błagającego litości, dobił by go konającego.
Wieczorem, gdy ujrzał Ellen bez rany, dziękował Bogu, teraz jednak złorzeczył Opatrzności, gdyż kula, która oszczędziła szlachetną jego krewną, chybiła serce Mortimera.
A krwawe te myśli snuły się pod czołem pacholęcia osłonionem blond włosami cienkiemi i łagodnemi jak jedwab. Groźne to oko nie mogło się zupełnie pozbyć wyrazu słodyczy; konwulsyjnie zaciśnięte usta, stworzone były raczej do uśmiechu.
Modlitwy trwały wciąż, długie i smutne. W czterech rogach łóżka gorzały cztery trzcinowe świece, drżące ich światło padało na twarz zmarłego.
Gdy Michey kończył psalm jeden, zatrzymywał się, milczenie panowało w sali, przerywane tylko szlochaniem małej Peggy i żałosnem wyciem psów. Potem głos najstarszego Mac-Diarmida wznosił się znowu monotonny i poważny i wszyscy obecni powtarzali za nim słowa modlitwy.
Podczas gdy Michey po krótkiej przerwie rozpoczynał na nowo litanię, wszedł parobek Joyce.
Zbliżył się do Micheya, który przerwał modlitwę.
— Jeżeli ksiądz przyjdzie, — rzekł Joyce cichym głosem, — to nie prędzej jak jutro rano, wielu jest zabitych w parafii, a wyście się zgłosili ostatni.
Surowa twarz Micheya zachmurzyła się jeszcze bardziej.
— Był on dobrym chrześcijaninem, — rzekł, rzucając smutne spojrzenie na ciało Dana. — Ale czyjaż dusza może się obejść bez modlitwy? Potrzeba głosu księdza dla otworzenia bram niebieskich.
— Zrobiłem co mogłem, — rzekł Joyce.
— Widziałeś obydwóch wikarych i dyakona?
— Widziałem ich wszystkich.
— Powiedziałeś im, że jeszcze są dwie krowy sześć baranów pod strzechą Diarmidów?
— Powiedziałem, że oddacie ostatniego szeląga za świętą modlitwę. Ale to są słudzy Pana Boga, wiesz o tem, biorą pieniądze tylko by się dzielić z biednymi, a ci zabicie, za których się tej nocy modlić będą, nie mają czem ich zapłacić.
Michey wstrząsnął kudłatą swą brodą i zmarszczył gęste brwi.
— Są to święci ludzie, — wyszeptał Michey, — ale bratu Dan potrzeba modlitwy. Kochał nas bardzo za życia, należy mu się od nas dobra śmierć. Chodźcie ze mną Sam i Larry! Ksiądz musi przyjść, czy chce czy nie chce.
Młodzi ludzie zawahali się, ale pomyśleli o duszy brata, błądzącej między niebem i ziemią i mimo głębokiej czci, jaką ludność katolicka otacza swoich biednych księży, Sam i Larry poszli wraz z Micheym drogą wiodącą do Knockderry. Przy umarłym pozostali tylko Owen, Katti, parobek Joyce i mała Peggy.
Ellen skorzystała z przybycia parobka by się wysunąć cicho. Nikt nie spostrzegł jej wyjścia, prócz Jermyna, który wyszedł za nią.
Joyce i Peggy klęczeli, Katti zbliżyła się do Owena.
— Nasz brat zginął z bronią w ręku? — rzekła cicho.
— Tak jest, — odpowiedział Owen.
— Molly-Maguires bili się dzisiaj w bagnach Clare-Galway?
— Stronnicy O’Conella bili się na ulicach miasta. Módl się za naszego brata Katti!
— Wobec jego śmiertelnego łoża, nie mam serca walczyć z twemi podejrzeniami.
Owen ukląkł. Katti poszła za jego przykładem, przekonana raz jeszcze i żałująca.
W pokoju panowało głuche milczenie.
We wspólnej sali, pozostawionej bez światła, Jermyn podsłuchiwał, przyłożywszy ucho do drzwi Elleny. Przy nim obydwa brytany próbowały wsunąć łby podedrzwi i warczały strasznie.
Jermyn uważnie śledził ich ruchy i marszczył brwi. Słabe światło przechodziło przez szparę. Jermyn już kilkakrotnie nachylał się, by zobaczyć co się dzieje w pokoju Elleny.
Lecz zawsze powstawał nie uskuteczniwszy swego zamiaru. Czoło jego rumieniło się od wstydu i dręczącej go żądzy. Nie śmiał. Cześć religija, jaką, Mac-Diarmidowie otaczali swą szlachetną krewną, wstrzymywało go.
Jermyn zachował tę cześć wśród swej miłości. Mur święty odgradzał go od Elleny. Kochał ją szalenie ale i ubóstwiał zarazem, a uczucie to napełniało go obawą.
Minął tak kwadrans. Jermyn stał wciąż na tem samem miejscu patrząc na słabe światło przechodzące przez dziurkę od klucza i nie śmiejąc przyłożyć oka do zamku. A jednak gorączka ogarniała go, dałby kilka lat życia by się dowiedzieć co się tam dzieje o kilka kroków od niego po za tą ścianą.
Nie mógł już wytrzymać. Miał odejść, by nie uledz pokusie, gdy naraz usłyszał przytłumiony jęk w pokoju Elleny. Jednocześnie obydwa psy rzuciły się ku drzwiom i zawyły groźnie.
Bolesne westchnienie wyrwało się z piersi Jermyna, oczy mu się zaćmiły i wśród nocy ujrzał w wyobraźni bladą twarz majora Percy-Mortimera. Szybkim ruchem, którego powstrzymać nie mógł, schylił się i ustawił oko naprzeciwko dziurki w zamku. Nic nie zobaczył, gdyż w tej samej chwili jakiś przedmiot zasłonił mu otwór.
Psy rzuciwszy się na drzwi, obudziły obawy Elleny, która także dręczona była przeczuciem i trwogą.
Jermyn stał czas jakiś pochylony nad zamkiem, jak gdyby chciał wzrokiem przeszyć stojącą, przed nim zaporę. Ale otwór pozostawał wciąż zasłonięty; Jermyn wstał. Brwi jego były groźnie zmarszczone.
Po co mu było widzieć? Był pewnym swego. To nie w jednej z tych biednych chat rozrzuconych wśród gór Mamturh, ukrywał się major Percy-Mortimer, ale tam, tuż obok niego, za temi deskami, w pokoju Elleny.
Wiedział on to dobrze, mógłby przysiądz na swe zbawienie.
Zazdrość jest jasnowidzącą. Roztargnienie Elleny podczas modlitwy wzbudziło podejrzenia Jermyna, a zwiększyły się one jeszcze bardziej w skutek nagłej ucieczki młodej dziewczyny; co go zaś najbardziej w nich utwierdziło, to zachowanie się obydwóch psów, które uparcie stały przy drzwiach warcząc i wyjąc.
Zwierzęta instynktownie dzielą nienawiść ludzi. W Australii gończe psy angielskie polują na dawnych posiadaczy kraju; w Irlandyi przeciwnie, psy zdaleka czują mundur angielski, wyszczerzają zęby i gotują się do napaści na widok czerwonej barwy, jak gdyby zwietrzyły wilka.
Jermyn zrozumiał też zachowanie się obydwóch brytanów, tak dobrze jak gdyby mu były rzekły najczystszym irlandzkim narzeczem: Jest tam żołnierz angielski.
Został rażony jakby obuchem. Przyszła mu chęć ukarania jednym ciosem majora i Ellenę zarazem.
Ale przeląkł się własnej myśli, która wobec tradycyi rodzinnej, zakrawała na świętokradztwo.
Podnieść rękę na córkę królów! na szlachetną dziewicę, którą synowie Diarmida otaczali szacunkiem, religijną czcią niemal!
Biedne pachole! padało pod brzemieniem namiętności, zbyt silnej nawet dla męzkiego serca!
Jakże byłby on dobrym, walecznym, gotowym do bohaterskich poświęceń, gdyby go Ellen kochała! Wiele szlachetnych uniesień znalazłby w swem sercu, które by szczęście do życiazbudziło!
Niestety! cierpiał za wiele. Od czasu gdy wiek młodzieńczy zastąpił swobodne dziecinne lata, nie zaznał i chwili spokoju.
Jeżeli czasem wśród pięknych młodzieńczych marzeń zaświtała mu nadzieja, musiał czemprędzęj ją odepchnąć i zamknąć przed nią swe serce.
Psy umilkły, me porzucając jednak groźnej postawy. Jerm pozostał przy nich i czuwał.
Od czasu do czasu wzrok jego padał na zamek, przez który już żadne nie przebijało światełko.
Po drugiej stronie drzwi, Ellen też stała i czuwała przerażona, chwytając skwapliwie wszystkie głosy dochodzące z wspólnej sali.
Słyszała wycie psów i dziwnem przeczuciem odgadła obecność Jermyna. Dłonią zasłoniła otwór w zamku.
Jermyn przerażał ją.
Był on tam, czuła go i drżała. Na drugim końcu pokoju, major wyciągnięty na łóżku spał. W śnie trząsł się i zrywał. Przez napół otwarte usta wydobywał się ciężki oddech.
Na starożytnej szafie, którą Ellen odziedziczyła po przodkach, stała zapalona trzcinowa świeca i bladem światłem oświecała twarz Mortimera.
Ellen nie bała się by Jermyn śmiał gwałtem dostać się do jej pokoju. Drzwi jej komnaty były dla każdego Mac-Diarmida zaporą nie do przebycia.
Mortimer był w tym razie zabezpieczonym przez szacunek jak i wzbudzała córka królów. Ale kiedyś wypadnie porzucić tę kryjówkę i Jermyn, już napół mordercą, zechce zapewne dokonać swego dzieła.
Ellen żałowała zimnego schronienia za wierzbami u gościnnych brzegów wyspy Ballilongh, żałowała, że się nie ukryła w pieczarach Muyr, aczkolwiek wystawionych na chłodne przeciągi powietrza morskiego.
To łóżko na którem spoczywał major, było, mimo swojego dobroczynnego ciepła, stokroć niebezpieczniejsze niż wilgotna atmosfera jeziora Corrib, niebezpieczniejsze od zimna pieczar, niebezpieczniejsze nawet niż rana.
Od kilku minut ranny leżał dosyć spokojnie i zdawało się, że gorączka złagodniała. Ellen chciała już wrócić do komnaty, w której spoczywał Dan, czuła bowiem, że nieobecność jej w podobnej chwili, może tylko umocnić podejrzenia Jermyna, ale major poruszył się na łóżku i odrzucił przygniatające go kołdry. Nagły ruch jego obudził boleść w ranie i jęknął żałośnie.
Zwierzęta mają słuch wrażliwszy ni ludzie. Obydwa psy zawyły, a głos ich odbił się w uszach Elleny, jak pogróżka śmierci. Zawiesiła szmatę na drzwiach i pobiegła do rannego.
Położyła mu rękę na ustach. Mortimer rzucał się jeszcze czas jakiś, wreszcie otworzył oczy.
Trzcinowa świeca oświecała przedmioty niepewnem światłem. Major widział jak przez mgłę nagie ściany, a po lewej stronie sztywne kształty kamiennej Bogarodzicy na rzeźbionym piedestale.
W głowie mu się zaćmiło, sądził że to sen.
— Ellen! — wyszeptał! — Milcz, milcz, — rzekła, — to nie sen żaden, jestem tutaj i błagam cię byś milczał.
— Nie śnię, — rzekł, — o nie! Ale co to znaczy, że czuwasz u mojego łóżka?
Ellen spuściła powieki.
— Byłeś zanadto osłabiony Percy, — odpowiedziała, — ranny, prawie umierający, nie mogłam spełnić twego życzenia.
Gorączka była pokryła przelotnym rumieńcem policzki majora. Pobladł znowu, a oczy jego przed chwilą uśmiechnięte, spojrzały niespokojnie.
— Jakiego życzenia? — wyszeptał.
— Chciałeś siąść na konia, Percy i podążyć do Galway pod nocą.
— A gdzież ja jestem?
— W mojej komnacie, — odpowiedziała Ellen.
Wyraz nieokreślonego cierpienia odmalował się na twarzy majora. Wziął rękę Elleny i przycisnął ją do ust.
— Dzięki ci, — rzekł.
Głowa jego padła na poduszkę.
— Zgubiłam cię, wszak prawda? — rzekła Ellena. — Moja pomoc fatalna, ocalając życie, pozbawiła cię honoru, a cóż życie bez honoru znaczy?
Dwie łzy spłynęły po policzkach młodej dziewczyny.
Percy walczył z dwoma wzruszeniami odmiennej natury, ale zarówno silnemi, cierpieniem i radością. Cierpiał, gdyż dzieło całego życia z rąk mu się wymykało, gdyż widział się bezbronnym wobec nienawiści, gdyż przypadek uczynił go słabym wobec wrogów, naznaczywszy piętnem jego cześć żołnierską.
Cierpiał, gdyż wszystkie wypadki dnia minionego, stanęły mu naraz przed oczyma. Podczas gdy żołnierze jego ginęli, on uciekł.
A w Galway znajdował się obecnie człowiek, który poprzysiągł jego zgubę, wróg zacięty, pułkownik Brazer.
Około pułkownika skupiali się wszyscy miejscy dostojnicy, których bezmyślną stronniczość surowo piętnował, wszyscy oranżyści, których złe i nienawistne instynkta paraliżował.
Ci ludzie oddawna usiłowali odnaleźć jego słabą stronę. Teraz ją znaleźli, mogli mu zadać cios w samo serce.
Słyszał ich głosy wołające: uciekłeś! uciekłeś!
On, którego życie całe było wzorem honoru wojskowego, on zostanie pozbawiony czci jak o żołnierz.
Cierpiał więc wiele, ale się i radował, gdyż młoda kobieta, tak szlachetna, tak piękna, tak doskonała, odkryła przed nim swe serce.
— Dzięki ci! — powtórzył.
Krew, którą utracił, osłabiła go niezmiernie.
Oczy jego wyglądały bardzo zmęczone.
— Odpocznij Percy, — rzekła Ellen. — Podsłuchają nas na około, nieprzyjaciele twoi czuwają, jedno słowo mogło by nas zdradzi i zgubić mnie.
Mortimer zamknął oczy, jak dziecko zasypiające na rozkaz matki. Wyszeptał jeszcze słów kilka, poczem słychać już było tylko w komnacie regularny jego oddech.
Podczas gdy Ellen czuwała, drzwi uchylono powoli i weszła niemi mała Peggy.
— Czy Michey wrócił? — zapytała Ellen.
— Nie, — odpowiedziała mała dziewczyna, — tylko Katti i Owen czuwają przy biednym Danie.
— A Jermyn?
— Gdy przechodziłam przez wspólną salę, widziałam kogoś stojącego po za temi drzwiami pomiędzy dwoma psami, które warczały. Ach! szlachetna moja pani! psy zapominają o umarłym, by wietrzyć Anglika.
— I to Jermyn stał przy drzwiach? — przerwała Ellen.
— On, — odpowiedziała dzieweczka.
— Jeżeli cię będzie badał, co mu odpowiesz?
Dzieweczka zawahała się.
— To dragoni zabili biednego Dana! — wyszeptała.
Ellen zadrżała. Podprowadziła Peggy do łóżka.
— Słuchaj mnie, — rzekła, — ten człowiek jest moim narzeczonym.
Peggy cofnęła się w osłupieniu. Czarne jej oczy, przywykłe do wyrażania tylko głębokiej czci dla Elleny, zabłysły wzgardą i gniewem.
— Ty pani! córka naszych królów! — wyszeptała zcicha, — ty chcesz wyjść za Anglika! Jak ja wyrosnę na kobietę, ja która tylko jestem sługą, to znajdę sobie Irlandczyka do kochania.
Ellen nie oburzyła się wyrzutami dziecka.
— Ten człowiek jest moim narzeczonym, — powtórzyła zwolna.
Peggy załamała ręce i zwróciła ku swej pani twarz zalaną łzami.
— Och! nic nie powiem nikomu! — zawołała. — Jermyn może mnie zabić, zanim wydobędzie słówko z ust moich!
Ellen pocałowała ją w czoło.
— Dziękuję ci moje dziecię, — rzekła, — wróć do biednego Dana, j a tam zaraz przybędę.
Peggy przycisnęła klamkę, otworzyła cokolwiek drzwi i wyszła. Jermyn schwytał ją za rękę gdy przechodziła.
— Czy to nasz brat Morris jest w pokoju Elleny Mac-Diarmid? — zapytał drżącym głosem.
Peggy nic nie odpowiedziała.
Jermyn wstrząsnął nią silniej.
— Mów, — zawołał, — chcę byś mówiła. Po za temi drzwiami jest ukryty mężczyzna!
— Mężczyzna! — powtórzyła Peggy, udając zdziwienie.
Ściśnięte palce Jermyna raniły jej rękę. Podniosła na niego oczy i ujrzała z przerażeniem błyszczące jego źrenice. Ale nie odpowiedziała jeszcze, gdyż słowa Elleny utkwiły w jej sercu.
Jermyn gwałtownie tupnął nogą.
— Nie chcesz mówić! — zawołał przytłumionym głosem. — Strzeż się! strzeż się! strzeż się!
Te słowa powtórzone trzykrotnie, wychodziły z ust jego pospiesznie i gwałtownie.
— Jermynie, — wyszeptała, — sprawiasz mi wielki ból.
Jermyn ścisnął rękę jeszcze silniej.
Dziecko zaczęło płakać.
— Łaski! łaski! — wołała.
On ściskał wciąż.
Ciemność jaka panowała w sali, nie pozwoliła mu spostrzedz, że mała Peggy zbladła i zamknęła oczy. Podczas gdy jej groził jeszcze, uczuł iż ramię dziecka zaciężyło w jego ręku.
Peggy omdlała, wyrzekłszy tylko umierającym głosem:
— Łaski! łaski! Mac-Diarmidzie! Cóż ci uczyniłam, że chcesz mnie zabić?
Jermyn puścił ją i ścisnął sobie czoło obiema rękami. Czuł, że się rumieni, wstyd ścisnął mu serce.
Do zewnętrznych drzwi zastukano silnie. Jermyn nie ruszył się.
Mała Peggy powstała i chwiejnym krokiem postąpiła ku drzwiom. Otworzyła je.
Byli to Michey, Larry i Sam, którzy wracali prowadząc związanego człowieka.
Nie zatrzymali się w wspólnej sali i poszli zaraz wraz z więźniem do pokoju zmarłego.
Więźniem ich był starzec przybrany w sutannę księdza katolickiego.
Opierał im się i nie chciał iść dalej. Michey i Sam wzięli go za ramiona i zaciągnęli aż do łóżka.
Przy świetle czterech trzcinowych świec, biedny ksiądz pokazał swoją twarz przestraszoną i wybladłą. Ręce miał silnie skrępowane sznurami i usta zawiązane chustką.
Trzej Mac-Diarmidowie odszukali go przy łóżku innego zmarłego, a gdy nie chciał przerwać swych modlitw, porwali go przemocą.
Wszakże trzeba było by ksiądz pomodlił się nad ciałem biednego Dana. Ale raz dopuściwszy się gwałtu, Mac-Diarmidowie ukorzyli się znowu pod wpływem uczucia czci głębokiej, jaką w Irlandczykach wzbudza duchowieństwo katolickie. Nikt nie pozostał stojący w komnacie zmarłego, na widok księdza wszyscy uklękli. Michę odsłonił mu usta i przeciął sznury, potem ucałował kraj sutanny starca.
— Wybacz ojcze, — rzekł z głębokiem uszanowaniem, dziwnie kontrastującem z gwałtem, którego się dopuścił. — Dan był dobrym chrześcianinem. Nie mogliśmy go przecie zakopać w ziemi bez twej modlitwy.
Inni bracia, Katti i Peggy na klęczkach podeszli do księdza i ucałowali po kolei kraj jego szaty.
— Ojcze! przebacz! — powtarzali, — zlituj się nad biednym Danem, który był dobrym chrześcianinem.
Wobec tej naiwnej boleści, starzec zawahał się. Otworzył usta by zgromić zniewagę wyrządzoną jego uświęconej osobie, ale oni klęczeli wszyscy na około niego, tacy pokorni i żałujący! Zlitował się i zaczął odprawiać modlitwy.
Twarze Mac-Diarmidów rozjaśniły się. Wielki ciężar spadał im z serca. Gdy usta świętego starca otwarły się, by wypowiedzieć te hymny, które są jak by pasportem duszy chrześciańskiej do nieba, wszystkim się wydało, że czoło zmarłego zajaśniało łagodnem światłem.
Biedna dusza unosiła się ku Bogu, który słuchał modlitwy księdza i wyciągał ramiona by wezwać do siebie zmarłego dobrego chrześcianina.
Modlili się wszyscy z wielką gorliwością!
Brakło tylko w tej uroczystej chwili Jermyna i Elleny.
Jermyn pozostał w wspólnej sali, przy drzwiach, na tem samem miejscu. Widział jak jego bracia wrócili, słyszał głos księdza, nic to nie zdołało przemówić do jego odrętwiałej wyobraźni.
A kiedyś jednak dobrym był i ze wszystkich braci, najwięcej kochał Dana.
Dzisiaj Dan nie żyje, a Jermyn odmawia mu ostatniej modlitwy. O kilka kroków od jego ciała, Jermyn myśli tylko o zemście.
Podczas gdy w sąsiedniej komnacie odmawiano modlitwy, rzucił się zniechęcony na słomę i płakał jak słabe dziecko.
Ellen także słyszała jak przybrani jej bracia wrócili. Major usnął, chciała i ona pójść uklęknąć przy łóżku Dana. Na zgrzyt otwierających się drzwi, Jermyn skoczył na równe nogi.
Ellen trzymała w ręku trzcinową świecę, którą postawiła na stole. Gdy spostrzegła stojącego naprzeciwko siebie Jermyna, zarumieniła się i oburzenie, jak błyskawica, zajaśniało w jej oczach.
Jermyn założył ręce na piersi, stał prosto z głową wzniesioną do góry.
Stali tak długi czas nieruchomi oboje i milczący.
Ellen pierwsza przerwała milczenie.
— Biedny Dan kochał cię bardzo Jermynie, — rzekła, — czemuż nie modlisz się za niego razem z naszemi braćmi.
— To żołnierze Jej Królewskiej Mości zabili Dana, — odpowiedział Jermyn głuchym głosem, — niech inni modlą się za niego, ja myślę o tem jak go pomścić.
— Pomścić na kim? — zapytała Ellen.
Jermym nie zaraz odpowiedział. Utkwił wzrok we drzwi, jak gdyby chciał je na wskroś przeniknąć. Potem spojrzenie jego padło na Ellenę, ciężkie i ponure.
— Szukam! — wyszeptał.
W sąsiedniej komnacie rozległ się śpiew żałobny. Ksiądz zaintonował hymn łaciński, który Mac-Diarmidowie chórem powtarzali. Hymn ten był znakiem zabrania ciała i wyniesienia go na cmentarz.
Ellen i Jermyn zamilkli. Po kilku minutach usłyszano znowu w pokoju zmarłego głuche uderzenia młotka. Zabijano trumnę przyniesioną przez parobka Joyce.
Czterej bracia płakali przy tem ostatniem pożegnaniu.
Łza zwilżyła źrenicę Elleny, złożyła ręce i złączyła swe modły z modlitwą przybranych braci.
Gdy ostatni gwóźdź w trumnie zabity został, drzwi się otwarły i stary ksiądz wyszedł pierwszy, trzymając w ręku trzcinową świecę.
Za nim postępowali czterej bracia, którzy jednem ramieniem podtrzymywali ciało Dana, a przez drugie; poprzewieszali nabite fuzye.
W tyle szli Joyce, także uzbrojony. Katti i Peggy zamykały orszak.
— Chodź z nami Jermynie, — rzekł Michey, — chodź i ty szlachetna Ellen.
Młoda dziewczyna i Jermyn postąpili kroków kilka za trumną, ale Jermyn zatrzymał się przed progiem.
Ellen też poszła za jego przykładem. Konwój spuścił się z góry w kierunku cmentarza Knockderry.
Jermyn i Ellen pozostali sami w folwarku.
Przeszło tak kilka sekund. Potem Jermyn, który stał u wejścia, poszedł wolnym krokiem do wnętrza sali.
— Ciszej Bell! — rzekł nawołując psów, które wciąż warcząc wietrzyły u drzwi Elleny.
— Ciszej Wolf! W pokoju naszej szlachetnej krewnej, może tylko przebywać przyjaciel Diarmidów.
Ellen wobec tej niespodziewanej zaczepki, podniosła dumnie czoło.
— Ztąd do bagnisk daleko! — rzekł znowu po chwili milczenia, — a moja kula nie chybiła.
Od początku tej sceny młoda dziewczyna poznała, że wszelkie udawanie jest zbytecznem.
— Bóg się zlitował nad nami, — rzekła, — twoja kula zadała tylko ranę i nic więcej.
— Ocaliłaś go! — wyszeptał Jermyn.
Ellen wzniosła oczy ku niebu.
— Daj Boże bym go ocalić mogła, — rzekła. — Jeżeli go nie ocalę, to potrafię zawsze umrzeć wraz z nim... a jego zabójca będzie i moim mordercą.
Głowa najmłodszego Mac-Diarmida pochyliła się na piersi, oddech jego był ciężki i syczący.
Dwa czy trzy razy otworzył usta by przemówić, zawsze głos zatrzymał mu się we ściśniętem gardle.
— Kochasz go, — rzekł wreszcie z wysileniem. — Widzisz więc Elleno, że musimy wszyscy troje umrzeć.
Ellen ufała w otaczający ją urok. Tradycyjna cześć, do której przyzwyczaili ją synowie Mac-Diarmida, zasłaniała ją jak tarczą; czuła się bezpieczną po za tym szacunkiem i przypuszczenie, by mogło jej osobiście coś zagrażać ze strony jednego z synów starego Milesa, nie mieściło się w jej głowie.
Spojrzała na Jermyna, jak gdyby chciała odgadnąć tajemnicze znaczenie słów jego.
Nie myliła się licząc na swoją władzę. Jermyn zagroził jej, córce królów, która wśród swej upadłej wielkości, zawdzięczała jedyną opiekę gościnności jego ojca! Podług zasad wyznawanych w rodzinie, było to świętokradztwem i podłością.
Schylił głowę by u niknąć przenikliwego spojrzenia Elleny i uczuł, że ponure jego postanowienie chwiać się poczyna.
— Nie! ach nie! — rzekł cichym głosem, — ty nie umrzesz szlachetna pani moja. Czyżbym ja ostatniej kropli mej krwi nie oddał za tak drogocenne życie! On tylko zginie, on sam i ja z nim może!
— Jest ranny, — odpowiedziała Ellen, — jest pod dachem naszego ojca!
Jermyn wstrząsnął głową w milczeniu, potem podniósł oczy, w których błyszczał ponury ogień.
— To jedna zniewaga więcej, — wyszeptał. — Czy Mac-Diarmid może uważać jako swego gościa tego, który wszedł do jego domu ukradkiem i wbrew jego woli?
Dziwną zaiste była ta rozprawa, prowadzona z wszelkiemi pozorami spokoju, a w której chodziło o zamordowanie człowieka.
Ellen i Jermyn mówili cicho i wolno. Ktokolwiek by wszedł niespodzianie do wspólnej sali, mógłby sądzić, iż jest obecnym chłodnej dyskusyi, tyczącej się sprawy obojętnej.
Ale przyjrzawszy się bliżej dwom zapaśnikom, prędko by spostrzegł pod ich spokojnemi maskami, oznaki wzruszenia posuniętego do ostatnich granic. Ellen stała prosto i z podniesioną głową, ale dreszcz nią wstrząsał od czasu do czasu.
A wzburzenie Jermyna było jeszczo widoczniejszem. Chwilami silny i gorący rumieniec zastępował na sekundę bladość jego twarzy. Zmarszczki tkwiły na jego czole, powieki mu drżały i nogi chwiały się pod ciężarem ciała.
W miarę jak czas mijał, położenie stawało się bardziej naciągniętem; obawa Elleny wzrastała, gdyż odgadywała jak rośnie z każdą chwilą głuchy gniew, w sercu Jermyna.
Nie był on już tem potulnem dzieckiem, nad którem niegdyś panowała i które uchylało kornie czoło przed każdem jej skinieniem.
Za każdym razem, gdy wzrok jego zwracał się, zdradziecki i ponury, ku drzwiom zasłaniającym śpiącego majora, Ellen czuła, iż strach przejmuje jej duszę. Prosiła Boga o powrót pozostałych Diarmidów, którzy byli wprawdzie wrogami Mortimera, ale ulitowaliby się nad jej łzami i wysłuchaliby jej błagania.
Jermyn skrzyżował ręce na piersi i ukrywszy jedną z nich pod opończę, stłumiał nią bicie swego serca.
— Nie oskarżam cię, — odpowiadając na własne myśli, które się snuły w jego głowie podczas długiej chwili milczenia. — Ci mężczyźni z Anglii posiadają przeklęty dar rzucania czarów na dziewczęta. Mówiono mi to nieraz nad brzegiem jeziora, w Knockderry i w Galway. Nie chciałem temu wierzyć, sądziłem bowiem, że Bóg otoczy swą opieką córkę naszych królów. Powiedziano mi: Anglik ją oczarował! Czyż nie oczarował i brata Morrisa przez czas jakiś? Ach! teraz wierzę wszystkiemu! wierzę!
Głos jego zniżył się aż do szeptu.
— Ale, dziewica dotknięta czarem, — mówił dalej, — może się ocknąć i uzdrowić, gdy sprawca złego zostaje zgładzony.
Jermyn spojrzał się tak groźnie na drzwi od komnaty Elleny, że ta postąpiła kilka kroków, by je własną osobą zasłonić.
Jednocześnie przez otwarte okno wyjrzała czy przybrani bracia nie nadchodzą. Noc była ciemna. Na stoku góry i w dolinie poruszały się tu i owdzie błyszczące punkta, lecz nie zdawały się zbliżać do folwarku.
Ellen nie mogła się spodziewać pomocy ze strony Mac-Diarmidów.
— Oni są daleko, — rzekł Jermyn, odgadując jej myśli, — i długo jeszcze klęczyć będą u grobu naszego brata, zabitego przez Anglików. A czy myślisz, że jak wrócą, to będą mieli serce bronić jednego z morderców biednego Dana?
— Morris! — szepnęła Ellen, — ach! gdyby mi Bóg przysłał Morrisa!
Jermyn uśmiechnął się gorzko.
— Kto wie? — rzekł, — niejeden poległy pozostał jeszcze nie odnaleziony wśród gęstych traw bagniska. Gdy synowie Diarmida padali przygnębieni przeważną liczbą nieprzyjaciół, żaden anioł opiekuńczy się nie zjawił by im nieść ratunek i życie. Szlachetne córki Irlandyi czuwają teraz nad życiem heretyków.
Ellen zarumieniła się i spuściła powieki.
— Jesteśmy sami, — mówił dalej Jermyn, — ty jedna tylko stoisz między mną a człowiekiem, którego najbardziej w świecie nienawidzę. Dał by Bóg, by zamiast ciebie, silny mur nas rozdzielał. Łatwiej zniósłbym tę zaporę. Ale bądź co bądź, major angielski umrzeć musi.
Słowa te wymówione zostały tak cicho i tak spokojnie, że je Ellen zaledwie dosłyszała.
Wobec tego stanowczego wyroku, podniosła wyniośle czoło.
Stanęła znowu przed Jermyn.
— Zobaczymy czy Mac-Diarmid umie walczyć z kobietami, — rzekła z godnością królowej.
— Percy Mortimer jest pod moją pieczą, ja to dla niego znalazłam to schronienie. Będę bronić progu tej komnaty jak żołnierz i jeżeli zdołasz go przekroczyć, to chyba żyć przestanę.
Straszna boleść i trwoga ścisnęła serce Jermyna. Z piersi — wydobył mu się jęk głuchy.
— Boże mój! Boże! — wyszeptał ledwie dosłyszanym głosem.
Spojrzał na Ellenę wzrokiem ponurym i pełnym gróźb.
— Mac-Diarmid nie umie walczyć z kobietami, rzekł. — Twoja komnata jest schronieniem świętem dla mnie, ale raz przecież major angielski z niej wyjść będzie musiał.
Promyk nadziei oświecił twarz Elleny. Zwłoka mogła być zbawienną, gdyż Mac-Diarmidowie powrócą, a głos jej miał wiele wpływu na synach starego Milesa.
Jermyn wyczytał tę myśl na jej czole, usta mu wykrzywiły w gorzkim uśmiechu.
— Nie miej żadnej nadziei, — rzekł podnosząc głos bardziej. — Nasi bracia powrócą, ale Anglik umrze.
Spojrzenie jego było jasne i przenikliwe, czytał aż w głębi serca Elleny.
Ellen schyliła głowę.
— Litości! — rzekła, padając na kolana i opierając się obiema rękami o zakurzoną podłogę wspólnej sali, — w imię Boga! litości!
Jermyn zachwiał się i przeszedłszy kilka kroków, oparł rękę o róg stołu.
Ellen mówiła dalej:
— Proszę cię, proszę cię, mój bracie! w imię naszej dawnej przyjaźni, w imię starego ojca, który nas tak oboje kocha!...
Jermyn milczał; Ellen znów się odezwała:
— Bracie mój, wysłuchaj mnie i nie odpychaj! Mój Boże! jaki dawniej byłeś dobry! Czyś już nie pomny naszych zabaw, naszych pieszczot, gdyśmy byli dziećmi? Mawiałeś do mnie: Ellen ja cię będę strzegł... będę cię kochał zawsze... zawsze....
Najmłodszy z Mac-Diarmidów nic nie odpowiedział, ale słychać było ciężki oddech wydobywający mu się z piersi i Ellen schwyciwszy go za ramie, czuła, iż drży na ciele pod grubą odzieżą.
Trochę odwagi zabłysło w jej łzami zalanych oczach.
— A teraz, — rzekła, — chcesz mnie zabić! Ach Jermynie, Jermynie! tak dawno płaczę i pozwolisz mi płakać.
Niewyraźny szept dał się słyszeć na ustach Jermyna. Ellen podniosła się zwolna i usiadła za nim na ławce.
— Bracie mój! bracie drogi! — rzekła bardziej ożywionym głosem, gdyż nadzieja zaczęła jej powracać, — czyż się nie ulitujesz nademną? Wiem żeś dużo cierpiał... nieraz spostrzegłam twoje spojrzenia smutnie zwracające się na mnie... odgadywałam co się dzieje w twem sercu Jermynie i dzieliłam twą boleść, gdyż ja nigdy nie zapomniałam naszego przywiązania dziecinnego i naiwnych radości! Niestety ty inaczej postępujesz! widzisz mnie błagającą u nóg swoich i nie masz litości! Bracie mój! bracie! przecie i ja także bardzo cierpię!
Zatrzymała się nagle, gdyż łza gorąca spadła jej na rękę.
I Wyraz jej twarzy zmienił się jakby cudem. Była kobietą i czuła się pewną zwycięztwa.
Pochyliła zlekka głowę by zobaczyć twarz Jermyna, ale nie mogła niczego dojrzeć, gdyż kędziory młodego chłopca spadały mu na policzki i zasłaniały zupełnie rysy.
Druga łza spadła na rękę Elleny, która już zaglądać w twarz nie potrzebowała. W zniosła wzrok ku niebu, pełen wdzięczności.
Jermyn miał niebawem uledz, był zwyciężonym, łzy te świadczyły o słabości jego serca. Ellen czekała, ale Jermyn wciąż milczał.
— Ellen! Ellen! — rzekł wreszcie, — czego ty żądasz odemnie?
— Dwanaście godzin zawieszenia broni, — odpowiedziała młoda dziewczyna.
Jermyn wstrząsnął głową, jak gdyby chciał odepchnąć zdala uparte myśli.
— Zostanie ocalonym! — wyszeptał, — przez pamięć naszych lat dziecinnych. Dwanaście godzin! przez ten czas zemsta moja z rąk mi się wymknie!
— Ale przystajesz? — zapytała Ellen.
Jermyn przyglądał jej się przez kilka chwil.
Twarz miał purpurową.
— Pozwól mi ucałować twą rękę, — rzekł.
Ellen uśmiechnięta nastawiła policzek. Jermyn dotknął go ustami.
Oczy mu się zaćmiły, westchnął ciężko i padł na ziemię.
Ellen spojrzała na niego litościwym okiem, wzięła świecę trzcinową i weszła do swej komnaty.
Major spał wciąż a sen jego był spokojny.
Wśród nocy widać było jeszcze kilka z tych ruchomych świateł, które Ellen ujrzała przez okno. Poruszały się zwolna w różnych punktach, kierując się wciąż ku jednemu miejscu, położonem na krańcu doliny.
Znajdował się tam cmentarz wiejski w Knockderry, ukryty za kościółkiem i chłopskiemi chatami. W miarę jak światełka zbliżały się do rogu kościoła, znikały z oczu.
Niebawem już tylko dwa pozostały widzialnemi. Wkrótce potem pozostało jedno, które także zniknęło.
Ciemna bezksiężycowa noc pokryła wszystko swym cieniem nieprzeniknionym. We wszystkich chatach, oświeconych wieczorem trzcinowemi świecami, gorejącemi przy umarłych, światła pogasły.
Na szczycie Ranach-Head nie gorzał ogień. Czarno było wszędzie, a wśród jednostajnej ciemności odróżniono zaledwie mgłę siwawą zarysowującą kontury jeziora Corrib.
Ale po za kościółkiem w Knockderry jaśniało znowu światło wśród ciemności. Świecące punkta, które błyszczały tu i owdzie wśród pól, zmieniły tylko położenie i zebrały się na cmentarzu katolickim.
Kilkadziesiąt świec gorzało, około dziesięciu czy dwunastu otwartych grobów. A nad każdym grobem, klęczał rząd mężczyzn i rząd kobiet.
Kobiety modliły się i płakały. Mężczyźni modlili się i czuwali z bronią na ramieniu.
Trzej księża z Knockderry chodzili od jednego grobu do drugiego, odmawiając modlitwy. Dzień się zbliżał, a z pierwszym brzaskiem cmentarz musiał być pusty.
Cmentarz w Knockderry był to po prostu kawał pola, porosły bujną trawą. Kilka krzyży kamiennych z staroświeckiemi napisami sterczało tu i owdzie. Wśród tych pomników na pół zrujnowanych z innego wieku wznosił/ się ruiny świeższej daty, biedne krzyże drewniane zaledwie ociosane, z których deszcz pozmazywał napisy. Nie potrzeba dodawać, że nie było tam ani jednego zbytkownego nagrobka. Najbogatszy mieszkaniec z Knockderry jest jeszcze ubogim, śmierć jego podobną jest do życia, potrzeba im tylko dołu w ziemi, trochę murawy zielonej i pobożnych modłów do Boga odmawianych przez ukochane osoby.
Mimo braku wszelkich pomników, mimo smutnego widoku kilku karłowatych krzaków rozpościerających zaledwie na kilka stóp od ziemi swe chude pokrzywione gałązki, cmentarz w Knockderry wyglądał w tej chwili uroczyście.
Przy blasku świec, klęczące grupy przybierały dziwne postacie, czerwone burnusy odbijały od ciemnych opończy, lufy fuzyi błyszczały tu i owdzie wśród nocy i wszędzie widać było pochylone głowy, osłonięte bujnemi celtyckiemi kędziorami.
Z każdej grupy unosił się śpiew poważny rzymskiej liturgii; od czasu do czasu, między dwiema strofami dawały się słyszeć przytłumione łkania, krzyk rozpaczy matki, żal sieroty, ostatnie skargi nieszczęśliwej miłości.
Smutny to był zaiste widok.
Czasami wznosił się ponad skargi i jęki, głos księdza uczący rezygnacyi i pocieszający nadzieją lepszego świata. Na te słowa pociechy łzy zasychały na licach, lecz gdy ksiądz się oddalił by spełniać swą misyę u innych grup, szlochania rozlegały się silniejsze jeszcze, skargi bardziej rozpaczliwe.
W jednej tylko grupie cicho było wśród ogólnej żałości. Składała się ona z czterech mężczyzn młodych i silnych, otaczających trumnę, przy której klęczały dwie kobiety.
Byli to Mac-Diarmidowie, którzy w milczeniu, modlili się za brata.
Ceremonie skończyły się, usłyszano ze wszech stron głuche uderzenia trumien o dna dołów, potem ten drugi głuchy szelest, który nic z pamięci zatrzeć nie może, pierwszej garści ziemi rzuconej na grobowe deski.
Chrześciańska usługa oddaną została. Umarli spali w swem ostatniem schronieniu. Ułożono na grobach darninę przygotowaną zawczasu i zielony dywan przykrywał znowu bez przerwy całe pole cmentarne. Wszystkie ślady świeżych pogrzebów zostały zatarte.
Księża oddalili się. Za nimi kobiety odeszły wolnym krokiem do domów. Świece pogasły.
Mężczyźni zgromadzili się pod ścianą kościoła.
— Dzielne to były serca i zacni Irlandczycy! — rzekł Michey wśród grobowej ciszy, — trzeba będzie ich pomścić.
Kilku mężczyzn oddzieliło się od grupy i skorzystało z ciemności by się oddalić. Inni zostali, ale nikt nie odpowiedział na wezwanie Micheya.
— Czyżbyśmy byli podli? — mówił tenże dalej — i czy zapomnimy o trupach naszych braci?
— Czy jeszcze za mało poległych leży pod murawą? — zapytał głos jakiś.
— Przeklęty to dzień, — rzekł Patryk Mac-Duff ze zniechęceniem, — przeklęty to dzień, w którym biedni Irlandczycy odważają się zaczepiać Anglików!
Słowa te zostały powitane szeptem potakującym. Jednocześnie grupa rozdzieliła się na dwie połowy.
Najliczniejsza oddaliła się od Mac-Diarmidów, pozostali w liczbie dwudziestu, zbliżyli się do czterech braci.
— Zrobimy co zechcesz, Mac-Diarmidzie, — rzekli, — poległym należy się zemsta i jesteśmy gotowi pomścić naszych braci.
Musimy się cofnąć aż do pierwszych godzin nocy, której wypadki opowiedzieliśmy. W tem schronieniu, które sobie biedny Pat urządził w jednej z wież zamku Diarmidów, siedział Morris na pieńku i spał z głową opartą o ścianę wilgotną. Widać było z jego postawy, że go sen schwycił niespodzianie, wśród uciążliwego czuwania. Z daleka wyglądał jak zamyślony.
Zblizka jednak wątpliwość była niemożebną. Przy blasku żywicznej gałęzi palącej się w kącie, można było spostrzedz, że szlachetne rysy młodzieńca, wycieńczone znużeniem, są jakby odrętwiałe.
Twardym też był sen jego, po tylu walkach i udręczeniach. Był on jakby pogrążony w letargu. Każden z muskułów jego był zupełnie nieruchomy, sparaliżowany tak jak umysł i wola niespodziewanym odrętwieniem.
Schronienie Pata była to wielka jama okrągła, której bruk z kamienia kostkowego krył się pod gęstą warstwą kurzu. Musiała ona stanowić kiedyś salę do użytku szlachetnych mieszkańców, gdyż na murach pozostały jeszcze ślady rzeźb, a na kilku kamieniach, chwiejących się w ścianie, widać było znaki rycerskie i bohaterskie napisy.
Wszystko to jednak było bardzo stare, Tylko oko antykwaryusza mogłoby wyczytać wyrazy w napisach napół zatartych cierpliwą, ręką, czasu. W oczach zwykłego śmiertelnika sala ta wyglądała nędznie obdrapanie. Gruzy gromadziły się wzdłuż zniszczonych ścian, a wszędy panował brud wstrętny. Mchem zarastały szczeliny i szpary, owe rany starego budynku, tak jak gangrena zapełnia i zakaża rany ludzkie.
Strzelnice były pozatykane słomą, ale wiatr morski, odepchnięty z tej strony, wdzierał się do wnętrza okrągłem oknem, w którem jeszcze kilka sztab żelaznych pozostało.
Nie było innych mebli, prócz pieńka, na którym spał Morris i pościeli z wilgotnej słomy, stanowiącej łoże biednego Patta.
W środku sali widać było kilka zgasłych węgli, obok glinianej rynki.
Dwa czy trzy obrazy świętych, na których wilgoć wyżarła kolory, wisiało poprzybijanych na ścianach.
Ponad pościelą wisiał nóż, kij i fajka. Nieco dalej w kącie leżało kilka chlebów owsianych, obok prawdziwego skarbu kartofli jeszcze nie zgniłych.
O tej porze roku, taki zapas stanowił majątek i nie znalazłby podobnego w najbogatszych folwarkach w okolicy.
Samo to nawet schronienie, aczkolwiek tak brzydkie, było jednak lepiej opatrzone i mniej wilgotne, niż większość chat ulepionych z błota, stanowiących zwykłe siedziby wieśniaków irlandzkich.
Tak, że w rzeczywistości poczciwy Pat dobrze sobie mieszkał. Ze swym zapasem chleba owsianego i z kilkoma dzbankami poteenu ukrytymi za gruzami, mógł się czuć szczęśliwym jak ryba w wodzie.
Ale ileż goryczy zatruwało to szczęście! Crackenwell z jednej strony, Molly-Maguires z drugiej, wreszcie ten potwór ponury mieszkaniec zwalisk Zamku Diarmidów, którego musiał żywić!
Biedny Pat drogo opłacał swój dobrobyt. Gdyby Crackenwell dowiedział się kiedy o jego stosunkach z sprzysiężonymi, Pat wiedział dobrze, iż zostałby powieszonym. A nie wiele też lepszego mógł się w razie danym spodziewać od spiskowców, nie mówiąc już o tem, że potwór, sprzykrzywszy sobie chleb owsiany, może zechce pokosztować kiedy jego samego.
Trzy groźby wisiały tedy nad jego głową. Tymczasem poczciwy Pat pił i jadł ile się zmieści, ale ciągle we strachu, nie tył bynajmniej.
Morris Mac-Diarmid znajdował się w wieży sam. Łoże Pata było puste, a gałąź sosnowa dogorywała, słabo oświecając przedmioty.
Cicho było na zewnątrz i wewnątrz. Słychać było tylko daleki szum fal morskich rozbijających się o skały i żałosny świst wiatru jęczącego wśród ruin. Te głosy monotonne i jednostajne, kołysały spoczynek Morrisa.
Spał już od dawna. Siadł na tem miejscu o schyłku dnia, wprosiwszy się w gościnę do Pata i zażądawszy od niego pożywienia dla pokrzepienia wycieńczonych sił. Pat nie był złym chłopcem, a przytem nie śmiał niczego odmówić młodemu człowiekowi, o którym wiedział, że jest naczelnikiem sprzysiężonych. Udzielił mu też jak najszczerszej gościnności i kilkoma łykami wódki, obudził napół uśpione zmysły Morrisa.
— Idź do pałacu, — rzekł mu tenże, napiwszy się i najadłszy.
Pat dopiero co był wrócił z bagnisk Clare-Galway, gdzie starannie siedział ukryty podczas bitwy.
— Arrah! — mruknął, — jestem bardzo zmęczony Mac-Diarmidzie! Wiesz żeśmy nic nie spali ostatniej nocy, a przez cały dzień wypadło pracować z tamtej strony jeziora... Ach! Jezusie! Jezusie! niejeden zacny chłopiec śpi tam teraz wśród traw bagniska!
Pat zadrżał na myśl, że gdyby nie jego ostrożność i on mógłby leżeć tam na murawie.
Morris nie słyszał go wcale.
— Zrobiłem co mogłem, — myślał, — ale byłem sam! Nie znalazłem po drodze ani jednego przyjaciela. Trudno mi było usunąć całą tę zgraję służalców tamujących mi przejście? Pat? czy pamiętasz Jessy O’Brien? — zapytał głośno.
— Ma bouchal! biedna droga istota! czy ją pamiętam? o zaprawdę!
Morris otworzył usta jak gdyby chciał dalej mówić o tym samym przedmiocie. Oczy mu zabłysły i krew uderzyła na lica. Ale nie powiedział nic i spuścił na nowo ociężałe powieki.
— Idź do pałacu Montrath, — rzekł. — Jakaś obca kobieta przyjechała tam dzisiaj, musisz się dowiedzieć kto ona jest i zkąd przybywa.
— Toby się dało równie dobrze zrobić jutro, — szepnął Pat, spoglądając pożądliwem okiem na swoje słomiane łoże.
— Musisz wybadać lokai Montratha, — mówił dalej Morris. — Dam ci wszystko co tylko posiadam na świecie, jeżeli zdołasz się dowiedzieć, gdzie oni ukryli biedną Jessy!
— Alboż ona nie umarła? — zapytał Pat.
Morris zbladł bardzo i spuścił głowę.
— Czy ja wiem! — wyszeptał, — Boże zlituj się nademną!
Pat ciekawie spoglądał na niego, Morris naraz podniósł głowę i tupnął niecierpliwie nogą.
— Jeszcześ nie poszedł! — zawołał. — Powiadam ci, że biedna nieszczęśliwa istota umiera wzywając mnie na pomoc! Kto może wiedzieć, ile w tej chwili minuty są warte? Badaj, słuchaj, staraj się odgadnąć!
Pat wahał się.
— Mam się zapytać gdzie się znajduje Jessy? — rzekł.
— Nie, na miłość Boską! — zawołał Morris. — Trzeba odgadnąć, powiadam ci! trzeba się dowiedzieć nazwisko tej nieznajomej kobiety... i wracać czemprędzej powiedzieć mi coś się dowiedział.
Pat jeszcze raz rzucił okiem na swoje wygodne łoże i wyszedł nie siląc się być nieposłusznym.
Morris usiadłszy na pieńku, przysłuchiwał się krokom byłego parobka, niecierpliwiąc się, że idzie zbyt wolno. Był przybity niemal równie fizycznie jak i zniechęcony moralnie. Już kilka nocy nie zamknął oczu, siła ciała i ducha opuszczała go naraz.
Ogień jego dzielnej młodości ożywił by się niezawodnie przy lada promyku nadziei, ale i nadziei już zbrakło. Wezwanie biednej dziewczyny, był to jęk przed skonaniem usłyszany wśród ciemnej nocy. Morris nie wiedział, w którą stronę się udać i w jakim kierunku działać.
Cały ten dzień zeszedł mu na daremnych próbach. Walka w bagniskach Clare-Galway oddaliła z jego drogi, tych wszystkich, którzy mogli mu dopomódz, bezskutecznie szukał braci i przyjaciół.
Sam jeden i nie zdając sobie sprawy z słabej nadziei, która go teraz wiodła, zjawił się u wrót pałacu Montrath. Odgadywał, że tam znajduje się owa kobieta, którą spotkał u stóp przylądka Banach, ta kobieta, z rąk której wyrwał rękopis Jessy; ta kobieta, która musiała wiedzieć zapewne, gdzie dogorywa jego narzeczona.
W każdym innym kraju, człowiek, któryby się znalazł w położeniu Morrisa Mac-Diarmida, zwróciłby się do sądu i wezwał by go na pomoc. Owa skarga napisana krwią na kilku szmatach, wystarczyłaby wszędzie do wywołania interwencyi prawa.
Ale w Irlandyi, wieśniak katolicki nie wierzy w sprawiedliwość sędziów protestanckich. Montrath był lordem, najbogatszym właścicielem ziemskim w całem hrabstwie Connaught! wywierał na przedstawicieli władzy wpływ, dobrze wszystkim wiadomy.
Morris nie pomyślał też nawet o odwołaniu się do tych niecnych sądów, które od tylu miesięcy więziły niesłusznie jego starego ojca. Ufał tylko samemu sobie. Chciał się zobaczyć z tą kobietą, wybadać ją, błagać, zmusić w razie danym.
U drzwi pałacu zapytał o owego Irlandczyka, przyjaciela lat dziecinnych, którego nędza zmusiła do przyjęcia służby u Anglika. Ale człowiek ten za długo już przebywał w Londynie, nie chciał, albo nie śmiał przypomnieć sobie dawnych stosunków.
Służba milorda wielce się ubawiła widząc zakłopotanie biednego Morrisa. Wyśmiano jego długie włosy, jego opończę, kapelusz okrągły z wązkiemi brzegami i wszystkie szczegóły prostaczej odzieży. Odzież tę, Morris nosił dumnie i wśród dandysów stolicy, nie znalazłby szlachetniejszej postawy niż jego. Ale Londyn nie tylko że jest ciemiężycielem, ale wiecznie jeszcze szydzić będzie z tego ludu, który jest na tyle śmiesznym, że z głodu umiera!
Morris myślał już jakby siłą utorować sobie przejście wśród tej zgrai służalców, ale raz dostawszy się do pałacu, jak się ztamtąd wydostać? Im bardziej czuł się osamotnionym, tem więcej lękał się dostać do niewoli, lub zginąć w tej walce, o której wiedział, że nikt po nim nie podejmie w obronie biedniej uwięzionej.
Bracia jego o losie Jessy jeszcze nic nie wiedzieli. Morris też powiedział sobie, że narażając teraz swoją wolność lub życie, stawi na niepewną kartę, ostatnią nadzieję Jessy O’Brien.
A jednak trzeba było działać, bo i zwłoka była rozpaczliwą. Pobiegł też jak szalony do wsi opuszczonej, szukając nieobecnych przyjaciół. Nie znalazł nikogo! Umysł jego, tak bystry zazwyczaj, chwiać się począł, już nie zdawał sobie sprawy ze swych czynności i w miarę jak mijały godziny okropnej męki, kierował się już tylko niepewnym instynktem.
Minął tak dzień. Gdy nadeszła noc, Morris zanadto przygnębiony by się módz oddalić od pałacu Montrath, poszukał schronienia w zamku Diarmid.
Po odejściu Pata, chciał się jeszcze zastanawiać nad położeniem i szukać ratunku w swym znużonym umyśle. Na oczach stanął mu jednocześnie obraz ojca i narzeczonej. Widział twarz sędziwego starca jakby otoczoną aureolą świętych na śmierć przeznaczonych, widział śliczne rysy Jessy wycieńczone męczeństwem, ale łagodne i uśmiechnięte nawet wobec zgonu.
Dręczył go ten sen ciężki przychodzący po wielkiem zmęczeniu. Mówił do siebie we śnie: Pracuję, idę, staram się.
Pat tymczasem zasiadał u stołu lokai Montratha. Dzięki swej pociesznej fizyognomii, został doskonale przyjęty. Groomy i lokaje popisywali się na jego koszt angielskiemi konceptami. Pat nie gniewał się, pił i zajadał na dni ośm. Im więcej z niego żartowano, tem bardziej wydawał się zadowolonym i rzeczywiście pociesznie było widzieć jego chytrą kocią minę, pośród ciężkich fizyognomji lokai angielskich. Jego uśmiech pokorny, w którym jednak przebijała złośliwość, zwracał się wszędzie na około stołu. On sam był ciągle w ruchu recytując cały szereg wykrzykników irlandzkich, które wypowiadał z uszanowaniem i tonem podziwienia.
Groomy i lokaje śledzili za jego ruchami nie zginając karku ani krzyża, ale zwracając się ku niemu całą swą osobą, jak żołnierze drewniane i śmiejąc się śmiechem chrapliwym, właściwym ludowi Londynu, który sprawia trzy razy smutniejsze wrażenie, niż płacz innych ludzi.
Jedząc i pijąc, gadając i schlebiając, biedny Pat spełniał dosyć dobrze poleconą sobie przez Morrisa misyę. Wśród swej gadaniny stawiał pytania, na które służba jako tako odpowiadała. A co się dowiedział to mieścił w najlepszym zakątku swej pamięci i zajadał dalej, by nie wzbudzić podejrzenia.
Wogóle Pat nieźle się wywiązał ze swego zadania. Nie mógł się wielu rzeczy dowiedzieć, gdyż Montrath nie zdradzał przed służbą swych tajemnic, ale dowiedział się tego co wiedzieli lokaje, a od żadnego szpiega wysłanego na zwiady, więcej niepodobna było żądać.
Gdy się zabierał do odejścia, na pożegnanie nalano mu szklankę wódki francuskiej, zawierającą przynajmniej kwaterkę. Pat wypił ją z namaszczeniem za zdrowie prześwietnego towarzystwa. Potem odszedł odprowadzony wiwatami groomów, którzy długo śledzili za jego chwiejącym się krokiem.
Pat przesiedział trzy do czterech godzin w pałacu. W chwili gdy odchodził, właściciele takowego udawali się na spoczynek. Marya Wood położyła się spać pijana, Frania i Georgiana odeszły razem by długo jeszcze i ze strachem, rozmawiać o wypadkach dnia tego. Lord Jerzy wreszcie zamknął się ze swoim plenipotentem i powiernikiem Crackenwell, by się go poradzić o środki wydobycia się z opłakanego kryzysu.
Marya Wood zostawiła mu do jutra czas dla zapłacenia dwóch tysięcy funtów. Montrath wiedział, że kobieta ta po tym terminie oszczędzać go nie będzie.
Morris spał wciąż. Szum na dworze kołysał jego sen głęboki. W długich między sobą przerwach, wśród jednostajnego głosu morza i wiatru, dawał się słyszeć głos inny, jakby wydobywający się z wnętrzności ziemi.
Trudno było rozpoznać naturę tych dźwięków, złamanych i przekształconych tysiącznemi echami starego budynku. Gdy jednak wiatr ucichł na chwilę i gdy się one wznosiły wśród ciszy, można było rozpoznać jakby skargę przygłuszoną i spotężniałe jednocześnie, tajemniczemi wpływami akustyki.
Trwało to kilka sekund i znowu nastawała cisza, słychać było tylko daleki szmer fali obryzgującej nadbrzeżne skały.
Pat otworzył zgniłe drzwi swej siedziby w czasie jednej z tych chwil gdy wśród ruin było zupełnie cicho. Włosy miał rozczochrane i postać pijacką. Chuda twarz jego była purpurowa.
— Och! Mac-Diarmidzie, — rzekł, — chciałbym cię tam był widzieć mój synu! żebyś ty wiedział co też te przeklęte Angliki nie jedzą! i jak piją! ma bouchal! Arrah! I królowa chyba się lepiej nie żywi.
Sen Morrisa był zanadto głęboki, by głos Pata mógł dojść do jego uszów. Sosnowa gałąź zgasła i w sali panowała zupełna ciemność.
— Hola! Morrisie, — wołał dalej poczciwy Pat, — czy cię tu już nie ma mój chłopcze? Wiem nazwisko kobiety i wiele innych rzeczy jeszcze. Och! mój synu, nie będziesz żałował żeś mnie tam posłał, zaprawdę!
Morris nie odpowiadał. Pat po omacku poszedł wzdłuż ścian aż do pościeli, na której myślał, że zastanie leżącego Morrisa.
— Nie ma nikogo! — mruknął, — ależ przewyborna francuska wódka! Morrisie, kochanku gdzie jesteś? a mięsa ile! jak na Boże Narodzenie!
Cicho było wciąż. Pat skrzesał ognia by zapalić gałąź sosnowa. W chwili gdy suche drzewo zajęło się płomieniem, rozległ się nagle ten głos nieznany, jęczący wśród ruin. Purpurowa twarz wieśniaka, zsiniała naraz.
Płonąca gałąź wypadła z rąk jego i padła na wilgotną ziemię gdzie zgasła. Przy blasku jej, świecącym przez sekundę, Pat zobaczył Morrisa Mac-Diarmida siedzącego zawsze na tem samem miejscu, nieruchomego, bladego i z głową wspartą o mur.
Oczy parobka, wyszczerzone zdawały się, że wyskoczą na wierzch.
— Potwór! — wyszeptał stłumionym głosem. — Jezusie! Matko Najświętsza! Święty Patryku! Potwór tu był pewnie i udusił biednego Morrisa!
Ciemno było jak w lochu, a Pat nie śmiał już zapalić gałęzi sosnowej.
— O ja nieszczęśliwy! — rzekł z cicha. Potwór musiał być wściekle głodny, gdyż od trzech dni zapomniałem o nim.
Rzeczywiście, biedny Pat zajęty wielką polityką, przez trzy dni nie pomyślał o swym obowiązku i nie rzucił strawy potworowi żywionemu przez Crackenwelle.
Potwór musiał bardzo osłabnąć i Pat, usłyszawszy jego skargę, znajdował, że głos jego jest jakby omdlały.
W tej pierwszej chwili trwogi, za żadne skarby świata nie poniósłby natychmiast potworowi codziennego pożywienia. Usiadł na słomie, drżąc cały i zatkał sobie uszy, by nie słyszeć przerażających go jęków. Ale po kilku minutach zerwał się na równe nogi, jak gdyby go kto ukłuł.
— Chryste Jezu! — zawołał, — Patryku święty! ależ jeżeli ja mu dam zdechnąć 4o mnie powieszą!
— Morrisie! — rzekł, — przyjacielu mój, jeżeli jesteś żywy, ratuj mnie!
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Pat czuł, że mu się słabo robi, ale w ważnych chwilach, człowiek znajduje właśnie siłę do śmiałych postanowień. Pat, wśród swego strachu, zdobył się na odwagę. Popełzał za czworakach aż do zapasu chleba owsianego.
Wybrał z nich trzy największe, by wynagrodzić potworowi długi post na który go skazał.
Z trzema chlebamii z dzbankiem wody wyszedł małemi drzwiczkami prowadzącemi do wnętrza zwalisk i skierował kroki wązkim korytarzem pełnym gruzów.
Bez światła wszedł na schody kręcone umieszczone w narożnej wieży zamku zawieszonej nad przepaścią, na samym szczycie Ranach-Head.
Dostał się do sali otwartej na wszystkie wiatry i stanowiącej pierwsze piętro wieży. W środku tej sali znajdowała się skrzynia stojąca na podłodze. Pat złożył w niej trzy chleby i dzbanek z wodą. Odwiązał sznur przyczepiony do muru i usłyszano skrzypienie bloków.
Jednocześnie skrzynia spuściła się, pozostawiając w podłodze otwór kwadratowy.
Otworem tym wydobył się ten sam głos słyszany niedawno, lecz bliższy i wyraźniejszy.
Był to widocznie głos ludzki, lecz tutaj, jak i w schronieniu Pata, echa odsyłały dźwięki wzmocnione zmienione.
Biednemu wieśniakowi wydało się, że czuje zęby potwora na ciele.
— Jak on wyje! — zawołał, — Jezu Chryste! dopiero musi być zagniewany!
I jak gdyby się spodziewał, że go ułagodzi oskarżając samego siebie, dodał potulnym głosem:
— Ma słuszność! ma bouchal! trzy dni bez pożywienia, jestem niecnym hultajem!
Pat uczuł, że skrzynia dostała się na dno wieży i pospiesznie począł ciągnąć za sznur. Bloki zaskrzypiały znowu, jęk podziemny powtórzył się i wśród przeraźliwego wycia, jakie wytwarzało echo, można było rozpoznać bolesną skargę.
Skrzynia wróciła do dawnego poziomu wypróżniona na dole i zatkała otwór. Pat odetchnął wolniej. Nie był jeszcze zupełnie zaspokojonym, gdyż strach był wrodzoną jego chorobą; ale odrazu stracił dotychczasową pokorę. Pokazał pięść potworowi, straszliwie wyszczerzywszy oczy.
— Nabochsh! przeklęta bestyo, — rzekł, — żebym cię raz mógł za kark schwycić, to byś pewnie na wieki przestał krzyczeć.
Jęk podziemny zamilkł.
— Milczy, paskudne zwierzę! — pomyślał Pat, — pożera dobry chleb, który mu dałem, a który by uszczęśliwił tylu poczciwych chrześcian! Ach! ma bouchal! gdybym się nie bał być powieszonym!
Tak perorując dostał się do schodów i zeszedł po nadłamanych stopniach. Wróciwszy do swego schronienia, zapalił gałąź sosnową i zebrawszy się na odwagę zbliżył się do Morrisa. Strach wyparował mu nieco z głowy wyziewy szlachetnej wódki francuskiej, był jednak jeszcze na pół pijanym.
— Usnął zacny chłopiec, — wyszeptał. — Niech mnie dyabli porwą, byłem pewny, że już nie żyje! Och! och! co za szczęście! nie radbym spędzić nocy obok trupa.
Przyglądał się czas jakiś zmienionej i przygnębionej fizyognomii Morrisa, potem podniósł rękę by go obudzić. Ale się namyślił.
— On potrzebuje odpoczynku i ja także, — pomyślał. — Jeżeli go obudzę, będzie mnie badał przez dwie godziny, a tak mi się spać chce.
Ziewnął i mówił całej:
— Śpij Morrisie, śpij kochanku! to nie ja zaprawdę będę ci sen przerywał.
Ziewnął jeszcze, zgasił gorejącą gałąź i rzucił się na słomę.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Jessy O’Brien leżała na swem łożu, słaba i wycieńczona. Nie czuła już dotkliwych udręczeń głodu, gdyż wszystkie jej organa były odrętwiałe. Przez trzy dni nie dano jej pożywienia, a już dwanaście godzin minęło, jak poświęciła ostatni chleb swój by umieścić w nim bolesną skargę. Gdy rzucała chleb przez strzelnicę, już głód jej dokuczał.
A od tego czasu upłynęło godzin dwanaście!
Chciała się modlić i zająć wyłącznie myślą o Bogu. Ale obraz Morrisa przeszkadzał pobożnej medytacyi, stawiając przed oczy, umierającej, rozkoszne powaby życia.
Było już koło północy. Usłyszała nagle nad głową znane jej skrzypienie bloków i kół, które echo przekształcało w wrzask przeraźliwy i które jej zapowiadało codzienne pożywienie. Nadaremnie już na nie trzy dni czekała!
— Litości! — zawołała, — pomocy!
Żaden głos nie odpowiedział na jej wezwanie. Jakiś ciężki przedmiot spadł na ziemię i bloki zaskrzypiały znowu.
Jessy zamilkła jeszcze bardziej przygnębiona. Ciemno było w jej więzieniu, ale wiedziała, że znajdzie chleb o kilka kroków.
Chciała się podnieść na łóżku, ale zbrakło jej sił. Nie mogła jednak tracić czasu, gdyż osłabienie jej wzrastało z każdą chwilą i mogło śmierć sprowadzić. Zwolna i z wielką trudnością zeszła z łóżka i dotknęła podłogi, Próbowała pełzać, lecz zimna posadzka oziębiła jej ciało paraliżując je prawie.
— Mój Boże! — wyszeptała zamierającym głosem, — nieco siły jeszcze, niech pożyję tyle by go módz zobaczyć!
Zrobiła jeszcze ostatnie wysilenie i wyciągnąwszy konwulsyjnie rękę dotknęła jednego z bochenków chleba.
Krzyknęła z radości i wyszeptała imię Morrisa.
Było to ostatnie jej słowo. Wszystko przycichło w milczącym grobie. I rozlegał się tylko ów szmer głuchy i bezustanny, który biedna Jessy brała za gwar na ulicach Londynu. Ów szmer, słyszeliśmy go w schronieniu Pata. Były to pomięszane głosy wichru i morza, wichru jęczącego wśród zwalisk zamku Diarmidów i morza rozbijającego się o skały u stóp Ranach-Head.
Słońce wstało, a promienie jego z trudnością przenikały wśród gęstej mgły pokrywającej bagna, między Ballyndery i Tuam. Światło powoli dostawało się do biednej chaty Giba Roe.
Torfiarz i dzieci jego, spali razem na skromnej słomianej pościeli. W chacie panowała zawsze ta sama nędza, a światło dzienne przenikało zarówno przez szczeliny w ścianach, jak i przez okno otwarte; ale przynajmniej od dnia wczorajszego nie zaznano tam głodu, gdy na ziemi tarzały się luźne okruchy chleba i kartofli.
Gdy ludziska w Connaught gardzą łupinami, to dostatek musi panować w domu. Głowa Giba pozostawała jeszcze w cieniu, podczas gdy główki dzieci, leżących u nóg jego, były już żywo oświecone. Uśmiechały się we śnie, wesoła niewinność właściwa ich wiekowi, malowała się na ich wychudzonych ale zadowolonych twarzyczkach. Światło łechcące ich oczy przez zamknięte jeszcze, powieki, miało je niebawem obudzić, walczyły jeszcze ze snem i na ślepo rzucały rączkami, pod wpływem fantastycznego snu.
Paddy obudził się pierwszy, usiadł na słomie i przetarł oczy.
— Dobrze się najadłem wczoraj! — wyszeptał z zadowoleniem. — Jadłem tyle ile tylko chciałem. Dzisiaj też będę jeść, nigdy już nie będziemy głodni, nigdy, ojciec nam to przyrzekł.
Odwrócił się ku siostrze, która spała jeszcze. Mała dziewczyna z jednej ręki zrobiła sobie poduszkę, a drugą położyła nad czołem, jakby dla zabezpieczenia oczów od zbyt rażącego światła. Na tej drobnej wychudzonej ręce, widać było w wielu miejscach białe ciało wyglądające przez dziury w łachmanach, któremi była odzianą. Paddy śmiejąc się, wsadził palce w jedną z tych dziur i uszczypał zlekka białą skórę.
Su podniosła się na pościeli. Zbudziwszy się posmutniała i dotknęła żołądka, który zwykle rano dokuczał jej od głodu.
Tego ranka jednak nie czuła żadnego cierpienia.
— O moja siostro, — rzekł chłopiec, — koniec biedzie! śmiać się trzeba. Wszak wiesz, że już nie będziemy głodni.
Wyraz szczęścia odbił się na twarzy dziewczynki.
— Prawda! prawda! — odpowiedziała składając ręce. — Już nie będziemy głodni! nie będziemy cierpieć! będziemy szczęśliwi z ojcem Gib.
— Bardzo szczęśliwi, — powtórzył Paddy, — a jakże ja będę rad widząc cię zawsze zadowoloną.
Su nastawiła policzek, całowali się, śmieli, przewracając się na słomie.
— Będziemy piękni, — mówiła Su, — piękni i świeżo wyglądający, jak dzieci lordów, które nigdy nie były głodne.
A chłopiec odpowiedział.
— I utyjemy! będę miał grube tęgie ręce, a biada tedy przeklętym Anglikom!
— Dostaniemy nowe ubrania!
— Ojciec Gib kupi mi dużą fuzyę.
— Matko Najświętsza! Matko Najświętsza! — za wołali razem, — a wczoraj byliśmy jeszcze tacy nieszczęśliwi!
Zerwali się, śmiejąc się i śpiewając i pobiegli aż na środek sali; naraz Su zatrzymała się i położyła palec na ustach.
— Cicho! — rzekła, — ojciec Gib był bardzo zmęczony wczoraj wieczór. Nie trzeba go budzić.
Paddy ucichł natychmiast. Dzieciaki zbliżyły się do posłania na paluszkach i uklękły obok Giba.
— Zmówmy pacierz, — rzekła Su. — Bóg i Najświętsza Panna zesłali nam szczęście, podziękujmy im i pomódlmy się za ojca.
Twarzyczki ich spoważniały. Złożyli ręce pobożnie i odmówili tę modlitwę, której dzieci katolickie uczą się niemal jednocześnie z wymawianiem imienia matki.
Dzień był już wielki i oświecał całego Giba, z wyjątkiem twarzy pozostałej w cieniu muru, który służył za poduszkę jego kudłatej głowie.
Dzieci w stały niebawem i zaczęły bawić się cicho: chłopiec kitą czerwoną, przy której pozostała jeszcze metalowa oprawa, dziewczyna białą jedwabną szarfą, ozdobioną złotą frendzlą.
Paddy próbował przyczepić kitę do swej czapki, Su stroiła się jak mogła miękką jedwabną szarfą, oboje śmieli się i paplali wesoło, szczęśliwe dzieci!
Kita i szarfa należały do jednego z biednych dragonów, poległych w bagnach Clare-Galway.
— Patrzaj siostro, — mówił Paddy poważnie, — czy nie wyglądam jak mężczyzna z tą kitą na głowie?
— A ja? — odpowiedziała Su, — powiedz sam, czy żony kupców w Galway mają piękniejszy jedwab? A wiele groszy warta jest ta szarfa!
Tualeta ich była skończona. Paddy silnie przymocował kitę do obdartego kapelusza, a Su okręciła się cała pięć czy sześć razy jedwabną szarfą. Siedli dumnie na ziemi jedno przy drugiem.
— Siostro, zapytał chłopiec, — czy pamiętasz czego nas uczył wczoraj ojciec?
Su przestała śmiać się.
— Pamiętam, — odpowiedziała.
— Powtórz mi więc, — rzekł Paddy, — zdaje mi się, że zapomniałem.
Mała dziewczyna spuściła oczy, czoło jej, tak przed chwilą wesołe, posmutniało.
— Wczoraj rano, — wyszeptała, — ojciec Gib dał nam inną lekcyę, nie zapomnieliśmy jej Paddy, a wielu to biednych ludzi zginęło w kilka godzin później w bagnach!
Chłopiec spojrzał na siostrę, jakby jej nie rozumiał i naraz także posmutniał.
— Prawda! rzekł cicho, — jak oni cierpieli, jak wyciągali ręce ku niebu wołając pomocy!
— Widziałam ich dzisiaj we śnie, — mówiła dalej Su, — biedni nieszczęśliwi!
Su odwiązała szarfę by ją rzucić, a zdejmując ujrzała kilka kropel krwi, których wprzódy nie spostrzegła.
— To krew! — wyszeptała.
— Krew zabitego człowieka! — dodał Paddy.
Dzieci stanęły z otwartemi ustami, przelęknionemi, wyszczerzonemi oczami spoglądały na zakrwawiony jedwab. Su daleko odrzuciła szarfę, Paddy oderwał kitę, którą przyczepił do kapelusza.
I pozostali oboje smutni, zamyśleni.
Słońce coraz bardziej oświecało Giba, promień jeden wreszcie dosięgnął jego twarzy i torfiarz obudził się. Zerwał się na równe nogi i wyjrzał przez okno by zobaczyć jak słońce wysoko.
— Prędko, dzieci! prędko, — rzekł, — jesteśmy spóźnieni i czekają na nas w sądzie. Rozbierz się Paddy! zrzuć te łachmany Su! Trzeba się ubrać w nową odzież moi drodzy, by stawać przed sądem.
Te słowna „nową odzież“, rozproszyły melancholię dzieci. Pożądliwemi oczami zaczęli szukać wszędzie zapowiedzianego ubrania. Gib poruszył słomę, w miejscu gdzie spoczywała jego głowa i wyciągnął trzy paczki.
— Oto dla ciebie Su skarbie mój, — rzekł, — to dla ciebie Paddy, a to dla mnie.
W paczce młodej dziewczyny znajdowała się wełniana suknia, koszula biała jak śnieg i czerwony burnusik. W paczce Paddy, były spodnie, kurtka i mała opończa.
Krzyki radosne dzieci nie miały granic.
— Chodźmy! chodźmy! — rzekł Roe, — droga daleka, idąc będziemy się radować.
Mówiąc to nadziewał pospiesznie ubranie nowe, w którem widzieliśmy go w oberży pod Królem Malkolmem.
Udawał wielką wesołość, ale bądź co bądź, zorane zmarszczkami czoło jego, chmurzyło się często.
Dzieci widziały tylko uśmiech, gdyż czuły się szczęśliwe. Przyglądały się sobie wzajemnie z podziwieniem. Paddy robił nadaremne usiłowania by się zobaczyć z tyłu; Su z wrodzoną kokieteryą układała fałdy swego burnusa. Była już kobietą, chętnie ofiarowałaby chleb całodzienny, za kawałek lusterka.
Wyszli oboje na rozkaz Giba, pożegnawszy zrzucone łachmany, wzgardliwem uśmiechem.
Zeszli z pagórka i puścili się przez bagna, ale stracili już swój chód lekki i skaczący, nogi przyzwyczajone biegać swobodnie po murawie, ciężyły im w trzewikach z podeszwami drewnianemi, bali się zniszczyć nowe ubranie i ta odzież, z której się tak pysznili, odbierała im cały ich dziki urok.
Zatrzymali się by zaczekać na ojca, który wziął ich za ręce i poprowadził ku rzece Moynie.
Wystrojeni tak wszyscy troje, idąc krokiem miarowym i poważnym, wyglądali jak porządna wieśniacza rodzina, udająca się do kościoła w świątecznych szatach. Przebyli Moynę po moście zbudowanym kiedyś przez Łukasza Neale, dla potrzeb gospodarskich.
Na drugim brzegu rzeki, torfiarz zatrzymał się.
W miejscu, w którem przed kilkoma miesiącami wznosiły się folwarczne budynki, pozostało tylko nieco gruzów, już pokrytych bujną roślinnością. Można jeszcze było rozpoznać tu i owdzie, szychty muru i kilka szczątków ścian nie zniszczonych pożarem.
I nic więcej. Zemsta, cioci Molly-Maguire, nie zadawalniała się półśrodkami.
O dwadzieścia kroków od zgliszcz, Gib ukazał dzieciom palcem mały pagórek.
— Tam to byliście pewnego wieczora w listopadzie roku zeszłego, — rzekł, usiłując nadać swym słowom ton żartobliwy, — i widzieliście przechodzących wielu ludzi z maskami na twarzach. Na czele ich szedł wysoki starzec, który wstrząsał kagańcem.... będziecie pamiętać moi drodzy?
— Ależ ojcze, — wyszeptała mała Su, — byliśmy daleko ztąd w listopadzie roku zeszłego!
— Nie widzieliśmy nic podobnego, — rzekł Paddy.
Gib tupnął nogą i spojrzał się na nich marszcząc brwi.
— Potrzeba by tak było, — rzekł głuchym głosem, — ja tak chcę! Byliście tutaj i widzieliście!
Dzieci wstrząsnęły tylko główkami nic nie odpowiedziawszy.
— Czyście już zapomnieli, co wam wczoraj wieczór mówiłem? — zapytał Boe.
— Nie ojcze, — odpowiedziała Su, — ale stary Miles Mac-Diarmid jest taki dobry! i miałby przez nas umrzeć jak żołnierze angielscy!
Gib odwrócił głowę by ukryć nagły rumieniec, który mu oblał twarz całą.
— Ależ mała waryatko! — wyszeptał, — czy sądzisz, że cię ojciec może do złego namawiać.
— O nie! — odpowiedziały razem oboje dzieci.
Gib porwał je po kolei w objęcia i ucałował. Czoło miał oblane potem.
— To zacny i święty starzec, Miles Mac-Diarmid! — rzekł spuszczając oczy. — Któż by chciał mu przykrość zrobić? Nie troszczcie się o rzeczy, których nie możecie zrozumieć i myślcie raczej o szczęśliwem życiu, jakie zastąpi naszą biedę. Nigdy już nie będziesz głodny Paddy! nigdy ci nie będzie zimno Su! nie będziecie potrzebowali pracować w zmarzłem torfowisku! a mieć będziecie odzież jeszcze piękniejszą niż ta!
Nie potrzeba było więcej by przygłuszyć nieokreślone skrupuły dzieci, biednych istot, u których instynkt dobrego marniał, jak ziarno rzucone na ziemię nie przygotowaną.
Poczęły się przyglądać swym ubraniom, podziwiając je znowu i więcej jeszcze niż wprzódy, i o wszystkiem innem, prócz o swej radości, zapomniały.
— Jeszcze piękniejsze niż te! — zawołała Su, — czy słyszysz braciszku?
— Jak to czy słyszę! — odpowiedział Paddy, — będziemy ubrani jak dzieci bogaczów z Galway!
— I będziemy się bawić od rana do wieczora!
— Dzięki, dzięki, kochany ojcze.
Gib uśmiechał się gorzko.
— Najświętsza Panno, proś twego syna Jezusa, by mi wybaczył! — wyszeptał. — Ale tak długo patrzałem na ich cierpienia, tak długo słuchać musiałem ich biedne głosiki, żalące się na głód, a nie mogłem dać im kawałka chleba!... Usłuchacie mnie, wszak prawda moi drodzy? — rzekł głośno, — nie zapomniecie co wam ojciec powiedział?
— Będziemy posłuszne, — odpowiedziały dzieci.
Gib wziął je znowu za ręce i poszedł ku miastu.
O ile podczas wyborów widzieliśmy ulice w Galway pełne ludzi i hałaśliwe, o tyle dzisiaj były puste i ciche. Cisza panowała w oberży pod Wielkim Oswobodzicielem, o kilka kroków od milczącego Króla Malkolma.
Torfiarz i dzieci przeszli przez miasto szybkim krokiem, spotkawszy po drodze zaledwie kilku wieśniaków w obszarpanych opończach, którzy spoglądali na nich podejrzliwem okiem.
Dnia poprzedniego więcej by zwrócili na siebie uwagę i ten ubiór dostatni, zastępujący zwykłe ich łachmany, mógłby stać się dla nich niebezpiecznym, ale dzisiaj ktokolwiek z okolicy pozostał w mieście, ten podążył do sądu. Tego to dnia bowiem przysięgli mieli zdecydować o losie starego Milesa Mac-Diarmida.
Ciekawość była jednakowa, tak u protestantów jak i u katolików, sala trybunału okazała się za szczupłą dla pomieszczenia wszystkich cisnących się od świtu.
Gib Roe obszedł na około i dostał się do sądu ostrożnie, tylnemi drzwiami. Z tej strony nie było nikogo, torfiarz mógł być zaprowadzonym bezpiecznie do gabinetu sędziego Mac-Forte, gdzie go z niecierpliwością wyczekiwano.
Gdy stawał na progu, Miles Mac-Diarmid, którego prowadzono z więzienia, ukazał się na drugim końcu galeryi. Gib stanął, nie będąc wstanie postąpić kroku dalej, jakaś siła nadprzyrodzona przykuła mu obie nogi do podłogi.
Miles szedł zwolna pomiędzy klucznikiem Nickolas, uśmiechającym się łagodnie i mistrzem Allan, dozorcą, którego straszna źrenica rzucała w tej ważnej chwili spojrzenia dzikie i drapieżne. Wiedli go do sali sądowej.
Gdy przechodził koło Giba, poznał go, chociaż tenże był do niego tyłem odwrócony.
— Jak się masz Roe, mój chłopcze, — rzekł, spodziewam się widzieć cię niebawem siedzącego za mym stołem, jak dawniej, w folwarku Mamturh.
Torfiarz, blady jak Judasz po pocałunku Chrystusa, odwrócił się na pół.
— Drzwi waszego domu były zawsze dla biednych otwarte, Mac-Diarmidzie, — odpowiedział, — mam nadzieję, że zostaniesz osądzony, tak jak na to zasługujesz.
Dzieci uśmiechały się do starca.
— Naprzód! — zakomenderował groźnie straszny dozorca.
— Mistrz Allan ma słuszność, — dodał dobroduszny Nickolas, — Milesie, zacny mój przyjacielu, idź naprzód, nie możemy tu się zatrzymywać.
Miles podał rękę torfiarzowi, który jej dotknął i o mało nie omdlał, poczem poszedł dalej ze swoją strażą, Gib zaś wszedł do gabinetu sędziego.
W gabinecie tym znajdowali się Mac-Foote, Jozue Daws, wójt Payna i dwóch czy trzech podrzędniejszych urzędników sądowych. W fotelu przy oknie siedziała Fenella Daws, zajęta czytaniem jakiejś sentymentalnej historyi. Przy niej leżały książka do notatek i zatemperowany ołówek.
Nigdy jeszcze, żadna kobieta nie przestąpiła progu tej irlandzkiej Temidy.
Ale Mac-Foote był uprzejmym dla dam sędzią, a dla kogóż będą stworzone przywileje, jeżeli nie dla takich wyborowych istot, jak Fenella Daws?
Na widok Giba Roe, zachmurzona fizyognomia podintendenta policyi, raczyła się nieco wypogodzić; nie wiele nawet brakowało, że nie zaczął sobie zacierać rąk z zadowolenia, wziął sobie za punkt honoru, by Miles został skazanym, a w razie nieprzybycia torfiarza, przegrałby sprawę niezawodnie.
— Kochany kolego, — rzekł Mac-Foote, — ja się osobiście do tego mięszać nie mogę. Czyń jak myślisz najlepiej, byśmy do prawdy dojść mogli.
Odsunął swój fotel. Wójt Payne i inni czarni jegomościowie z siwemi perukami poszli za jego przykładem, a pani Fenella zapisała w swej książeczce: „Zaszczytne skrupułyi delikatność sędziów protestanckich“.
Gib zbliżył się kłaniając na prawo i na lewo niezgrabnie i z nieśmiałością. Dzieci szły tuż za nim, z szeroko otwartemi przestraszonemi oczami, przyglądały się z podziwieniem czarnym sukniom i pudrowanym perukom, nie przypominając sobie by kiedy równie brzydkich ludzi widziały.
Gib zatrzymał się przed Jozuem Daws i stał, trzymając kapelusz w ręku.
— I cóż! mój przyjacielu, — rzekł podintendent policyi, — przyszedłeś stosownie do przyrzeczenia i gotów jesteś zapewne uczynić to co się zobowiązałeś?
Gib był jeszcze pod wrażeniem swego spotkania z Milesem; głos zamarł mu w gardle, nie był wstanie nic odpowiedzieć.
Poważny Jozue wyciągnął z kieszeni garść łakoci i podał je dzieciom z uśmiechem prawie uprzejmym.
Su i Paddy z niedowierzaniem powąchali nieznany przysmak, skosztowali najprzód ostrożnie, potem zjedli wszystko z apetytem.
Podintendent policyi odrazu zjednał ich sobie.
Ołówek Fenelli kreślił czemprędzej na welinowym papierze:
„Namiętność dzieci irlandzkich do łakoci“.
Jozue Daws spojrzał na torfiarza wzrokiem imponującym i surowym.
— Jestem przekonany mój przyjacielu, — rzekł, — żeś nie zmienił swego postanowienia i że gotów jesteś zawsze wyznać prawdę.
— Prawdę! — wymówił Gib głosem głuchym i pełnym bolesnej ironii.
— Prawdę, — powtórzył Jozue Daws, a twarz jego przybrała wyraz bardziej imponujący niż kiedykolwiek. Spodziewam się, żeś nie uległ złym wpływom i namowom spiskowców.
— Sprzysiężeni Molly-Maguires zawsze spełniają swe wyroki i pogróżki, — szepnął biedny torfiarz.
Daws ruszył tylko ramionami.
Mac-Foote i inni urzędnicy, którzy, aczkolwiek dyskretnie usunęli się, nie tracili jednak ani jednego słowa z całej rozmowy, spojrzeli na siebie z niepokojem. Nie byli to źli ludzie, w ścisłem tego słowa znaczeniu, ale byli zdania, że nie zaszkodzi od czasu do czasu skazać sądownie katolika, chociażby tylko dla przykładu. Jeżeli nawet Mac-Diarmid nie był spiskowcem, był on w każdym razie zagorzałym stronnikiem O’Conella i legalnej agitacyi. W pojęciu oranżystów, były to dwa występki jednakowej miary.
Jozue Daws był jednak niespokojny. Su i Paddy, pochłonąwszy dar jego, spoglądali pożądliwie na szerokie kieszenie czarnego fraka.
Uraczył ich po raz drugi.
— Czyżby to miało znaczyć, — rzekł wreszcie zwracając się do torfiarza, — że pozwoliłeś sobie zażartować z sądu, wprowadzając go na fałszywą drogę? Niebezpieczna to gra mój chłopcze, sąd ma silną rękę i potrafi karać!
Gib spuścił głowę melancholijnie.
— Dałby Bóg, — rzekł, — by mnie tylko obawa skłaniała do mówienia. Ach! Wasza Wielmożność! W sza Wielmożność! — dodał chwytając się obiema rękami za czoło, — gdyby tylko dzieci miały co jeść, to mógłbyś mnie straszyć: Gib! zostaniesz powieszony! Gib! musisz umrzeć! sąd cię skarze! śmierć nie jest straszną dla nas biedaków, dla których życie jest cierpieniem.
Gib zamilkł i spojrzał się ukradkiem na swoje dzieci, które uśmiechały się zajadając łakocie.
— Ach! drogie niewiniątka! — rzekł cichym głosem; — gdybyście państwo widzieli jak one płaczą gdy są głodne! Przyjrzyjcie się im, jakie to chude, jakie mizerne i blade.... Boże! który mi je dałeś, czy mnie ukarzesz za to, żem je zanadto kochał!
Mac-Foote i jego towarzysze zamienili znaczące uśmiechy. Zwycięztwo „prawdy“ zdawało się niezawodnem.
Fenella Daws nic nie rozumiała znaczenia tej sceny, na wszelki przypadek zanotowała jednak w swej książeczce:
„Dramatyczna rozmowa między Jozuem Daws i wieśniakiem irlandzkim, ojcem dzieci, które lubią łakocie“.
Gib spuścił głowę i stał z rękami skrzyżowanemi na piersi.
— Jesteś dobrym ojcem mój przyjacielu, — rzekł Jozue Daws, — a to co dzisiaj uczynisz, zapewni szczęście twoim dzieciom.
— Tak mi się zdaje, — rzekł cicho torfiarz.
— Czas już nadszedł, czy jesteś gotów?
Gib nic nie odpowiedział. W tej ważnej chwili krew mu się burzyła na wspomnienie własnej hańby, sił mu zbrakło do spełnienia niecnej zdrady.
— Czyś gotów? — powtórzył Jozue Daws.
Gib podniósł głowę, żyły mu na czole nabrzmiały, spojrzał się urzędnikowi policyjnemu prosto w oczy i usta mu się otworzyły, by odpowiedzieć odmownie. Lecz w tej chwili usłyszał wesołą paplaninę dzieci i mimowolnie spojrzał na nie. Krew odstąpiła mu z policzek, oczy napełniły się łzami i znowu spuścił głowę.
— A pan, — rzekł przytłumionym głosem, — czy gotów jesteś spełnić swe przyrzeczenia?
— Powtórzmy je, — rzekł Jozue Daws, — trzy nowe ubrania.
— Groszy, — mówił dalej Gib, — pełen worek kartoflany, ile tylko będę mógł unieść na grzbiecie.
— Obiecuję ci dać jeszcze o połowę więcej, mój chłopcze.
— I dostarczysz mi pan środki dostania się natychmiast do Szkocyi wraz z obojgiem dzieci?
— Dostarczę!
Gib począł z ciężkością oddychać, straszna walka staczała się w jego duszy.
— Czyś gotów? — powtórzył po raz trzeci podintendent policyi.
— Jestem gotów!
— Dzieci czy wiedzą?... — zaczął pytać Jozue Daws.
— Wiedzą, — rzekł torfiarz.
Daws powstał, Mac-Foote i inni poszli za jego przykładem i Fenella zaledwie zdążyła napisać w książeczce uwagę, równie właściwą jak poprzednie.
Całe towarzystwo opuściło gabinet sędziego i udało się do sali posiedzeń.
Przysięgli już się byli zgromadzili, prokurator siedział na swem miejscu, sędziowie na swoich, dyżurny alderman zajął sam miejsce w swej trybunie.
Publiczność w łachmanach czekała niecierpliwa ale milcząca.
Przysięgli, wedle zwyczaju przyjętego w owej epoce, byli wszyscy protestantami.
Jako świadkowie występowali tylko Gib i jego dzieci, które uśmiechając się, zajadały wciąż łakocie Jozuego Daws.
Wszystkie oczy były na nich zwrócone, nikt bowiem w sali nie wątpił, że od nich zależało życie lub śmierć oskarżonego.
Na ławie oskarżonych siedział stary Miles, poważny i spokojny jak zawsze.
Za nim stanęli Sam, Michey, Larry i Owen. W chwili gdy Mac-Foote i Daws wchodzili do sali, tłum się rozsunął dając przejście Morrisowi Mac-Diarmid.
Blade rysy jego były okryte kurzem i potem. Był zadyszany jak gdyby przybiegł zdaleka.
Nie wyrzekłszy ani słowa, stanął za ojcem na czele braci.
Marya Wood wybrała sobie najpiękniejszy pokój w pałacu Montrath. Nie był on równie wspaniałym jak jej apartament na Portland-Place, ale niczego jej w nim nie brakowało i królowa w podróży zadowolniłaby się podobnem schronieniem.
Marya Wood nie żaliła się też bardzo.
Obudziła się rano i zadzwoniła na lokaja, który wszedł natychmiast z flaszką araku, Marya Wood po to też tylko dzwoniła.
Bogata jej ranna tualeta uwydatniała jeszcze bardziej trupią bladość jej lica, oczy bez wyrazu zdawały się spoglądać w próżnię, oddech jej był ciężki.
Gdy lokaj przyszedł z tacą, podniosła się na łóżku z trudnością. Lokaj podparł ją ręką.
Schwyciła flaszkę i nalała sobie spory kieliszek. Ręka jej tak drżała, że trunek rozlewał się na tacę i na prześcieradła, napełniając cały pokój alkoholicznym zapachem.
Nozdrze panny Wood rozkoszowały się ulubioną wonią.
Mimo drżenia ręki, zdołała wreszcie zbliżyć kieliszek do zsiniałych ust i wychyliła go odrazu.
Przeistoczyła się w jednej chwili. Krew zabarwiła jej wybladłe policzki, oczy jej się ożywiły; wyraz zadowolenia odmalował się na rysach i pewną już ręką postawiła kieliszek na tacy.
— Przyślij mi pannę służącą pani milordowej, — rzekła. — Chcę się ubrać i przekonać się, czy Montrath jest zawsze równie szczęśliwym w wyborze sług swoich.
Była w wyśmienitym humorze. Śpiewając fałszywym i zachrypniętym głosem ubierała się z pomocą panny służącej. Ta ułożyła jak mogła źle dobrane z sobą przepychy, stanowiące tualetę panny Wood, mięszając z sobą złoto, aksamit, jedwab, perły, koronki i pióropusze. Marya miała tego pod dostatkiem.
Ukończywszy pracowitą tualetę, panna Wood udała się do salonu. Przybyła tam pierwsza.
— Co to! co to! — rzekła, — obchodzą tu się ze mną bez ceremonii! Proszę uprzedzić milorda! proszę uprzedzić milordową Montrath, a także i tę ładną panienkę, której nazwiska zapomniałam. Jeżeli Crackenwell jest w pałacu, chcę się także i z nim zobaczyć.
Powiedzieć im by się spieszyli. Ja czekam.
Marya Wood zasiadła na kanapie i zaczęła przeglądać albumy dla zabicia czasu. Ale szkice, nabyte na wagę złota i podpisane przez najznakomitszych malarzy europejskich, nie miały szczęścia się jej podobać. Z dziedziny sztuk pięknych Marya Wood ceniła tylko oleodruki wyobrażające miłostki huzarów, albo walki bokserów z muskularnemi rękami i szerokiemi kudłatemi piersiami.
Rzuciła album i poczęła śpiewać.
Wszyscy w pałacu ulegali widocznie władzy tej kobiety, gdyż wszyscy, których wezwała, stawili się jednocześnie, Montrath, jego żona, Frania i Crackenwrell.
— Dzień dobry pani milordowej, — zawołała ekssłużąca, — całą noc dzisiaj o pani śniłam, jak również i o milordzie Montrath i jeszcze o jednej kobiecie, którą może pani kiedyś poznasz. Dzień dobry ładna panienko! Daj rękę Crackenwell mój chłopcze! Milordzie i ścielę się do stópek Waszej Wielmożności.
Wszyscy jej się skłonili, a Crackenwell usiadł przy niej na kanapie.
Lord Jerzy pozostał stojący jak dnia poprzedniego. Frania i Georgiana siadły na uboczu.
Georgiana była bardzo bladą. Twarz jej zmęczona świadczyła o bezsennej nocy. Od dnia poprzedniego trwogi jej romantyczne, przybrały rzeczywistą postać.
Zbrodnia ciężyła na sumieniu lorda Jerzego. Marya Wood była świadkiem lub wspólniczką tej zbrodni i trzymała ją wciąż groźnie zawieszoną nad głową Montratha.
Frania, mimo najszczerszej chęci, nie była wstanie zwalczać obudzonych na nowo obaw przyjaciółki. I ona dzisiaj była przekonaną, a to co słyszała dnia wczorajszego, nie pozostawiało jej wątpliwości. Powiedziała do Georgiany:
— W razie nieszczęścia, obecność moja tutaj będzie ci słabą pomocą, a święte przyrzeczenie zmusza mnie być dzisiaj jeszcze w Galway. Jedź ze mną Georgiano, oddasz mi rewizytę a krótka nieobecność twoja, nie może sprawić przykrości lordowi Jerzemu, a jeżeli już koniecznie będziesz musiała wracać, to wrócimy razem.
Biedna młoda kobieta, tego tylko pragnęła, by uciec z pałacu, który ją przerażał i zdala od tych zwalisk, tak groźnych w jej wyobraźni.
— Dziękuję ci, moja dobra Praniu, dziękuję ci! — odpowiedziała. — Przyjaźń twoja ocali mnie może, a wielka to dla mnie pociecha, że jeżeli będę musiała wrócić, to ty mnie nie opuścisz.
Zdecydowano zatem, że jeszcze dnia tego Georgiana pojedzie do Penelli Daws. O dobrem przyjęciu ze strony tejże i wątpić nie można było. Zacna ta dama miała zbyt dystyngowane instynkta, by nie odpłacić najuprzejmniejszą gościnnością za zaszczyt jaki jej uczyniono pozwalając zapisać w albumie, wizytę szlachetnej milordowej.
Frania zaś uważała za swój święty obowiązek spełnić przyrzeczenie dane Morrisowi. Oceniła lorda Jerzego wedle wartości i nie liczyła na niego tylko na samą siebie.
— I cóż Montrath, — rzekła Marya Wood, — przyznasz, że dałam dowody cierpliwości?
— Na miłość Boską, pani, — przerwał lord Jerzy, — z anim zaczniesz czynić bezużyteczne wymówki, wybadaj wprzódy mego plenipotenta Crackenwell.
— Jak to! mój biedny Robin, — zawołała służąca, — jesteś zawsze plenipotentem Jego Wielmożności? ależ na honor! to świat przewrócony do góry nogami!
— To tak, jak gdybym ja była szafarką u milorda!
— Trzeba być cierpliwą Maryo, — rzekł Crackenwell po cichu, — na co się przyda ta cała wrzawa, którą robisz?
— Dla hałasu mości Robin, — odpowiedziała panna Wood.
Crackenwell ruszył ramionami.
— Mogłaś być milionerką, — wyszeptał, biorąc ją za rękę, — a umrzesz w nędzy.
Marya parsknęła śmiechem, szczerym i głośnym.
— A to żartowniś z ciebie Crackenwell! — zawołała, — ale mówisz za cicho, te dzieci tam nudzą się nie mogąc cię słyszeć, wszak prawda milordzie?
Montrath był na mękach jak dnia poprzedniego. Georgiana i Frania nastawiały uszów usiłując schwycić kilka słów i zrozumieć ich znaczenie.
Marya Wood spoglądała na nie śmiałym i szyderczym wzrokiem. Odwróciły oczy, obrażone i nie śmiejąc odpowiedzieć tej kobiecie, która ja coraz więcej przerażała.
Panna Wood wyciągnęła się na poduszkach kanapy, z nieprzyzwoitą fanfaronadą.
— I cóż Montrath! — rzekła, — jakoś masz smutną minę mój lordzie! No! trzeba cię wyprowadzić z przykrego położenia. Boleję prawdziwie, widząc cię zafrasowanym, jakby ci zgraja wierzycieli dokuczała. Nie mówmy już tedy o owem spóźnieniu, które ci wybaczam. Daj mi moje tysiąc funtów.
— Ależ ja ich nie mam, — rzekł Montrath z rozpaczą.
Brwi Maryi Wood zmarszczyły się, w oczach jej zabłysnął gniew.
— Nie masz ich! — powtórzyła, — a zostawiłam ci dwadzieścia godzin czasu zamiast czterech! Czyżbyś myślał na seryo mi się sprzeciwić.
— Nie myślę nic Maryo, — wybełkotał Montrath spuszczając oczy, — na wszystko się zgadzam co tylko chcesz. Ale na niepodobieństwo....
— A brylanty milordowej? — przerwała eks-służąca. — Warte są przynajmniej dziesięć razy więcej niż ta mała sumka!
— Są w Londynie.
Marya Wood zaklęła po męzku.
— Nie wierzę ci, — rzekła, — chcesz mnie oszukać, ale do kroćset! niebezpieczna to gra milordzie! i nie radziłabym najnędzniejszemu z twoich wieśniaków, by się mieniał z tobą na położeniu, w jakiem się znaleźć możesz!
Montrath nie odpowiedział ani słówka.
Marya wsparła się na łokciu i odepchnęła Crackenwella, który próbował ją uspokoić.
— Osioł z ciebie Robin! — rzekła, — gdybyś ty, który umiesz oszczędzać, był postępował tak jak ja, Bogu jednemu wiadomo, jakie miałbyś dzisiaj dochody.
Spojrzała się bezczelnym wzrokiem na milordowę Montrath.
— Georgiano, — rzekła, nazywając ją umyślnie poufale po imieniu, co w jej ustach zakrawało na straszną obrazę, — czy twój mąż prawdę powiedział?
Georgiana nic nie odpowiedziała.
— Ja do ciebie mówię, moja piękna pani! — zawołała panna Wood, której czoło zarumieniło się nagle od gniewu, — nie raczysz mi odpowiedzieć, gdyż byłam kiedyś służącą, wszak prawda? musiano ci to powiedzieć!... ale niech mnie dyabli porwą, jeżeli nie jestem więcej warta, niż ty moja gołąbko!
— Maryo, Maryo, — wyszeptał Crackenwell niespokojnie, — ty widzę chcesz wszystko zepsuć.
Lord Jerzy nie śmiał nawet i tego powiedzieć, czekał oniemiały ze strachu, na koniec tej sceny mogącej mieć dla niego tak groźne następstwa.
Georgiana usłyszawszy apostrofę Maryi Wood, powstała. Przez chwilę, oburzenie przemogło u niej trwogę i cała wzgarda, jaką czuła do tej kobiety, zabłysła w jej oczach.
Marya zerwała się na nogi jak furya i skoczyła ku Georgianie z zaciśniętemi pięściami i z pianą na ustach.
Frania instynktownie zasłoniła przyjaciółkę; mimo swej delikatnej niewieściej piękności, była odważną jak mężczyzna. Lecz Maryi Wood szał dodawał siły. Z łatwością odsunęła Franię i stanęła naprzeciwko biednej Georgiany, bladej i drżącej od strachu.
— Tak, na mój honor! panno Georgiano, — rzekła, kładąc nacisk na miano, — warta jestem tyle co i ty moja piękna! i nie ma żebraczki, chodzącej po proszonem od domu, któraby tego samego powiedzieć nie mogła!
Frania podeszła do Montrath.
— Czy słyszysz milordzie? — rzekła.
Montrath był jak skamieniały.
Crackenwell usiłował udawać obojętnego, ale w rzeczywistości słuchał i przyglądał się. Sprawa ta miała dla niego wielkie znaczenie, los jego zależał od zachowania tajemnicy lorda Jerzego.
Milordowa Montrath chciała wyjść, lecz panna Wood stanęła między nią i drzwiami. Głos jej, z gniewnego, przeszedł w ton gorzkiej ironii.
— Zostań pani, — rzekła. — Przepraszam pokornie jeżeli uchybiłam Waszej Wielmożności, ale bo i ja jestem osobą posiadającą pewne znaczenie, spytaj się pani milorda! Gdybym była chciała, nazywałabym się dzisiaj milordową Montrath i byłabym obecnie na twojem miejscu, gdyby mi ta fantazya była przeszła przez głowę.
Ukłoniła się ironicznie i chciała wziąć Georgianę pod rękę by ją odprowadzić na miejsce.
Młoda kobieta nie umiała ukryć swego wstrętu i cofnęła się.
Twarz Maryi Wood po raz wtóry zaczerwieniła się od gniewu.
— Jeszcze! — zawołała, klnąc strasznie, — o to wstydzisz się podać rękę uczciwej kobiecie!
Crackenwell zmarszczył brwi. Frania chwyciła lorda Jerzego za rękę i ścisnęła ją konwulsyjnie.
— Milordzie! milordzie! — rzekła, — choćbyś by niewolnikiem tej kobiety, to powinieneś bronić twej żony.
Montrath nie ruszył się nawet.
— Idź no po twoje brylanty dziewczyno i przyjdź podać mi je na klęczkach, jeżeli nie chcesz bym ci powiedziała, że to nie ty jesteś żoną tego człowieka.
Georgiana spodziewała się usłyszeć jeszcze coś okropniejszego. Słowa te były dla niej niespodzianką, nie uwierzyła im z początku i spojrzała się na Montratba.
Crackenwell zbliżył się do niego i wyszeptał kilka słów na ucho. Montrath przygnębiony, nie miał siły odpowiedzieć.
Marya Wood, wśród swego rozstrojenia umysłowego, czuła jednak, że przekroczyła ostatnią granicę. Myśl ta podniecała jej szaleństwo aż do wściekłości.
Nie panowała już nad sobą, ruchy jej szalone nie miały żadnego związku ze słowami, głos był zachrypnięty, wyrazy wyrywały się bez ładu z zapienionych ust.
— Widzę, że nie wierzysz mi pani milordowo! — wołała dalej, — ale będziesz mi musiała uwierzyć rada nie rada, gdy twój lord zasiędzie na ławie oskarżonych, za to, że żywą nieszczęśliwą kobietę zamknął w grobie! Ach! ach! Georgiano moje dziecko, kto wie, czy gdyby nie ja i ty nie byłabyś kiedy żywcem zagrzebana!
Młoda kobieta zachwiała się na nogach.
Panna Wood schwyciła ją brutalnie za rękę.
— Dawaj brylanty! — zawołała w nagłym napadzie wściekłości.
A mówiąc to wstrząsała biedną kobietą, która już traciła dech i umierała ze strachu.
Frania raz jeszcze zbliżyła się na ratunek przyjaciółce.
Ale znalazła niespodziewaną pomoc. Crackenwell, który przesunął się cichaczem pod ścianę, stanął jednocześnie z nią przy Maryi Wood i schwycił ją z tyłu.
Zaryczała jak dzikie zwierzę i broniła się z wściekłością.
Puściła rękę Georgiany, która padła na krzesło zemdlona.
Frania uklękła przy niej i cuciła ją.
Montrath przyglądał się wszystkiemu ogłupiałym wzrokiem.
— Puść mnie, Crackenwell! — wrzeszczała Marya Wood, nadaremnie usiłując oswobodzić się; — puść mnie! nikczemny zdrajco! będziesz powieszony i ty! wszyscy troje będziemy wisieć!... Ha! ha! zobaczycie co to znaczy sprzeciwić się Maryi Wood!
Crackenwell długo się wahał, ale teraz postanowienie jego było niezłomne; ściskał Maryę niemal aż do uduszenia, a ona, mimo swej siły, czuła że słabnie. Gdyby lord Jerzy był pomógł swemu plenipotentowi, Marya już by słowa więcej powiedzieć nie była wstanie, ale lord Jerzy był sam jak skamieniały i martwy.
Marya krzyczała tedy głosem coraz bardzie zachrypniętym.
— Mam lokai w pałacu i lokai w Galway! To nie taką jak ja kobietę, można żywcem zamurować! Montrath, powiedz temu człowiekowi by mnie puścił! albo do kroćset dyabłów będziesz skazany na śmierć! powiem gdzie jest biedna Jessy! odszukam jej narzeczonego Morrisa Mac-Diarmid! Ha! ha! Montrath! jeżeli nawet wykręcisz się z rąk kata, to cię sprzysiężeni Molly-Maguires spalą jak potępieńca!
Georgiana zaczęła wracać do zmysłów. Frania usłyszawszy imię Morrisa, wypuściła z rąk flakonik z solą.
Crackenwell chciał ręką zasłonić usta byłej służącej, lecz tym ruchem wyswobodził ją z uścisku, tak że zdołała się odwrócić i zaczęła się z nim borykać.
— Jestem silniejsza niż ty! — wołała. — Ha! Crackenwell! nędzniku! będziesz wisiał! będziesz wisiał! Gdybyś ty wiedział jak ten Morris Mac-Diarmid kochał biedna Jessy! Potrzebowałabym tylko słówko pisnąć, a zemścił by się jak prawdziwy Irlandczyk.
Dreszcz ściskał serce biednej Frani, gdy słyszała te słowa, nie traciła z nich jednak ani jednego, chciała się wszystkiego dowiedzieć.
— O ja go odnajdę tego Morrisa! — wrzeszczała Marya Wood. — Powiem mu, żeś to ty Robercie Orackenwell kazał wznieść ścianę dla zamurowania grobu. Zaprowadzę go do starej wieży w zamczysku Diarmidów i zabije nas wszystkich troje, by pomścić swoją narzeczoną!
Montrath zadrżał, jakgdyby przebudzony ze snu ciężkiego.
— W wieży Diarmidów, — powtórzył, — więc ona tam jest.
Frania, podtrzymując Georgianę, która wracała do zmysłów, starała się jednak dobrze zapamiętać każde słowo Maryi Wood.
Ta już była doszła do najwyższego stopnia wściekłości, mówiła coś jeszcze, lecz już nie słyszano słów jej. Siły ją opuszczały, Crackenwell, spokojny i doskonale panujący nad sobą, powstrzymywał już tylko jej ruchy, raptowne i konwulsyjne.
Ale i te rzucania się przeszły. Siły Maryi Wood zupełnie osłabły. Została pokonaną, już ruszyć się nie mogła.
— Pomóż mi milordzie, — rzekł chłodno Crackenwell.
Montrath zdobył się na odwagę i podszedł do obezwładnionej nieprzyjaciółki, wziął ją za nogi, podczas gdy Crackenwell podtrzymywał jej głowę i obydwaj ponieśli ją do pokoju, w którym noc spędziła.
— Jeżeli umrze, tem lepie], — rzekł Crackenwell, — jeżeli nie, to zobaczymy jak wypadnie nam postąpić.
— Ależ jej lokaje, którzy pozostali w Galway? — zauważył lord, drżąc jeszcze ze strachu.
— Pojadę do Galway, — odpowiedział Crackenwell, — przywiozę lokai i służące.
Złożyli Maryę Wood bez zmysłów, na łóżku.
— Teraz milordzie, — mówił dalej plenipotent, — musimy czem prędzej wrócić do salonu. Te panie i tak już za wiele słyszały i przezorność każe mieć je na oku.
— Prawda, — szepnął Montrath.
Przeszli znowu przez długie korytarze pałacu i zwrócili do salonu.
W salonie nie było nikogo.
Udali się do pokoju Georgiany, który także zastali próżny. Przejrzeli wszystkie pokoje, nikt nie mógł ich objaśnić, co się stało z obiema młodemu kobietami.
— Wiedzą wszystko, — mruknął Crackenwell, — a jak tylko kobiety wiedzą, to paplą. Ale koniec końców, trzeba dowodów by skazać lorda, a dziś jeszcze grób Jessy może być próżny.
— Pójdziesz po nią Robercie?
— Pójdziemy razem milordzie.
— Czy żyje jeszcze? — wyszeptał Montrath drżąc cały.
— Spodziewam się że żyje, — rzekł plenipotent, — gdyby nie żyła, kłopot byłby mniejszy. O stopy góry Ranach, morze się rozbija....
Tak rozmawiając wrócili do pokoju Maryi Wood. Ze zdziwieniem usłyszeli w nim głos dzwonka.
Crackenwell wszedł.
Marya siedziała na łóżku i zdawała się nie mieć wyobrażenia o tem wszystkiem co zaszło. Podała rękę wchodzącemu Crackenwell w najserdeczniejszy sposób.
— Dzień dobry Robercie, — rzekła z uśmiechem, — dawnośmy się już mój chłopcze nie widzieli. Pali mnie jakoś w gardle dziś rano. Każ mi przynieść butelkę araku.
Georgiana i Frania opuściły salon natychmiast po wyjściu lorda Jerzego i Roberta. Uciekły, same nie wiedząc w pierwszej chwili dokąd się udać. Georgiana nie była wstanie zebrać myśli, trwoga przyprowadzała ją do szaleństwa.
A miała się czego lękać. Pobyt w pałacu stawał się dla niej niebezpieczniejszym niż kiedykolwiek. Rzeczywistość przewyższyła w swej grozie jej romantyczne obawy. Wspierała się osłabiona, na ramieniu Frani, pozwalając kierować sobą jak dziecko nieznane drogi.
Frania, że zwykłą swą bystrością umysłu, domyśliła się, że zechcą je zatrzymać w pałacu, wskutek zwierzeń, które usłyszały. Zanadto wiele wiedziały teraz, by nie usiłowano zamknąć im ust, jakimkolwiek sposobem.
Pierwszą więc jej myślą było, wyprowadzić Georgianę po za obręb pałacu. Poniżej parku, od strony zatoki Kilkerran, m usiał oczekiwać powóz, który obstalowała wczoraj by powrócić do Galway.
Ale park był obszerny i wyjście z niego nie łatwe. Georgiana, zaledwie wróciwszy do zmysłów, była osłabiona i szła wolnym i niepewnym krokiem. Frania podtrzymywała ją jak mogła i dodawała jej odwagi.
Przechodząc, spojrzały obie ze wzruszeniem na stare ruiny zamku Diarmidów, które się wznosiły ponure i wyniosłe na samym szczycie przylądka.
Georgiana zastanawiała się nad swem położeniem i dreszcz ją przenikał. Widziała się już zamurowaną w czarnym grobie. Myśl o Jessy O’Brien, umierającej wśród tych ruin dręczyła jej umysł. Litość i przestrach jakie wzbudzało w niej to powolne konanie, odnosił się więcej do niej samej niż do prawdziwej ofiary.
Franię przeciwnie, biedna zamurowana istota wzruszała wyłącznie, a jeżeli nawet i osobiste myśli zjawiały się wśród litości, to wywoływały tylko uczucia miłosierdzia i poświęcenia.
Ta kobieta, która cierpiała pod kamieniem grobowym, była narzeczoną Morrisa. Morris kochał ją kiedyś. Czy kocha ją jeszcze?
Frania jedna tylko mogła sobie na to pytanie uczynić odpowiedź, wierzyła bowiem w szlachetność serca Morrisa.
Gdy oderwała wzrok od ruin, westchnęła z głębi piersi. Spuściła zwilżone łzami oczy.
— Georgiano, — rzekła przyspieszając kroku, — i uciekajmy, uciekajmy czemprędzej!
Myślała o tem jak ocalić tych, którzy cierpieli, obraz Morrisa stał jej przed oczyma. Ale na prawo i na lewo młodego Mac-Diarmida, widziała starca zagrożonego śmiercią i biedną konającą kobietę.
Spieszyła się też, jak gdyby szło o własne jej życie. W te wątłe, dziewicze ciało, litość wlała siłę męzką.
Przez drzewa parku światło zaczynało przeświecać i pomiędzy rozrzedzonemi pniami, obie kobiety ujrzały morze. Powóz czekał na umówionem miejscu, u stóp drożyny, po której konie nie były by się wstanie wdrapać.
Podczas gdy lord i Crackenwell przepatrywali wszystkie zakątki pałacu, Georgiana i Frania pędziły kłusem ku miastu.
Ktoś jednak ścigał je po skalistych drogach idących wzdłuż zatoki Kilkerran; nie był to ani Crackenwell ani Montrath.
Morris Mac-Diarmid przespał noc całą snem kamiennym. Był już biały dzień, gdy się przebudził. Ciało jego było całkiem zbolałe, wskutek położenia w jakiem pozostał przez długi czas letargicznego odrętwienia; zesztywniałe nogi odmawiały usługi, a karkiem zmrożonem wilgocią murów, ruszyć nawet nie mógł. W każdym członku czuł ból dotkliwy. Kilkakrotnie nadaremnie powstać usiłował, padał wciąż na twardy pieniek. Zawołał na Pata, ale Pat chrapał zapamiętale i nie słyszał go.
Wreszcie muskuły Morrisa wypoczęły nieco i mógł powstać na nogi. Straconą nadaremnie noc wyrzucał sobie jak zbrodnię. Jak myśl o Jessy mogła nie wystarczyć by dodać mu siły do czuwania. Nadzieja opuszczała go, ale przytrzymywał się jej gwałtem. Schwycił biednego Pata za ramiona i wstrząsnął nim.
Pat począł jęczyć przeraźliwie, sądził bowiem, że się dostał w szpony potwora. Wciąż bowiem o nim myślał.
— Och! Mac-Diarmidzie, — rzekł wreszcie, przecierając oczy, — wolę, że to ty jesteś niż on, mój dobry panie! ale po co przychodzisz tak rano do mojej nory?
— Dałem ci polecenie wczoraj wieczór, — odpowiedział Morris, — czemu mnie nie zbudziłeś?
Pat wciąż tarł sobie oczy aż się zaczerwieniły.
— Wczoraj! — mruknął, — zlecenie? Niech mnie licho porwie jeżeli sobie przypominam, złotko moje! Arrah! — zawołał nagle, — gdzie to straciłem głowę? Przypominam sobie, przypominam! Ci łajdacy Anglicy poczęstowali mnie wódką francuską. Ach! Morrisie! mój drogi! to mi dopiero smaczna wódka!
— Czyś wybadał lokai Montratha?
— Tak jest panie mój. A jak mnie uraczyli same chłopcy!
— Cóż ci powiedzieli?
— Powiedzieli mi, żebym pił. To ich nic nie kosztuje. Milord za wszystko płaci.
Morris schwycił go znowu za ramie i potrząsnął nim silnie.
— Co ci powiedzieli? — za pytał powtórnie.
— Musha! Puść mnie Mac-Diarmidzie! Powiedzieli mi, że nowa żona milorda jest jeszcze piękniejsza niż Jessy O’Brien, biedna sama dusza.
Morris zapanował nad swym gniewem.
— Ale ta kobieta? — pytał dalej, — ta nieznajoma?
— Królowa! — rzekł Pat śmiejąc się. — A to pocieszna historya mój chłopcze! Wyobraź sobie, że poczciwi ludziska w Galway wzięli ją za królową. Jezu Chryste! dopiero to naśmieliśmy się Mac-Diarmidzie!
— Ależ nazwisko jej? czy wiesz jej nazwisko, — zapytał Morris, zdobywając się jeszcze na cierpliwość, którą już tracić zaczynał.
— Jej nazwisko, — powtórzył Pat, — nazywano ją tylko królową, albo panią O’Connell. Kobieta ta pochodzi z Londynu, pije arak, tak jak ty wodę....
Morris zaczął baczniej słuchać.
— Zaczekaj! — zawołał Pat, — przypominam sobie jej imię... Marya....
Pat zamilkł, Morris czekał na dalsze wiadomości natężoną uwagą.
— Marya Good, — mówił dalej wieśniak, — czy też Marya Wood.
— Marya Wood, — rzekł Morris ponurym głosem.
Pat klasnął w ręce.
— Tak jest, tak jest, — zawołał.
I począł znowu prawić o doskonałej kolacyi, jaką spożył i o tej sławnej wódce francuskiej, której wspomnienie miało mu pozostać do końca życia, chociażby żył i sto pięćdziesiąt lat, naboclish!
Morris już go nie słuchał, stał wyprostowany i nieruchomy z ręką położoną na czole.
Po kilku minutach wyszedł, nie wyrzekłszy ani słowa.
Pat śledził za nim jakiś czas wzrokiem przez szczelinę we drzwiach, potem zawrócił do wnętrza i napił się potenu.
— Nie wart jest wódki francuskiej, — mruknął, — ale pić go można. Co zaś do Morrisa, zacny to chłopak, ale zdaje mi się, że dostaje bzika. Wszyscy Mac-Diarmidowie są tacy sami. Musha! To dzisiaj sądzą starego Milesa, muszę pójść to zobaczyć.
Zanim się jednak wybrał, wziął pod każdą rękę chleb i poszedł na pierwsze piętro wieży, zanieść śniadanie potworowi. Przez okno pokoju, w którym znajdowała się ruchoma skrzynia, ujrzał człowieka przeskakującego przez parkan otaczający park i biegnącego wśród drzew ku zatoce. Poznał ciemną opończę i długi kij Morrisa.
Pokręcił poważnie spiczastą swą głową, osłonioną bujną rozczochraną czupryną.
— Nie ma co mówić, — mruknął, — biedny chłopak, zwaryował, niech Bóg nad nim czuwa.
Morris wszedł w gęstwinę i zniknął niebawem między drzewami. Dnia tego, jak i poprzedniego, puścił się pchany naprzód gwałtowną potrzebą działania, nie zdając sobie jednak sprawy z tego, co mu uczynić wypadnie.
Nazwisko Maryi Wood wymówione przed chwilą, obudziło na nowo jego nadzieję. Tę to kobietę, wspólniczkę zbrodni Montratha, musiał przedewszystkiem odszukać, nie zasługiwała ona ani na litość ani na żadne względy; wszelkie środki z nią wydawały mu się godziwe. Ale jak się do niej dostać?
Morris, nie znając jeszcze jej nazwiska, chciał się już jednak do niej zbliżyć. Przeszkody, których nie mógł zwalczyć dnia poprzedniego, znowu stawały przed nim. Marya Wood była bronioną zarówno silnemi murami, jak i zgrają lokai Montratha.
Mimo to, wyszedłszy z ruin zamku Diarmidów, puścił się Morris ku pałacowi. Nie miał żadnego z góry ukartowanego planu, chciał chciał jeszcze raz spróbować szczęścia. Głowna brama, od strony Mamturh i Connemarre, była zamkniętą. Morris począł krążyć koło sztachet, wzdłuż strony zachodniej i dostał się naprzeciwko parku.
Obejrzał najrzód facyatę pałacu od strony lasu, spostrzegł, że jedne drzwi były napół otwarte, żadnego z lokai w tej stronie nie było.
Morris poszedł wzdłuż żelaznych sztachet, aż do miejsca, w którem się łączyły z murowanym parkanem i pomagając sobie rękami i nogami, wdrapał się na szczyt takowego.
W chwili gdy już miał się spuścić na drugą stronę, by próbować dostać się do wnętrza przez drzwi otwarte, spostrzegł wdali, pomiędzy drzewami, dwie kobiety dążące szybko na dół góry. Zawahał się przez chwilę. Mógł stracić jedyną sposobność dostania się do pałacu. Ale gdyby jedną z tych kobiet była właśnie Marya Wood?
Znajdowały się już zbyt daleko, by je mógł rozpoznać. Widział je nadto z tyłu, a z każdą chwilą, oddalały się jeszcze bardziej.
Morris siedział na szczycie parkanu przyglądał im się z natężeniem. I stało się z nim co zwykle się dzieje, gdy umysł i wzrok dążą jednocześnie za jakim przedmiotem. Nie widział już rzeczywistości, ale jakieś widmo wywołane rozgorączkowaną wyobraźnią. Te kobiety uciekające, wyglądały już tylko jak dwa niewyraźne punkta na tle szerokiego krajobrazu, w jego oczach przedstawiły się jasno i wyraźnie. Jedną z nich musiała być niezawodnie Marya Wood, a gdy myśl ta utkwiła mu w mózgu, opanowała go zupełnie.
To tę samą kobietę spotkał dnia poprzedniego na wybrzeżu, poznawał dobrze jej chód męzki, a nawet i ekscentryczną tualetę.
Zeskoczył z parkanu i począł biedź ze wszystkich sił. Już nie miał żadnej wątpliwości. Przysiągłby na zbawienie, że to Marya Wood znajduje się tam u stóp góry.
Morris był jednym z najzwinniejszych młodzieńców w hrabstwie Connaught. W zwykłych okolicznościach byłby prędko doścignął uciekające kobiety, ale tego ranka nogi jego utraciły siłę i sprężystość. Biegł z wysileniem i on, zwykle niezmordowany, czuł po kilku minutach biegu, że mu nogi ciężyć zaczynają.
Biegł jednak naprzód Uciekające niewiasty zniknęły mu z przed oczów, po za drzewami na skręcie drogi. Gdy już ich nie widział, przekonanie jego wzmogło się tem bardziej, jeszcze jedno wysilenie, a doścignie tę, w czyich rękach jest życie Jessy!
Gdy doszedł do skrętu drogi, gdzie obie kobiety zniknęły, ścigał je wzrokiem po drodze, która szła wprost przed jego oczami. Nie zobaczył ich jednak, tylko powóz zaprzęgnięty w cztery konie pędzący kłusem w kierunku Galway.
Nie było czasu do namysłu. Morris, nie zatrzymując się w biegu podążył w ślad za powozem. Siły zaczynały mu powracać. Zesztywniałe nogi, odzyskiwały w ruchu swą sprężystość, już prawie nie czuł znużenia.
Powóz wyprzedził go bardzo, ale z Kilkierranu do Galway ciężka prowadzi droga. Powóz skakał po skalistej powierzchni, poprzecinanej jeszcze tu i owdzie korzeniami starych drzew, dawno pościnanych, koła ginęły w głęboko powyżłabianych kolejach i gdyby nie znana zwinność irlandzkich koników, biedny powozik zostałby niezawodnie gdzie po drodze.
Morris zbliżał się do niego, nieraz po za szczytem jakiego pagórka tracił uciekających z oczu, ale przybywszy na wierzchołek, widział ich nie daleko i nabierał odwagi.
W pół drogi do Galway, pomiędzy Russavil i Turbach, na stromym pagórku musiały konie iść stępa. Była to dobra sposobność dla Morrisa, który pobiegł szybko naprzód i gdy powóz dotarłszy do wierzchołka, zarysował się na szarem niebie, Morris był od niego oddalonym zaledwie na dwieście kroków. A cztery konie stanęły jednocześnie by wypocząć.
Morris zrobił młynka kijem i popędził w cwał.
Ale w tej samej chwili kobieca głowa wychyliła się z powozu i niespokojnym wzrokiem spojrzała na drogę.
Była to kobieta ładna i delikatna, z twarzą bladą i mizerną. Morris nie widział jej nigdy dawniej. Gdy ujrzała człowieka goniącego za powozem i dopędzającego go niemal, krzyknęła. Wychyliła się z powozu i powiedziała kilka słów do kudłatego Irlandczyka siedzącego na koźle. Trzasnął biczem i zaciął konie.
Powóz puścił się galopem i leciał w dół jak strzała. Młoda kobieta cofnęła głowę.
Gdy Morris dostał się na wierzchołek, powóź już był na dole i dalej niż kiedykolwiek. Młody chłopak zatrzymał się. Pot oblewał mu policzki, do których po przylepiały się długie jego kędziory.
Oparł się na kiju i stał przez sekundę, spoglądając na oddalający się powóz.
Nie mógł już mieć nadziei doścignięcia go, a przytem czy Marya Wood rzeczywiście znajdowała się w powozie? Zaczynał znowu wątpić z powodu tej nieznanej fizyognomii, którą spostrzegł.
Ale Mac-Diarmid nigdy się długo nie wahał.
— Były tam dwie kobiety, — rzekł, — widziałem tylko jedną. Marya Wood musi być drugą.
Począł biedź z nowym zapałem. Irlandczyk smagał konie jak mógł i uciekał. Na wzniesieniach Morris doganiał nieco powóz, ale na spadkach tracił zyskaną odległość, która ostatecznie pozostawała niezmienną.
Nie dawał jednak za wygraną, liczył, że droga jest dosyć daleką, a choć tęgie są małe irlandzkie koniki, biegł kłusem przez trzy godziny po skalistej i zepsutej drodze, musi w końcu ostudzić ich zapał. Morris za to, liczył się ze swemi siłami i oszczędzał je.
Wyrachowanie jego okazało się słuszne. Gdy konie dostały się na błotniste i bagniste grunta otaczające Galway na północ i zachód, zwolniły biegu i Morris znowu doganiał powóz, gdy tenże wjeżdżał w bramy miasta.
Ale tu położenie zmieniło się. W polu Morris mógł zatrzymać uciekających i przemawiać ostrym tonem. Na ulicach Galway już w ten sposób postąpić nie śmiał. Nie biegł więc z końmi na wyścigi, ale szedł za niemi w pewnej odległości, by się tylko dowiedzieć gdzie mieszka mniemana Marya Wood.
Na ulicach i przedmieściach oddalonych od środka miasta, było prawie pusto, tu i owdzie błąkał się tylko jaki staruszek, lub przestraszona kumoszka spieszyła na rynek, poprzecznemi uliczkami. Aż do połowy Claddagh, Morris spotkał tylko jedną kobietę idącą w kierunku przeciwnym, miała ona na sobie wieśniaczy czerwony burnus i biegła, zasłaniając sobie twarz kapturem.
Na widok Morrisa, zawahała się. Gdyby nie to, młodzienicą byłby jej zapewne nie spostrzegł. Zauważył ją właśnie dla tego, że usiłowała się ukryć. Zamiast iść dalej, ku bramom miasta, skręciła w jedną z bocznych uliczek.
Morris zatrzymał się chwilę zdziwiony.
— Ellen! — zawołał.
Nieznajoma zadrżała, ale się nie odwróciła.
Morris nie tracił czasu na powtórne wołanie. Powóz znajdował się na skręcie ulic, pobiegł za nim.
Zanadto był własnemi troskami zajęty, by myśleć długo o tem spotkaniu. Nie był przytem pewny, czy się nie pomylił.
Już był o tem zapomniał, gdy znowu ujrzał przed sobą na jakie sto kroków burnus czerwony. Ciężkie to i szerokie okrycie, nadaje wszystkim kobietom podobną do siebie postać. Morris pomyślał znowu o Ellenie i nie zwalniając kroku, spoglądał badawczem okiem na tę nową nieznajomą.
Zatrzymała się przed okazałym budynkiem, przed którym dwóch żołnierzy stało na warcie. Weszła główną bramą stojącą otworem, przez którą widać było na podwórzu kilku oficerów od dragonów, a pomiędzy nimi podpułkownika Brazera.
Morris z osłupieniem wymówił imię: Katti!
Katti Neale, jeżeli to ona była rzeczywiście, podeszła wprost do Brazera i przemówiła do niego kilka słów.
Morris radby był zobaczyć więcej, ale ten powóz! ten powóz któryby mu tymczasem znikł z oczów!
Pobiegł więc dalej naprzód. Minął przedmieścia. Widać już było w głębi ulicy wyniosłe mury pałacu sprawiedliwości. Liczne grupy zbierały się tu i owdzie, coraz gęstsze i coraz liczniejsze, w miarę jak się zbliżano do ratusza.
Pojazd wjechał na plac wązki i nieforemny, pełen niespokojnego tłumu. Nazwisko Mac-Diarmida kilkakrotnie obiło się o uszy Morrisa, który zacisnął kapelusz na oczy by nie być poznanym.
Chciał prześlizgnąć się niepostrzeżony i gonić dalej za powozem, który zwolna i z trudnością przeciskał się wśród tłumu.
Ale wązki brzeg jego kapelusza, nie na długo mógł go zasłonić.
— Morris! Morris! — szeptano w tłumie z wszystkich stron.
Nie były to wesołe okrzyki, którem i zwykle witano jego zjawienie się, ale raczej w życzliwych objawiających się głosach, czuć było smutek i litościwe współczucie. Morris udawał, że nic nie słyszy, zajęty jedynie myślą o gonitwie.
Ale naraz stanął.
Usłyszał wśród grupy górali następujące słowa:
— Oto poczciwy Morris, niech Bóg nad nim czuwa! Przybywa towarzyszyć biednemu ojcu, który bardzo potrzebuje pociechy.
Morris obejrzał się na około jak człowiek, budzący się ze snu. Znajdował się naprzeciw trybunału. Ów tłum zebrany mówił o jego ojcu, siedzącemu zapewne w tej chwili na ławie oskarżonych. O jego ojcu, który go oczekiwał!
Umysł jego, pełen bolesnych myśli, zachwiał się w pierwszej chwili pod tym nowym ciosem. Prawie był zapomniał o ojcu, tak troska o Jessy zapanowała w jego sercu.
A tymczasem, Miles święty starzec, może boleje nad jego nieobecnością w tak ważnej dla siebie chwili. Ale Jessy! Boże wielki! czyż wypadnie wyrzec się dobrowolnie tej jedynej szansy ocalenia jej, za którą tak zapamiętale dążył!
Ścisnął obiema rękami czoło, oblane zimnym potem.
— O zacny syn! — mówili ludziska, — niech Bóg nad tobą czuwa i Najświętsza Panna!
Morris opuścił ręce, błędnym wzrokiem spoglądał na około siebie.
Podczas gdy się wahał, powóz zniknął.
Głuchy jęk wydobył mu się z piersi. Instynktownie i machinalnie zrobił krok by biedz naprzód, ale głos sumienia go powstrzymał. Wśród tłumu, milczącego i pełnego uszanowania, utorował sobie drogę i poszedł do trybunału.
Bracia jego byli już od dawna na stanowisku. Nie wiedzieli jak wytłómaczyć sobie jego nieobecność w domu poprzedniej nocy i oskarżali go już.
— Stary Miles podał mu rękę.
W staw się synu Morrisie, — rzekł. W tejże chwili wchodzili do sali Mac-Foote, Jozue Daws i Gib z dwojgiem dzieci. Sprawa zaczęła się.
Zeznanie torfiarza zostało przyjęte wśród publiczności groźnym szmerem, ale laska policyanta wystarcza zawsze do zaprowadzenia ciszy wśród biednych mieszkańców hrabstwa Connaught. Tłum zamilkł i dzieci, powtórzywszy nauczoną lekcyę, zgubiły starego Milesa.
Słuchał on poważny, spokojny, pełen rezygnacyi. Nakazywał milczenie synom, których oburzenie groziło wybuchem.
— Niech ci Bóg przebaczy, Gib przyjacielu mój, rzekł do torfiarza, który siadł blady i drżący na ławie przeznaczonej dla świadków. — Kłamstwo twoje zabije mnie, ale już jestem stary, miałem czas przygotować się na śmierć. Gib Roe, biedny człeku, bodajbyś był ostatnim Irlandczykiem, którego nędza doprowadza do krzywoprzysięstwa.
Gib spuścił głowę i ledwie dyszał. Su i Paddy kryli się za nim.
Prokurator królewski powstał i wstrząsnął poważnie puklami białej peruki. Woźny donośnym głosem nakazał milczenie publiczności.
Prokurator, wymowny człowiek, usiłował najprzód dowieść, że Irlandczycy są w tym kraju napływową ludnością i pochodzą od kolonistów przybyłych w epoce, której bliżej określić nie umimy. Wychodząc z tego poważnego argumentu, subtelną tranzycyą przeszedł do zbrodni Romy, owej olbrzymiej wszetecznicy, wzniesionej na siedmiu pagórkach. Dotknął praw agrarnych, dawszy im szczutka mimochodem i zdołał w tem wszystkiem umieścić epiczny i dosyć udałby opis bitwy nad Boyną.
Wskutek tego wszystkiego, zażądał skazania Milesa Mac-Diarmida na karę śmierci.
Doktór Fitz-Rey, bankier Bullion, profesor Hull i inni przysięgli przyznali między sobą, że nigdy jeszcze nie słyszeli tak znakomicie wypowiedzianego oskarżenia.
Mac-Foote bił oklaski, wójt Payne zacierał ręce, zaś alkerman dyżurny, chrapiąc, kiwał jednak głową potakująco.
Nawet Jozue Daws nie taił swego podziwienia. Fenella zaś, zapisała w albumie:
„Peruki jak w Londynie, Irlandczycy ludność napływowa. Zbrodnie papieży. Świetna wygrana odniesiona przez protestantów nad Boyną roku 1690“.
Wobec tak ogólnego powodzenia, zadanie przydanego adwokata Picklock nie było łatwem. Wstał jednak i wypowiedział jednym tchem, z niemożliwemi gięstami wstęp, w którym dowiódł jasno jak na dłoni, że olbrzymi musieli istnieć, kiedy wykuli pieczary Kilkee. Co się zaś tyczy bitwy nad Boyną, wyraźnie oświadcza, że nie ma zamiaru przeczyć temu świetnemu rycerskiemu czynowi. Dodał, że sposobność wydaje mu się właściwą dopełnienia krytyk szanownego przeciwnika i ostro zgromił ostatni bill rządowy. To go naturalnie zaprowadziło do tej strasznej zarazy na kartofle, trapiącej całą Irlandyę. Zdaniem jego, plagę tę można przypisać tylko nieudolnym rządom Roberta Peel. Zwymyślawszy wreszcie O’Conella, Francuzów i prezydenta Polka i pochwaliwszy Wellingtona, zakończył, polecając oskarżonego pobłażliwości przysięgłych.
Prezes kazawszy starem u Milesowi powstać, spytał się go, czy niema co do dodania na swoją obronę.
— Jestem niewinny, — odpowiedział Miles, spoglądając pewnym i pogodnym wzrokiem na torfiarza.
Na twarzy tegoż, od chwili zeznania, malowała się straszna rozpacz. Siedział nieruchomy, schylony jakby przygnębiony ciężarem wyrzutów sumienia.
Aczkolwiek nie śmiał się obrócić ku ławce oskarżonych, uczuł jednak spojrzenie starego Milesa i zadrżał jak gdyby rażony nożem w serce. Otworzył usta, słowa mu się same cisnęły, nie czuł się na siłach, wytrwał dalej w krzywoprzysięstwie. Ale w chwili, gdy już się może miał odezwać, usłyszał suchy i pedantyczny głos Jozuego Daws.
— Fałszywych świadków7 wieszają zarówno tutaj jak w Londynie, szkoda by było tych biednych dzieci.
Gib zakrył sobie twarz rękami i zamilkł.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Przysięgli jednomyślnie wydali wyrok śmierci. Tłu m rozszedł się w ponurem milczeniu. Miles Mac-Diarmid, pod eskortą srogiego Allana i dobrodusznego klucznika Nickolas, który się uśmiechał łagodnie, odprowadzony został wewnętrznemi korytarzami trybunału, zapełnionymi ciżbą niższych urzędników sądowych.
Pięciu synów towarzyszyło mu.
W chwili gdy Morris, który szedł ostatni, zabierał się wejść na schody, uczuł lekkie dotknięcie palca na ramieniu. Odwrócił się, ujrzał ową piękną młodą dziewczynę, która się rzuciła między pierś jego i nóż dozorcy Allana w więzieniu Galway.
— Byłam tam, — rzekła słodkim, drżącym od wzruszenia głosem, — i nie zapomniałam o mem przyrzeczeniu.
— Niech ci Bóg płaci! — odpowiedział Morris, — i pozwoli by twa władza wyrównywała anielskiej dobroci.
Frania utkwiła wzrok swój w jego oczach.
— Morrisie Mac-Diarmid, — rzekła, — kochałeś młodą dziewczynę zwaną Jessy O’Brrien?
Morris załamał tylko ręce nic nie odpowiedziawszy. Imię Jessy obudziło wszystkie jego udręczenia.
— Kochasz ją jeszcze? — pytała dalej Frania, — odpowiedz mi.
Morris przyłożył rękę do serca. Przez ściśnięte ze wzruszenia gardło, słowa nie mogły się wydostać.
— O tak jest, kocham ją! — rzekł wreszcie. Żywą czy umarłą, kochać ją będą wiecznie.
Frania wzniosła ku niebu zwilżone oczy. Położyła zimną rękę na ramieniu Morrisa.
— Więc będzie szczęśliwą, — wyszeptała tak cicho, że jej Morris nie dosłyszał.
Kilku urzędników sądowych zbliżało się. Szli rozmawiając i śmiejąc się.
Ocalmy najprzód twego ojca, — rzekła Frania, — potem....
— Potem? powtórzył Morris, czując budzącą się nadzieję.
Frania uśmiechnęła się i pożegnała go skinieniem ręki.
— Zobaczymy się znowu wkrótce, — rzekła.
Morris chciał ją jeszcze badać, lecz młoda dziewczyna zniknęła pod ciemnem sklepieniem galeryi i koło Morrisa pozostało tylko kilkunastu drabów, rozprawiających wesoło o przyszłej egzekucyi.
Michey, Sam, Larry i Owen wyszli z folwarku rano, by pójść do Galway na sąd ojca. Zanim Katti Neale rozstała się z mężem, kazała mu przysiądz raz jeszcze, że ani on, ani jego bracia nie należą do spiskowców.
U kogo innego, podobna natarczywość mogła by się wydać podejrzaną; ale było to tak naturalnem, że biedna Katti rada jest, że Mac-Diarmidowie nie wzięli udziału w zamordowaniu jej ojca. Ona tak kochała Owena! Serce by się jej krwawiło, gdyby m usiała posądzać męża o zbrodnię, która z niej zrobiła sierotą.
Owen uspokoił ją nową przysięgą.
Gdy złożył na jej czole pożegnalny pocałunek, nie spostrzegł, że wyraz twarzy jej, zdradzał jakieś groźne postanowienie.
Odszedł wraz z braćmi. Katti pozostała w komnacie, w której ciało Dana spoczywało dnia poprzedniego.
Jermyn pozostał we wspólnej sali, nie poszedł spełnić razem z braćmi świętego synowskiego obowiązku, tak jak kilkoma godzinami wprzódy, nie chciał przyłączyć się do orszaku, odprowadzającego Dana na cmentarz.
Siedział na posłaniu nieruchomy. Na twarzy je go, niegdyś tak żywej i inteligentnej, malowała się ponura apatya, rysy delikatne i piękne, przybrały dziki wyraz. Rzekłbyś, iż o niczem nie myśli i wegetuje na kupie słomy.
Katti usiadła na łóżku, zaczekała chwil kilka nieruchoma i pogrążona w głębokiej zadumie. W kwadrans po odejściu Owena, wstała, przywdziała burnus i wyszła.
— Tak, muszę to spełnić! — szepnęła z cicha, — jeżeli Łukasz Neale mój ojciec wróci jeszcze nawiedzać mnie w nocy, nie będzie mógł mi wyrzucać, żem nie pomściła jego śmierci!
Przeszła przez wspólną salę nie rzekłszy ani słowa do Jermyna, który jej nawet nie spostrzegł i poszła także do Galway.
Szła za czterema Mac-Diarmidami, może w odległości jednej mili.
A za nią, także o milę i Ellen dążyła do miasta okręgowego.
Ale młoda dziewczyna nie odważyła się przejść przez wspólną salę.
Okno jej pokoju dawało widok na pole i nie trudno było niem się wydostać. Tą też drogą wyszła Ellen, dawszy wprzódy majorowi łagodzący napój, by leżał spokojnie na łóżku.
Mała Peggy przyrzekła jej, że będzie czuwać nad rannym, że nie wyjdzie z pokoju i nikogo, pod żadnym pozorem nie wpuści.
Mac-Diarmidowie, jak widzieliśmy, udali się do trybunału.
Katti poszła wprost do mieszkania pułkownika Brazera.
Ellen krążyła po mieście i badała zwłaszcza protestantów, o szczegóły tyczące się majora.
Katti zastała Brazera pośród oficerów, którzy dniem wprzódy byli jeszcze pod rozkazami Percy-Mortimera.
— Jestem córką Łukasza Neale, zamordowanego przez sprzysiężonych Molly-Maguires, — rzekła, — i wiem gdzie oni odbywają swe schadzki.
Brazerowi, na tę wiadomość twarz się rozjaśniła i wprowadził młodą kobietę do swego apartamentu Był to stary żołnierz, jakich wielu, zazdrosny, płytkiego umysłu i serca, ale równie ostrożny jak śmiały. Długo badał córkę Łukasza Neale, egzaminował ją na wszystkie strony i zręcznie starał się dowiedzieć prawdy.
— Kto ci to wszystko opowiedział? — zapytał wreszcie.
— Widziałam sama, — odpowiedziała Katti.
— A jakże będziemy wiedzieli, że sprzysiężeni zeszli się na schadzkę?
— Gdy się mają zebrać, ogień gore na szczycie Ranach-Head, od dziewiątej wieczór aż do północy. Poślij pan statek z żołnierzami, niech zarzucą kotwicę naprzeciw przylądka. Gdy ujrzą ogień, niech wylądują i mordercy zostaną ukarani.
Brazer namyślił się przez chwilę.
— A któż mi za ciebie zaręczy? — zapytał jeszcze.
— Moje życie, — odpowiedziała młoda kobieta. Pozostanę tu jako zakładnik, dopóki mój ojciec nie będzie pomszczonym.
Trudno było wątpić, na fizyognomii Katti, energicznie malowała się szczerość, stary żołnierz przyglądał się jej czas jakiś ukradkiem, potem uśmiechnął się zacierając ręce z zadowoleniem.
— Jesteś wierną poddaną Jej Królewskiej Mości, — rzekł. — Aczkolwiek nie wątpię o prawdzie twych słów, zostaniesz jednak z nami, potrzebuję mieć zakładnika, który.by mi ręczył za bezpieczeństwo królewskich żołnierzy. Gdyby ten nędzny Percy, był bardziej przezornym, nie opłakiwalibyśmy dzisiaj śmierci tylu poległych!
Zadzwonił, zjawił się lokaj, który zaprowadził Katti do pokoju, gdzie ją zamknięto.
Zostawszy samą, biedna kobieta zachwiała się w swem przekonaniu. Straszna wątpliwość rozdarła jej serce. Zaczęła drżyć i płakać.
Spełniła dzieło zemsty! Ale jeżeli ją Owen oszukał...
Owen! gdyby jej doniesienie i jego zgubiło!
Samotność, jak ołów ciężyła na jej duszy, nieokreślona trwoga przerażała ją, chciała się modlić, ale jakaś zapora dzieliła ją od Boga, który nie usłyszy jej modłów.
Podczas gdy Katti przebywała w więzieniu, Ellen powracała do domu. Nie dowiedziała się wszystkiego czego pragnęła, przekonała się jednak, że wrogowie Mortimera chcą skorzystać ze sposobności by go zgubić. Major, zjawiając się obecnie w Galway, naraził by się tylko na pewne i groźne niebezpieczeństwo.
Ellen, wracając do domu, dręczyła sobie wciąż umysł, szukając środka ratunku. Pozostawało jeszcze kilka godzin, do końca zawieszenia broni umówionego z Jermynem, ale po upływie których, major nie mógł pozostawać dłużej pod jej dachem. Wszystkie środki obrony wobec najmłodszego Mac-Diarmida już były wyczerpane i jeżeli Jermyn przystał na zawieszenie broni, to zapewne już tego żałował i gniew jego musiał tylko wzrastać w skutek chwilowej niemocy.
Trzeba zatem było, bądź co bądź, oddalić Mortimera. Lecz gdzie go zaprowadzić?
Na to pytanie, Ellen nie umiała znaleźć odpowiedzi.
Przyspieszyła kroku, niespokojna i lękając się niebezpieczeństw, które mogły powstać podczas jej nieobecności.
Aż do pół mili od folwarku szła zwykłą drogą, odtąd skręciła w bok i poszła na około polami, dla zmylenia czujności Jermyna.
Nie było to jednak rzeczą łatwą. Jermyn bowiem, wyszedłszy z odrętwienia, w którem go zostawiliśmy, wpadł w atak prawdziwej gorączki.
Dręczony niepokojem, nad którym nie mógł zapanować, wyszedł z domu i położył się na murawie wśród krzaków, niedaleko od domu.
Z tego miejsca miał widok prosto na okno komnaty Elleny.
Było ono zamknięte i zasłonięte, nie mógł widzieć co się wewnątrz dzieje, ale czyż potrzebował się czegoś nowego dowiedzieć?
Jednakże nie spuszczał okna z oczów. I patrząc się, myślał z tym subtelnym instynktem, jaki rodzi nienawiść.
— Podczas gdybym czuwał u drzwi, można by uciec tędy.
Zaledwie myśl ta przeszła mu przez głowę gdy spostrzegł Ellen prześlizgującą się wśród krzaków i dążącą ostrożnie ku domowi.
Było to urzeczywistnienie dopiero co zrodzonych obaw.
Ellen musiała wyjść oknem, a major, czyżby jeszcze był w domu?
Ellen stąpając cichutko podeszła aż do okna, otworzyła je i weszła do pokoju. Jermyn śledził za nią ostrym jak ostrze sztyletu i przenikliwym wzrokiem.
Ale w pokoju było już ciemnawo, a na dworze jasno jeszcze, Jermyn niczego nie dojrzał i okno zamknięto.
Jermyn oddałby połowę swej krwi by wiedzieć, czy wróg jego był tam jeszcze pod jego ręką, schwytany jak w samotrzask.
Myśl, że major mógł uciec, napełniała go wściekłością.
Pozostał jednak na swem stanowisku. Była godzina druga po północy, gdy Jermyn przyrzekł wstrzymać dzieło zemsty.
Teraz słońce dobiegało do połowy swej drogi.
Trzeba było czekać jeszcze. Dwie godziny, dwie nieskończone godziny!
Jermyn czekał.
Okno otwarło się zwolna i ukazała się w niem szlachetna twarz Elleny.
Niespokojnie obejrzała się na około. Jermyn ukrył się za drzewem.
Ellen nie widząc nic groźnego, wróciła do pokoju i w kilka sekund później ukazała się znowu, podtrzymując chwiejącego się na nogach majora.
Percy wyglądał bardzo zmieniony. Nie był już nawet podobnym do samego siebie i trudno było poznać w nim owego pięknego żołnierza, tak świetnie wyglądającego na czele dzielnych jeźdźców. Policzki jego, które odpoczynek w łóżku i spokój cokolwiek zabarwiły rumieńcem, wyglądały znowu zapadłe i wybladłe. Czoło miał pochylone, w rozszerzonych oczach zgasły źrenice. Wyglądał jak widmo.
Ale w Jermynie nie wzbudził litości. Jermyn zazdrościł mu i tych resztek życia, łaknął tych kilku kropel krwi, która jeszcze nie wypłynęła licznemi ranami Anglika.
Ellenie wydało się, że dobrze przejrzała wszystkie zakątki gaju, sądziła przytem, że najmłodszy Mac-Diarmid znajduje się w wspólnej sali. Twarz jej jaśniała nadzieją, pięknym swym uśmiechem starała się dodać odwagi majorowi. Podtrzymywała go, jak czuła córka podtrzymuje zmęczonego ojca i pocieszała go temi słodkiemi słowami, które w ukochanych ustach są najlepszym balsamem, zdolnym ocucić konającego.
Ellen silna i zwinna z łatwością wyskoczyła znowu przez okno, ale major dopiero po wielu nadaremnych próbach, zdołał się wydostać na wolność. Ellen wszystkiemi siłami pomagała mu i tylko z jej pomocą ta pierwsza trudność została szczęśliwie usuniętą.
Stanęli chwilę, by dać majorowi odetchnąć, potem zaczęli zwolna schodzić z góry, kierując się ku Connemara i ku morzu.
Jermyn ukryty za drzewem, nie spuszczał ich z oczów.
Twarz jego była boleśnie skórczoną. Czuł, że go szał opanowywa.
Gdy Ellen i major doszli do połowy góry, Jermyn wyszedł z ukrycia, pobiegł do domu i wszedł do wnętrza. Za chwilę wyszedł trzymając tę samą fuzyę, z której dnia poprzedniego ranił majora.
— Tym razem, — rzekł przemawiając do swej broni i wstrząsając nią ponad głową, — tym razem trafisz w samo serce!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Mac-Diarmidowie, wysłuchawszy wyroku skazującego ich ojca, zebrali się w domu Mahoniego-Podpalacza. Siedzieli wszyscy pięciu na około koślawego stołu, stojącego pośrodku izby. Olbrzym trzymał się na uboczu obok żony i dzieci, które, stosując się do jego rozkazu, siedziały w kącie i milczały.
Żona, biedna istota wynędzniała i mizerna, zajęła się gospodarstwem domowem, dzieci w łachmanach z trwogą spoglądały na tych pięciu nieznajomych, którzy zajęli ich mieszkanie i przeszkodzili zabawie. Makony siadłszy na ławie, skrzyżował ręce na piersi, spoglądając przed siebie zwykłym obojętnym i ociężałym wzrokiem.
Była to godzina druga po południu.
— Los musi między nami zdecydować, — rzekł Morris, którego twarz, odzyskawszy spokój, kryła burze serca. — Każden z nas pięciu ma jednakowe do tego prawo.
— Ciągnijmy na losy, — odpowiedzieli tamci.
— Mahony, — rzekł Morris podnosząc głos, — czy masz karty?
Olbrzymowi wydało się, że źle usłyszał.
— Karty! — powtórzył, — alboź wy chłopcy macie czas na granie? W mieście mówią, że sędziowie chcą przyspieszyć egzekucyę, bo się obawiają rozruchów. Zanim słońce jutro wstanie, stary Miles będzie miał stryczek na szyi. Niech mu Bóg dopomoże, zacnemu chrześcianinowi. Ale na waszem miejscu, jabym teraz pewnie nie myślał o graniu!
— Poślij po karty, — rzekł Morris.
Olbrzym wstał i oddalił się mrucząc. Gdy wyszedł, Michey zabrał głos.
— Morrisie, — rzekł, — nie było cię w domu przez cały dzień i noc. Nie wiesz zatem, co się stało. Brat Dan nie żyje.
Morris przeżegnał się. Tyle boleści nazbierało się w jego duszy, że ten nowy cios nie mógł złamać jej hartu.
— Niech Bóg przyjmie go do swej chwały, — rzekł, — drzewo Mac-Diarmidów, jedna za drugą traci gałęzie. Szczęśliwi, którzy pierwsi odchodzą, nie zobaczą ruiny naszej rodziny!
Zamilkł.
Gdy cicho odmawiał modlitwę za umarłych, bracia milczeli na około niego.
— A Jermyn? — zapytał Morris po kilku chwilach, — czemuż go tutaj nie ma?
— Jermyn pozostał w domu i leży na naszej pościeli, — odpowiedział Michey.
— Czy jest ranny?
— Ranny w serce. Bóg go ukarał, że śmiał podnieść oczy na szlachetną Ellen. Jermyn zapomniał o ojcu i o braciach. Zostało nas tylko pięciu Mac-Diarmidów.
W tej chwili wszedł Mahony. Rzucił na stół paczkę kart i siadł znowu na ławce. Michey rozdarł kopertę i stasował karty.
— Czwarty wygrywający zostanie tam, — rzekł Morris. — Bracie Micheyu, dawaj karty i spieszmy się, gdyż drzwi więzienia zamykają się po zachodzie słońca.
Michey dał każdemu po pięć kart i odwrócił atutową.
— Sam, ty zaczynasz, — rzekł.
Ciekawość olbrzyma została podbudzoną. Mimo swego tępego umysłu, począł się domyślać, że w tej tak dziwacznie rozpoczętej partyi, o coś innego chodzi niż o prostą rozrywkę.
Wstał, a z miejsca w którem się znajdował, olbrzymia jego postać górowała nad stołem i nad grającymi.
Dzieciaki zniecierpliwione i znudzone nakazaną sobie grzecznością, zachciały też zobaczyć. Powoli przysunęły się i wściubiwszy blond główki pomiędzy grających, patrzały.
Jedna tylko kobieta nie przyjęła udziału w tej scenie. Nie miała ona jeszcze lat trzydziestu; na twarzy, niegdyś pięknej, pozostały ślady irlandzkiej żywości, ale już nie było w niej ani energii, ani młodości. Tyle lat cierpiała, tyle biedy znieść musiała, a krzyk dzieci wołających chleba, tyle łez jej wycisnął!
Sam rzucił kartę. Była to gra, tak zwana muszka, bardzo rozpowszechniona w tej części Irlandyi, a w której liczba grających może być dowolną.
Sam wziął pierwszą lewę, potem drugą, potem trzecią. Wygrał pierwszą partyę.
— Wiem, — rzekł, — że pomiędzy memi braćmi są godniejsi odemnie, ale pragnąłem być wybranym przez los i zaręczam, żebym się dobrze wywiązał z zadania.
Larry zmięszał karty i rozdał między czterech grających. Sam już nie należał do gry. Wszyscy pięciu Mac-Diarmidowie byli jednakowo odważni. Jeżeli jeden przewyższał innych męztwem, to chyba Morris, a jednak on jeden nie życzył sobie wygrać partyi, któreJ wygraną stanowiło spełnienie świętego lecz niebezpiecznego obowiązku. W głębi serca zazdrościł Samowi i gorąco pragnął by druga partya i jego wykreśliła z liczby grających. Myślał o Jessy.
Ale drugą partyę wygrał Owen.
Morris wziął z kolei karty do ręki. Rozdał trzy gry. Olbrzym zbliżył się o jeden krok, by lepiej widzieć i w tym samym celu dzieciaki spięły się na paluszki. Larry wygrał trzecią partyę. Już tylko pozostali Michey i Morris.
Morris zbladł. Michey bystro spojrzał się na niego i położył karty na stole.
— Mój bracie, — rzekł. — Bóg uczynił mnie najstarszym w rodzinie. Ale ty jesteś więcej wart niż ja i przyjąłem cię za naczelnika rodu. W zamian, nigdy nic od ciebie nie żądałem. Zapłać mi dzisiaj bracie i postąp tak, jak gdybyś wygrał partyę.
Morris zawahał się przez chwilę.
— Nie, — rzekł poważnym głosem, — tu idzie może o śmierć, los musi zdecydować między nami bracie Micheyu.
Głowa olbrzyma z niewypowiedzianą ciekawością spoglądała na stół, dzieciaki patrzały z otwartemi gębami. Trzej Mac-Diarmidowie wyłączeni z gry, utkwili oczy w karty. Scena ta, z pozoru tak płocha, przybierała uroczysty charakter. Głębokie milczenie panowało w biednej izbie.
Michey wziął karty i pomięszał je zwolna. Gdy rozdał i zajrzał w grę, czoło rozjaśniło mu się radośnie.
— Wygrałem, — rzekł.
— Może, — odpowiedział Morris, spojrzawszy z rezygnacyą na swe karty.
Zaczęli grać, Michey zrobił dwie lewy, Morris trzy.
— Poczciwy Morris wygrał! — zawołał potężnym głosem olbrzym, klaszcząc w ręce.
Morris spuścił głowę na piersi. Bracia spoglądali na niego ze zdziwieniem.
— Morrisie, — rzekł Michey z żalem, — zwycięztwo jest ci przykrem, to widoczne, pozwól jednemu z nas zająć twoje miejsce.
Morris podniósł głowę i Michey nie śmiał nastawać.
— Oddal się Mahony, — rzekł Morris — i oddal dzieci.
Olbrzym usłuchał.
Morris wyjął z zanadrza szmat, na którym biedna Jessy nakreśliła swą skargę.
— Każden z was, — rzekł, — przyjął by z radością na siebie misyę, którą ja mam wypełnić, wiem o tem, ale kiedy mnie ona przypadła w udziale, zatrzymuję ją dla siebie, a jeżeli nie raduję się z tego, jak ty byś to uczynił na mem miejscu Micheyu, to dla tego, że miałem inne zadanie do spełnienia, a mianowicie także ocalenia życia... życia bardzo drogiego!
Morris zamilkł i przycisnął szmat do ust.... Bracia spoglądali na niego ciekawie.
— Jessy nie umarła, — rzekł Morris.
Michey z niedowierzaniem pokręcił głową.
— Widziałem tam grób jej, — rzekł.
— Grób ten jest kłamstwem, — odpowiedział Morris, — ona żyje i wzywa nas na pomoc.
I rozłożył na stole płótno zapisane ręką Jessy.
— Czytajcie, — rzekł.
Mac-Diarmidowie nachylili się i odrazu poznali pismo swej krewnej.
— Czas nagli, — mówił dalej Morris, — a list Jessy jest długi. Opowiem wam w kilku słowach jak ona cierpi i zrozumiecie dla czego nie błogosławiłem losowi, który mnie wyznaczył na spełnienie wiadomego wam zadania dzisiejszej nocy.
Nie wiem wiele razy już czytał od dnia poprzedniego opowiadanie nakreślone n a płóciennych szmatach. Każdy szczegół strasznej i powolnej męczarni jego narzeczonej, utkwił w jego pamięci. Począł opowiadać cichym głosem, usiłując być treściwym. Ale wzruszenie zapanowało nad nim, odmalował cierpienia biednej dziewczyny z sercem kochanka, a gdy zamilkł wszyscy jego bracia mieli łzy w oczach. Michey, przez stół podał mu rękę:
— Jesteś jej narzeczonym, Mac-Diarmidzie, — rzekł. — Gdzieby się nie znajdowało jej więzienie, ty ją powinieneś ocalić! Jeszcze raz pozwól jednemu z nas zająć twoje miejsce tej nocy.
Inni bracia poparli proźbę Micheya. Morris przez kilka sekund nie dawał żadnej odpowiedzi, żywy rumieniec zastąpił bladość jego lica.
— Mnie to zadanie przypadło w udziale, — rzekł — i spełnię je! Jest was czterech młodych, odważnych i silnych, którzy ją kochacie zarówno jak ja i zrobicie co się tylko da, by ją ocalić. Przez dwadzieścia cztery godzin zapomniałem o naszym dobrym ojcu, by tylko myśleć o niej. Bóg mi zsyła sposobność odpokutować za to zapomnienie, wiem co mi obowiązek spełnić każe. Ale wy moi bracia, wy, którzy za kilka godzin będziecie wolni, przyrzeknijcie mi, że uczynicie wszystko to, co ja postanowiłem uczynić, by ją ocalić.
Młody chłopiec namyślił się przez chwilę i zaczął mówić cichym głosem, jak gdyby lękał się, by go kto inny prócz braci nie usłyszał. Była to zbyteczna ostrożność, żona Mahoniego rozdzielała w tej chwili pomiędzy dzieci skromną wieczerzę, Podpalacz zaś stał na ustroniu milczący i nieruchomy.
Czuł by się ciężko winnym, gdyby się starał podchwycić tajemnicę, którą Mac-Diarmidowie ukryć pragnęli.
— Zrozumieliście mnie? — zapytał Morris, skończywszy swoje objaśnienia.
— Tak jest bracie, — odpowiedział Michey. — Dziś wieczór ogień zabłyśnie na szczycie Ranach-Head, a jeżeli ktokolwiek w pałacu Montrath wie, gdzie jest więzienie naszej biednej Jessy, ten nam wyda tajemnicę, przysięgam ci, albo biada jemu!
— Dzięki wam, — rzekł Morris, — liczę na was i jestem spokojny. A teraz czas działać, przygotujmy się.
Wszyscy pięciu Mac-Diarmidowie zbliżyli się do siebie i zamienili kilka słów cichym głosem, potem Morris przyzwał Mahoniego, olbrzym wstał natychmiast i posłuszny stawił się na wezwanie.
Morris rzucił okiem na jego potężne ramiona.
— Mahony, — rzekł, — czy jesteś wstanie zanieść na plecach człowieka ztąd aż do folwarku Diarmid.
— Zależy jakiego, — odpowiedział Podpalacz.
Michey był najwyższym z pięciu braci, Morris wskazał na niego palcem.
— Człowieka jak ten, — powiedział.
Podpalacz przyjrzał się czas jakiś Micheyowi, którego wzrost i tusza zapowiadały niemały ciężar.
— Daleko ztąd do folwarku! — mruknął.
Mówiąc to, schwycił Micheya pod pachy i zarzucił go na plecy jak worek kartofli.
— Daleko ztąd, — powtórzył — i chłopak ciężki. Ale jeżeli zechcesz Mac-Diarmidzie, to go zaniosę.
— Pewny jesteś, że będziesz wstanie?
— Pewny jestem.
Morris wziął go za rękę i uścisnął ją.
— Chodź z nami, — rzekł.
Mahony wyszedł nie pozwoliwszy sobie najmniejszej uwagi. Bracia poszli za nim.
Zaledwie byli za progiem, napół nagie dzieciaki podniosły krzyk radosny i rzuciły się na porzucone karty. Hałaśliwa ich paplanina, przygłuszona więcej niż przez godzinę, napełniła cichą dotąd izbę. Matka krzątała się dalej koło gospodarstwa, ponura i milcząca, krzyki dziatwy zdawały się nie dochodzić do jej uszów.
Mac-Diarmidowie i Podpalacz przeszli przez miasto szybkim krokiem i skierowali się ku więzieniu. Po drodze wiele głosów odzywało się by ich powitać, ale nie zatrzymali się ani razu.
Gdy weszli w ciasną i błotnistą ulicę, na którą wychodzą drzwi od więzienia, Morris włożył kilka sztuk monety w rękę Mahoniego.
— Idź kup chleba owsianego, — rzekł, — kartofli, wieprzowiny i cztery dzbanki wódki.
— Ho! ho! — mruknął Mahony, — będziecie uroczyście obchodzić ostatni dzień!
— Idź prędko, — powtórzył Morris nie odpowiadając na uwagę, — czekamy na ciebie tutaj.
Mahony zwrócił się w tył i znikł na rogu ulicy.
Morris wszedł do małego sklepiku aptekarskiego, nędznego i ponurego, którego widok zdradzał przekonanie, że biedni ludziska w Galway, umieją żyć i umierać bez pomocy lekarstw.
— Dzień dobry Mac-Diarmidzie. — rzekł aptekarz, który lubił pożartować; — twojemu ojcu nie poszczęściło się dzisiaj rano mój chłopcze. Czy przychodzisz kupić lekarstwo na stryczek?
Morris rzucił na stół dwa szylingi i wyrzekł kilka słów takim tonem, że aptekarzowi odeszła ochota żartować.
— Na mój honor Mac-Diarmidzie, — mruknął, nie chciałem cię obrazić. Stary Miles był po prawdzie dobrym człowiekiem, chociaż nigdy noga jego nie postała w moim sklepie. Ale pocóż u dyabła spalił tam ten folwark? Wy górale jesteście prawdziwymi szatanami.... Morrisie masz coś chciał, należy mi się jeszcze sześć pensów.
Morris wziął podaną sobie paczkę i dopłacił co się należało.
Bracia czekali na niego u drzwi więzienia.
Mahony wrócił niebawem niosąc w koszu zakupioną żywność. Dotknął ramienia Morrisa i rzekł z cicha:
— Już są schwytani.
— O kim. mówisz?
— O tych łajdakach begorra! O Gibie Roe zdrajcy i dwóch jego małych gadzinach! Powiedźcie to staremu Milesowi. Przysięgam, że umrą przed nim jeszcze, choćbym ich ja miał sam, temi rękami zdusić!
Morris wskazał mu jedną z ławek kamiennych stojących przy drzwiach.
— Siądź tam, — rzekł do niego zamiast odpowiedzi — i czekaj. Gdy moi bracia wyjdą, postąpisz jak ci Michey rozkaże.
Podpalacz usiadł, zdziwiony, że tak obojętnie przyjęto jego dobrą wiadomość.
Michey uderzył w młot bramy więziennej. Pies dozorcy Allana groźnie zaszczekał i gruby klucz zazgrzytał w napół zardzewiałym zamku. Poczciwa fizyognomia Nicholasa ukazała się na progu.
— Jezusie Nazareński! — krzyknął, — co to, co to wszystko znaczy? Jak się masz Micheyu, jak się masz Morrisie! Sam, Larry, Owen, jak się macie chłopcy! Nie wiem prawdziwie czy mogę wpuścić was tak wszystkich razem.
— Przychodzimy spożyć z ojcem wieczerzę ostatniego dnia, — rzekł Morris.
— Słusznie, słusznie, — odpowiedział klucznik. — Jesteście dobre dzieci i macie zacnego ojca! Wejdź Morrisie, wejdź Micheyu, wejdzie wszyscy chłopcy! — John, dodał zwracając się do jednego z posługaczy, — idź spytaj się z uszanowaniem p. Allana, czy mogę zaprowadzić tych ładnych chłopaków do ich poczciwego ojca.
Mac-Diarmidowie złożyli na ziemi chleby owsiane, kartofle, wieprzowinę, iście pańskie jedzenia, oraz cztery dzbanki wódki.
U drzwi więzienia Mahony czekał na swem stanowisku.
Pies mistrza Allana, równie mało cywilizowany jak i pan jego, szarpał swój gruby łańcuch i wył na Mac-Diarmidów, otwierając olbrzymią paszczę.
— Ciszej piesku, — rzekł poczciwy Nickolas, — ci ludzie są tu niemal domownikami.... Ale chłopcy, przynieśliście tutaj wódkę, której sam zapach przyjemność sprawia.
Pochylił się nad dzbankiem i pod pozorem powąchania łyknął dobrą porcyę.
— Co tam robisz, Nickolas? — zagrzmiał za nim straszny głos mistrza Allana.
Klucznik zerwał się zawstydzony.
— Ostrożność każe się przekonać, czy złość ludzka nie wprowadza czego niebezpiecznego do więzienia, — wybełkotał zagadnięty.
Mistrz Allan surowym giestem zakazał mu milczeć i sam zbliżył się do dzbanków.
Wybrał najpełniejszy z nich, podniósł do ust i nasycił pragnienie.
— Nie zła wódka, — rzekł, oddając dzbanek Nickolasowi, — zanieś to do mojej żony. Dziękuję ci Morrisie, żeś pomyślał o nas.
Mac-Diarmidowie nie zaprotestowali przeciw temu podatkowi, który dozorca nałożył na ich zapasy spożywcze, ten zaś mówił dalej:
— Dawno już nie obchodzono ostatniego dnia w więzieniu w Galway. Wejdźcie chłopcy, ale wynoście się do dyabła przed zachodem słońca, albo zamknę was tutaj. Niech was Bóg, wszystkich papieżników, ześle na wieczne potępienie!
Każden z pięciu braci wziął część zapasów spożywczych i udali się poprowadzeni przez klucznika Nickolasa, do celi więziennej starego Milesa.
W wspólnych sypialniach, przez które przechodzić musieli, więźniowie spoglądali na nich z ciekawością i powstawał wśród nich szmer, w którym wciąż powtarzały się słowa:
Ostatni dzień! Ostatni dzień!
Istnieje zwyczaj, którego ślady natrafiamy u wszystkich narodów, że ostatnie życzenia skazanego na śmierć, zostają uwzględnione. Owo uczucie ostatniej litości, przechowało się od wieków we wszystkich więzieniach w Europie. I nie odmawia się niczego człowiekowi zdrowemu, którego pasmo dni przecięte zostanie za kilka godzin.
W Irlandyi, zwyczaj ten, jak i wiele innych, posunięty jest do ostatnich granic. Nie idzie już o spełnienie jakiej fantazyi skazanego, ale o wesołe spędzenie kilku godzin poprzedzających śmierć.
Skazanemu wolno wybierać, albo spowiednika albo wieczerzę. Dozorca nie może odmówić wstępu do więzienia współbiesiadnikom ostatniego dnia, albo skonfiskować zapasy spożywcze, przyniesione na ostatnią wieczerzę.
Jeżeli więzień jest biednym, albo pozbawionym przyjaciół i musi sam myśleć o wieczerzy, to nadzór więzienny powinien mu dostarczyć kawałek mięsa jak na Boże Narodzenie i pełny dzbanek wódki.
Tak chce zwyczaj i prawo. Mac-Diarmidowie nie potrzebowali tedy się obawiać, ze zostaną zatrzymani zaraz na początku swej śmiałej wyprawy.
Nickolas otworzył drzwi celi więziennej.
— Przyprowadzam ci towarzystwo, stary Milesie, — rzekł wesoło. — Możesz sobie pozwolić dzisiaj mój przyjacielu. Każden musi choć raz w życiu spędzić przyjemną chwilę! Bawcie się dobrze moi chłopcy. Jeżeli mi zostawicie kieliszek wódki, to przyjdę po was na kwadrans przed zamknięciem wrót więziennych.
Młodzieńcy pozostali sami z ojcem.
— Jak się macie dzieci, — rzekł starzec, ucałowawszy każdego z nich, — dziękuję wam za pociechę, jaką mi sprawiacie przy ostatniej wieczerzy.
— Ojcze, usłuchaliśmy cię, — odpowiedział Morris, — kiedy nie chciałeś być ocalonym, przychodzimy cię pożegnać i prosić o błogosławieństwo.
Sam i Owen wyjęli prześcieradła z łóżka i rozłożyli je na ziemi. Na tym obrusie porozstawiali chleby owsiane i gorące kartofle. W środku umieścili wieprzowinę.
Starzec zamyślił się.
— Bóg się nademną ulituje, — rzekł, — i przyjmie mnie do swej chwały. Nie umieram z dobrej woli. Nie przeczcie mi dzieci, jam już bardzo stary i potrzebuję całej mej siły duszy. Jestem posłuszny prawu, tak jak nakazują nasi księża i nasz ojciec O’Connell.
— Niech się stanie wola twoja, — rzekł Morris, już więcej o tem mówić nie będziemy. Zechcij zasiąść do wieczerzy Mac-Diarmidzie. Bracia siadajmy.
Wyrzucono na ziemię siennik z łóżka, starzec, Morris i Michey zajęli na nim miejsca, trzej pozostali bracia siedli na ziemi.
Miles, zanim wziął się do jedzenia, porachował wzrokiem otaczające go dzieci i pogodna twarz jego zasmuciła się.
— Spodziewałem się, że ujrzę tych wszystkich, których kocham, przy ostatniej wieczerzy, — rzekł. — A wielu mi braknie. Czy szlachetna Ellen zapomniała o swym starym ojcu?
Na to pytanie, nikt nie dał odpowiedzi.
Miles zaczekał kilka chwil i mówił dalej.
— Może się ulękła smutnego pożegnania. Błagam Boga by strzegł córkę naszych królów. Wiem, żem ją kochał i szanował jakem był powinien, przez całe moje życie. Gdy będę bliżej Boga, nie zapomnę o niej w moich modłach. Lecz gdzie są Natty, Dan i Jermyn?
— Natty jest chory, — odpowiedział Morris.
— Gdzie są Dan i Jermyn? — powtórzył starzec.
Bracia spuścili oczy i zamilkli.
Nastała cisza. Stary Miles odmówił po łacinie Benedicite i nie pytał już o nieobecnych.
Przystąpiono do wieczerzy. Była to chwila solenna i ponura. Wszyscy bracia z trudnością mogli donieść do ust kawałek strawy. Starzec sam jeden zajadał, jak za dawnych dni, gdy wieczorem cała rodzina zbierała się u wspólnego stołu.
Okno było otwarte. Światło słoneczne igrało wśród liści krzewów posadzonych na dziedzińcu. Po za temi krzewami wznosił się dom nowy, w którym uprzejmy sędzia Mac-Foote, ofiarował gościnność Jozuemu Daws i jego rodzinie.
U jednego z okien tego domu, muślinowa firanka, zasłaniająca szyby, poruszała się od czasu do czasu. Czasami nawet podnosiła się do połowy, ukazując wśród swych fałdów, śliczną twarz młodej dziewczyny, której niebieskie oczy z żywem zajęciem zaglądały do wnętrza więziennej celi.
Napełniono szklanki wódką zmieszaną na pół z wodą.
— Za zdrowie naszego ojca O’Connella! — rzekł stary Miles.
Wszyscy wypili, młodzi ludzie obojętnie, lecz twarz starca zarumieniła się zlekka.
— Dawno, — rzekł, — ten napój gór naszych nie dotknął ust moich. Dzieci, dotrzymujcie mi placu, piję za zdrowie mojej drogiej córki Elleny!
Tym razem napełniono szklanki czystą wódką i wychylono je.
— Bądźcie weselsi, synowie Diarmida, — rzekł starzec, coraz bardziej ożywiony. — Czemuż jesteście tacy smutni i ponurzy? Nasi ojcowie ginęli w walkach, a ja idę ich śladem, gdyż ginę w walce ciemiężonej Irlandyi przeciw niecnej Anglii. Pij Morrisie! pij Micheyu! i wy wszyscy moi drodzy synowie, cieszcie się, gdyż wasz ojciec piękną śmiercią umiera.
— Nasz ojciec ma słuszność, — rzekł Morris, którego głos kłam słowom zadawał, — bądźmy weseli i uczmy się od niego jak umierać za Irlandyę!
Inni bracia chcieli też z kolei coś powiedzieć, ale głos zamierał im w ścieśnionem gardle.
— Jutro, — mówił dalej starzec, — gdy zobaczycie szlachetną Ellen, powiedźcie jej, że radbym był ucałować jej ręce przed zejściem z tego świata, powiedźcie jej, że wam przekazałem i moją miłość i moje poświęcenie dla niej i że będzie szczęśliwą, wielką i czczoną dopóki jeden z synów Diarmida pozostanie przy życiu! Co się tyczy Natty, Dana i Jermyna, powiedźcie, że im wybaczam dzisiejszą nieobecność. Natty i Dan są tęgie chłopaki, mój piękny Jermyn wyrośnie na człowieka, mam w Bogu nadzieję. Szczęśliwym byłem starcem i zacnych miałem synów!
Głos jego zadrżał nieco gdy wymawiał te słowa, a tłumione jego wzruszenie, przeniknęło do głębi serca dzieci.
Miles potarł ręką czoło.
— Czy pamiętasz Morrisie, — rzekł, — jak pewnego dnia Gib Roe przybył do naszego domu? Byliśmy bardzo biedni podówczas, urodzaj nie dopisał, nie było bydląt po drugiej stronie sznura, ale biedny Gib płakał, bo jego dzieci marły z głodu w bagniskach.
— Oddałeś mu wszystko co jeszcze pozostało u nas ojcze, — rzekł Morris.
— Dałeś mu, — dodał Michey, — chleba by nakarmił dzieci i przyodziewek by je okrył.
— A to on cię zabija, — rzekł Owen.
Miles wzniósł oczy ku niebu.
Gniew tryskał z twarzy młodych ludzi, i odezwali się z słowami zemsty.
Morris tylko został równie spokojnym jak i jego ojciec.
— Jak on musiał cierpieć, — rzekł starzec, — zanim się zdecydował spełnić tę zbrodnię. Jak często i jak długo głód jego dzieciom musiał dokuczać. Czyście zauważyli w sali sądowej, bladość lica Giba i wychudzone twarzyczki jego dzieci? Och! ta nędza! ta nędza! która zabija naszą piękną Irlandyę i hańbi ją!
Czoło Milesa pochyliło się i czas jakiś milczał. A gdy znowu głos zabrał, to dla tego, by żądać od synów przebaczenia winy torfiarzowi i jego dzieciom.
Moi kochani, — rzekł następnie podnosząc w górę swoją piękną patryarchalną głowę, — jesteśmy dzisiaj już wszyscy mężczyznami i nie potrzebujecie mnie do kierowania waszemi krokami w życiu. Wiem, ze jesteście zacni ludzie i dobrzy chrześcianie. Umierając, jedno tylko mogę wam dać zlecenie: Kochajcie Irlandyę, jak najdroższą matkę, poświęćcie na jej usługi i siły ciała i zapał serc waszych. Żyjcie dla niej, umiejcie dla niej umrzeć!
Odsunął jedzenie stojące przed nim i złożył ręce wybielałe po długiej bezczynności w więzieniu.
— Irlandya! — rzekł głosem, w którym się całe jego namiętne przywiązanie do kraju malowało. — Irlandya! święta ziemia, którą Bóg karci dzisiaj, w swej sprawiedliwości, ale którą pocieszy jutro! Będziecie żyć jeszcze dosyć długo, szczęśliwe dzieci, by się doczekać świętych czasów ojczyzny! Gdyż zwyciężymy, ja wam to powiadam, a Bóg kładzie tylko słowa prawdy, w usta tych, którzy mają umierać. Od Londonderry aż do Kochu, od Dublina aż do ujścia Shannou, będą Irlandczycy wolni i zamożni. Święta wiara katolicka będzie królować, a herezya zwyciężona pójdzie po za morza kryć swój wstyd i hańbę. Prawa nie będą do nas przychodzić z Londynu, miasta zepsutego i zbrodniczego, lecz w Dublinie zasiadać będzie na nowo odzyskany parlament. Irlandya, zaliczona znowu w poczet narodów otrzyma swój sztandar starożytny i walczyć będzie pod hasłem swojego starożytnego krzyku bojowego. O szczęśliwi, stokroć szczęśliwi! ci, którzy ujrzą szlachetną Erin, budzącą się z długiego snu i wypędzającą Anglika hańbiącego swą obecnością mury w świetnych zamkach naszych praojców! Pracujcie dzieci! bądźcie cierpliwi i silni! zbawienie ojczyzny spoczywa w rękach jej synów!
Twarz Milesa jaśniała natchnionym zapałem. Głos jego brzmiał donośny i potężny. Synowie słuchali ze czcią słów jego, przywiązując do nich przesądną wiarę.
Ten głos ojca, stojącego nad grobem był dla nich głosem proroczym.
Starzec zwrócił się do portretu O’Connella, przylepionego do muru więziennego.
— Wszystko to się spełni, — rzekł, — wierzę te mu, wiem o tem, kiedy Bóg, w swem miłosierdziu zesłał nam tego wielkiego, pokojowego oswobodziciela. Czasy próby już minęły i wolni synowie nie zechcą wierzyć, w jakiej niewoli żyli ich ojcowie. Jaka chwała, dzieci, jaka siła, jakie szczęście czekają was w przyszłości!
Podniósł szklankę do ust i wypił, skłoniwszy się w milczeniu przed wizerunkiem O’Connella. Potem odsunął zdala wypróżnioną szklankę.
— Usta moje nie skosztują już jednej kropli więcej tego napoju, — rzekł. — Wychyliłem ostatni mój toast. Teraz moje dzieci, musimy się rozstać. Jeżeli to prawda, że sędziowie przyspieszyli wykonania wyroku, pragnę ostatnie chwile poświęcić mej duszy.
Morris usłyszawszy pierwsze słowa wymówione przez starca, zadrżał, jak człowiek zbudzony wśród marzeń biciem zegara, który mu przypomina, że nadeszła godzina spełnienia obowiązku.
Bracia zamienili między sobą niespokojne spojrzenia. Słońce chyliło się już na widnokręgu i oświecało wnętrze więziennej celi ukośnemi promieniami.
Na dworze słychać było głosy więźniów wypuszczonych na podwórza, dla wieczornej przechadzki.
Młoda dziewczyna stała wciąż za firanką u okna w mieszkaniu Jozuego Daws. Przyglądała się zamyślona tej dziwnej uczcie, odprawianej niemal pod jej okiem.
Z pomiędzy biesiadników tej pogrzebowej stypy, jednego zwłaszcza nie traciła z uwagi. Godziny mijały i nie spostrzegała ich biegu, jej duże niebieskie oczy, nie odrywały się od bladej twarzy Morrisa Mac-Diarmida.
Biedna Frania! I ona także bardzo pobladła, zamiast uśmiechniętej nadziei i słodkich marzeń, tylko smutek pozostał w jej sercu.
Naraz roztargniony wzrok jej stał się baczniejszym. Potarła palcem szybę zaciemnioną parą jej ust. Morris szybkim ruchem wydobył z zanadrza jakiś przedmiot, którego Frania rozpoznać nie mogła.
Wydało się młodej dziewczynie, że Morris przygląda się bacznie wszystkim ruchom ojca. Rzeczywiście, gdy tenże odwrócił się do okna, by rozpoznać godzinę po położeniu słońca, Morris szybko schwycił jego szklankę, wsypał w nią coś i postawił ją na stole.
— Synowie moi, — rzekł starzec, — czas już byście odeszli.
Mac-Diarmidowie wstali.
Morris wziął dzbanek pełen jeszcze i napełnił wszystkie szklanki.
— Rosa gór naszych, jest zdradną przyjaciółką, — rzekł stary Miles, uśmiechając się i wstrząsając białą głową. — Nie chcę już pić synu Morrisie, ksiądz lada chwila nadejdzie, a potrzebuję być przy zdrowych zmysłach, by rozmawiać z Bogiem.
Zakłopotanie i obawa odbiły się na twarzach młodzieńców.
— Ostatni toast, — szepnął Michey.
— Nie, — rzekł Miles stanowczym tonem. — Nie jesteśmy u siebie w domu, gdzie sen nocny rozpraszał odurzenie potenu. Będę czuwał do rana, a potrzebuję zebrać wszystkie moje siły, wobec ostatniej godziny. Dzieci, idźcie już.
Mac-Diarmidowie stali w milczeniu, ze spuszczonemi głowami, Morrisowi pot kroplami wystąpił na skronie.
Chybił szczęśliwą sposobność i ta mu się z rąk wymykała, nie wiedział jak ją na nowo uchwycić.
— Ojcze, — rzekł naraz, — opowiadałeś nam często bohaterską śmierć naszego przodka Patryka Mac-Diarmid, zabitego przez tyrana Jerzego III i który przed śmiercią wezwał swych dwunastu synów, by wypili wraz z nim toast na cześć Irlandyi.
Oczy Milesa, już spokojne i poważne, znowu zabłysły ogniem. Schwycił swą szklankę i podniósł ją ponad głowę:
— Patryk Mac-Diarmid tak postąpił, prawda! A ten ostani toast nie przeszkodził mu umrzeć jak świętemu, przyciskając krzyż pański do ust. Na kolana dzieci! na kolana!
Starzec ukląkł i przyłożył rękę do serca.
— Erinn go Braegh! — rzekł!
I wychylił szklankę jednym tchem.
— Erinn go Braegh! — powtórzyli młodzi Mac-Diarmidowie, a twarze ich zajaśniały radością.
Napój, który stary Miles wypił, zawierał proszek kupiony przez Morrisa u aptekarza za dwa szylingi i sześć pensów. Skutek jego był piorunujący. Starzec miał zaledwie czas spostrzedz, jakiego podstępu użyli synowie by go ocalić.
Zdołał jednak jeszcze podnieść się na nogi, ale padł zaraz w objęcie Morrisa, który położył go na sienniku.
— Spieszmy się bracia! — rzekł młodzieniec. — Dzień się chyli ku końcowi i Nickolas nadejdzie.
Morris zdjął prędko spodnie, kurtkę i opończę, a tymczasem jego bracia rozebrali uśpionego starca. Zamiana ubrania nastąpiła w kilku minutach. Morris, nałożywszy na głowę czapkę ojca, siadł w kącie, przybrawszy zwykłą starca postawę.
Temu zaś osłonięto białe włosy podniesionym kołnierzem opończy i Sam z Micheyem podnieśli go z posłania.
Wieczór nadchodził, w celi zrobiło się już ciemnawo.
Niebawem usłyszano na korytarzu regularny i dyskretny chód Nickolasa, a następnie zgrzyt jego wielkiego klucza w zamku.
— No chłopcy, — rzekł otwierając drzwi, — darowałem wam jeszcze kwadransik nad to co byłem powinien i Bogu wiadomo co za to oberwę od mistrza Allana.
Michey odpowiedział mu strofką narodowej piosenki, a Owen zachwiał się jak pijany.
Nickolas uśmiechnął się dobrodusznie.
— Brawo! brawo! zacni chłopcy jak się należy święcili ostatni dzień, a Miles czy dobrze pił, poczciwa dusza?
— Arrah! trzymajże Sam brata Morrisa do kroćset tysięcy! — zawołał Michey. — Czy nie widzisz, że inaczej padnie na ziemię jak worek kartofli.
Nickolas nie zauważył dotychczas mniemanego Morrisa, którego bracia nieśli, trzymając go za głowę i za nogi.
Widok ten rozśmieszył go jeszcze bardziej.
— Zacna dusza! — zawołał. — Ha! ha! ha! zacna dusza! czy on tylko pijany? wygląda jak martwy.
Przeszedł przez celę i zbliżył się do kąta w którym Morris odgrywał rolę ojca.
Mac-Diarmidowie śledzili za nim niespokojnym wzrokiem.
— I cóż stary Milesie! — rzekł Nickolas, uderzając go zlekka po brzuchu, — spodziewam się, że miałeś wesoły ostatni dzień ojczulku! Pewien jestem, że będziesz o nim myślał aż do ostatniej chwili.
Mniemany Miles, mruknął tylko coś pod nosem.
— Ha! ha! h a! — zaśmiał się klucznik. — Jak od niego czuć wódkę! Ale kto z nich dwojga bardziej pijany, on czy Morris?
Sam odpowiedział mu śpiewając na cały głos znaną piosenkę: O droga Kasiu!
„O droga Kasiu! odkąd się kochamy.
Czas był już przecie poznać się wzajemnie....“
Owen zaś odpowiadał:
„Robert Cnllagh tęgi szlachcic!
Swoim kijem młynka kręci,
Łamie żebra, ręce łamie
I druzgocze czaszki, piersi...
Robert Callagh kocha Molly
Piękne dziewcze z blond włosami....
— Jezu Chryste! — szepnął klucznik nie mogąc od śmiechu przyjść do słowa, — a to sobie dopiero podchmielili zacni chrześcianie.
Sam dalej śpiewał, mocno giestykulując i płaczą:
Ach! uciekaj drogi! czemu zwlekasz jeszcze?
Wśród zimnej nocy przy księżyca świetle.
Pytaj o luby tylko śmierć cię czeka
Spiesz się, opuszczaj te strony!
Michey udając, że się szamocze z swym żywym ciężarem, zaczął przepitym głosem śpiewać drugą strofkę tego śpiewu, znanego pod nazwą Ned o’Bones, a który jest legendą opiewającą czyny Edmunda Byan de Tuflelaegh, stronnika Stuartów.
Nickolas powrócił do stołu i zajrzał do dzbanków.
— Ciszej! ciszej! moi drodzy! — rzekł, — albo mistrz Allan wpakuje was do kozy.
Nalał sobie wódki do dwóch szklanek i wychylił je duszkiem jednę za drugą z widoczną satysfakcyą.
Sam i Michey przeszli przez próg ze swym ciężarem. Owen szedł za nim śpiewając.
Gdy szli przez korytarze i sypialnie, wszędzie witano ich wiwatami i dowcipkami. Nie umiano dosyć nadziwić się tym zacnym synom, którzy się tak popili, by obchodzić uroczyście śmierć ojca. Nawet mistrz Allan, ułagodził swoje straszne oblicze gdy się z nimi żegnał.
Poczciwy Nickolas, nigdy się tyle nie uśmiał. Gdy ich wyprowadził na ulice i zamknął za nimi ciężcie wrota, oparł się o mur, by się naśmiać dowoli.
Za bramą, siedział olbrzym Mahony na kamiennej ławie i czekał. Michey i Sam, mimo swej siły, już sobie rady dać nie mogli, ale Mahony miał lwie muskuły. Podniósł starego Milesa bez wielkiego wysilenia, zarzucił go na plecy i oddalił się szybkim krokiem.
Noc już była ciemna. W więzieniu słychać było tylko wycie brytanów spuszczonych z łańcuchów. Więźniowie już dawno powrócili do wspólnych sypialni.
Morris Mac-Diarmid siedząc na ławie stanowiącej jedyne umeblowanie więziennej celi ojca, oparł się o otwarte okno. Wychodziło ono na wewnętrzne podwórze i nie było okratowane.
Morris siedział nieruchomy, przygnieciony ciężarem bolesnych dumań. Na podwórzu obsadzonem drzewami, które się znajdowało poniżej jego, dały się słyszeć jakieś kroki. Młodzieniec nie zwrócił na to uwagi.
— Morrisie! — odezwał się głos przytłumiony i nieśmiały.
Morris nie ruszył się. Słyszał wprawdzie, ale przypuszczał, że to złudzenie, dalszy ciąg jego marzeń. Głos umierającej Jessy, wzywał go na pomoc.
— Morrisie! — powtórzono znowu na dole, — Morrisie! Morrisie!
Młodzieniec wstał i wyjrzał przez okno.
— Kto mnie woła? — zapytał.
— Nie znasz mego nazwiska, — odpowiedział głos, — ale mnie znasz jednak. Ja to ci przyrzekłam ocalić twego ojca.
— A jakże wiesz?... — chciał badać Morris.
— Widziałam wszystko, — odpowiedział głos, — widziałam szlachetny twój podstęp i poświęcenie. Ale chodź Mac-Diarmidzie, okno nie wysokie, a ja znam wyjście, którem cię wyprowadzę na ulicę.
Morris wahał się, głos zaczął nalegać z niecierpliwością.
— Chodź, Mac-Diarmidzie, spiesz się! jeszcze ci jedna droga osoba pozostała do ocalenia.
Morris wystawił nogi po za framugę okna.
— Zwiąż prześcieradło, — zawołał głos z trwogą.
Ale młodzieniec już był na podwórzu.
Ujrzał przed sobą Franię.
Byli oboje mocno wzruszeni, aczkolwiek z różnych powodów i serca biły im gwałtownie. Przez chwilę nie byli wstanie słowa wymówić.
Psy, na odgłos skoku obudziły się w sąsiednich podwórzach i straszne ich wycia rozległy się ze wszech stron. Frania przysłuchiwała się i drżała. Morris pierwszy zapanował nad sobą.
— Już mi drugi raz mówisz pani o niej, — rzekł. — Błagam cię powiedz mi....
— Cicho na miłość Boską, — przerwała młoda dziewczyna, kładąc mu zimną rękę na ramieniu, — chodź! gdy będziesz w bezpiecznem miejscu, powiem ci wszystko.
Pociągnęła go za sobą i przeszli przez podwórze. Starali się stąpać jak najciszej, ale czujny słuch brytanów już był obudzony i straszne ich wycia rozlegały się po podwórzach więzienia.
— Chodź! chodź! — powtarzała Frania.
Weszli oboje we drzwi domu zajętego przez Dawsa, od którego drzwi młoda dziewczyna pozostawiła otwarte.
Instynktownie zamknęła je na klucz za sobą, puściła się wraz ze zbiegiem mało z obeznanymi korytarzami, a po wielu próbach dostała się wreszcie do drzwi idących na ulicę, klucz od których zawczasu sobie przywłaszczyła dla ocalenia starego Milesa.
Wyszła z Morrisem.
Ten zajęty wyłącznie jedną myślą, nie podziękował jej nawet.
— Pani wiesz, gdzie się ona znajduje, — rzekł, — błagam cię powiedz mi!
Frania przycisnęła rękę do serca, którego bicia nie dawały jej przyjść do słowa.
— Daj Boże byś ją ocalił Morrisie, — rzekła wreszcie, — i by cię ona kochała. Jessy O’Brien została z rozkazu Jerzego Montrath zamkniętą przez kobietę nazwiskiem Marya Wood, w zachodniej wieży starego zamku Diarmidów.
Morris cofnął się krokiem w tył.
— Tak blizko mnie, — szepnął, — czy podobna! Och! nie zwodź mnie pani!...
Frania ruszyła tylko zwolna śliczną swą główką.
— Ja bym cię miała zwodzić! — rzekła łagodnie. — O nie! kocham ją, kiedy ty ją kochasz... a jeżeli Bóg moich modłów wysłucha, to ona będzie szczęśliwą by ciebie uszczęśliwić. Nie odchodź jeszcze, — dodała, — nie wszystko jeszcze ci powiedziałam. Człowiek, który mieszka w ruinach i zowie się Pat, ma sobie polecone dostawiać jej żywność.
— Potwór! — szepnął Morris, w umyśle którego rozjaśniło się nagle, wobec tej niespodziewanej wiadomości.
— Człowiek ten powie ci, — mówiła dalej Frania, — jakim sposobem można dostać się do zamurowanego grobu. Idź teraz Mac-Diarmidzie, niech ci Bóg dopomaga.
Podała mu rękę. Morris w ciemności nie dojrzał tego ruchu i uciekł nie wyrzekłszy ani słowa, uniesiony rozbudzoną nadzieją.
Frania opuściła rękę i oczy napełniły się jej łzami.
Zawieszenie broni, na które zgodził się Jermyn minęło od dawna, gdy Ellen i major przybyli do zamierzonego kresu. Percy był nadzwyczaj osłabiony; Ellen też, wycieńczona dwiema bezsennemi nocami i bezustannemi trudami ostatnich dwóch dni, zaledwie była wstanie podtrzymywać chwiejący się chód majora. Niejednokrotnie musieli zatrzymywać się w drodze.
W chwili gdy stanęli na wybrzeżu, słońce miało się już ku zachodowi.
Za każdym razem gdy się zatrzymywali, Ellen odwracała się, spoglądając z niespokojnością na przebytą już drogę i lękając się czy nie ujrzy gdzie w polu wrogą postać Jermyna.
Do tej pory nie spostrzegła niczego podejrzanego, a w miarę jak oddalała się od folwarku Mamturk, zaczynała nabierać odwagi. Ucieczka majora wydała się jej zabezpieczoną. Jermyn, z całą swą nienawiścią, niezawodnie ścigać ich będzie, ale zapewne pospieszy na drogę prowadzącą do Galway, podczas gdy Percy, na końcu trudnej wyprawy znajdzie odpoczynek i pewne schronienie wśród pieczar Muyr.
Ellen, zanim odważyła się wejść pomiędzy skały nadbrzeżne, stanowiące podstawę bazaltowych schodów olbrzyma Banach, spojrzała raz jeszcze w tył przenikliwym wzrokiem.
Niczego nie zauważyła, tylko lekki ruch krzaków stanowiących szpaler alei prowadzącej do pałacu Montrath.
Gałęzie szpaleru poruszyły się przez chwilę, poczem pozostały nieruchome. Może to daniel spłoszony skoczył wśród zarośli, może wiatr zawiał od morza.
Ellen przyspieszyła jednak kroku i pociągnęła za sobą majora na kraj przylądka. Mortimer, idąc po tych ślizgich skałach, tracił resztę sił swoich.
— Nie mogę dalej, — rzekł.
— Już dochodzimy, — odpowiedziała Ellen.
Skierowała się ku szczelinie dającej wstęp do galeryi Olbrzyma. W chwili, gdy już wejść miała, zawahała się i zatrwożyła, za kilka godzin rzeczywiście Molly-Maguires mogli tu przyjść na zwykłą swoją schadzkę.
Ale Ellen nie miała wyboru, Mortimer wycieńczony, potrzebował spoczynku. Przytem w galeryi było tyle skrytek, tyle ciemnych zaułków i zagłębień, nieznanych nawet sprzysiężonym, że obiecywała sobie módz ukryć majora przed wszystkiemi oczami, nawet gdyby niespodziewane zebranie spiskowców zaskoczyło ją nagle. Przed nocą miała w każdym razie zamiar, porzucić to schronienie.
W drodze, użyła Ellen całej swej wymowy, by przekonać majora, że nie powinien wracać, natychmiast do Galway. Opowiedziała mu co słyszała tego samego ranka.
Wieści te, sprzeczne z sobą i nacechowane zwykłą przesadą ludu, były jednak prawdziwe, gdy donosiły o zaciekłej zawziętości Crazera i władz protestanckich. Jedni twierdzili, że Percy miał być oddany pod sąd, drudzy zaś, że zostanie poprostu rozstrzelany, jako schwytany na gorącym uczynku zdrady.
Wiadomości powyższe wywołały skutek, który biedna Ellen powinna była przewidzieć. Energia majora, na chwilę osłabiona cierpieniem fizycznem, obudziła się wobec groźby.
Na błagania Elleny, odpowiadał wymaganiami honoru, który mu kazał stawić się przed sądem.
Ellen ustąpiła. Umówili się tylko, że major zaczeka do nocy, by módz samemu stawić się przed radą wojenną, nie narażając się by go miano aresztować po drodze jak zbrodniarza.
Do Galway mieli się dostać na kucykach, które przez całą noc pasą się w górach.
Do Galeryi Olbrzyma nie ma innego wejścia, prócz wązkiej szczeliny u podnóża Ranach.
Major sam jeden, byłby zabłądził wśród tego nieznanego labiryntu, ale Ellen niejednokrotnie zwiedzała przy świetle pochodni wnętrze pieczary i umiała się w niej kierować jak w biały dzień. Wzięła Mortimera za rękę i zaprowadziła go wśród ciemności, do jednego z licznych zagłębień, wyżłobionych przez czas w skale. Rozłożyła swój burnus na ziemi i zasiedli oboje.
To nie daniel skaczący w gęstwinie, poruszył gałęźmi szpaleru przy alei prowadzącej do pałacu Montrath; ani nie wiatr wiejący od morza. W chwili gdy Ellen i major, zapuściwszy się między skały, zniknęli za szczytem przylądka, blada twarz Jermyna Mac-Diarmid, ukazała się wśród rozsuniętych liści.
Szedł za młodą parą od folwarku, miarkując swój chód według ich chodu, kryjąc się za drzewami rosnącemi przy drodze, pełzając wśród trawy, gdy drzew nie było i prześlizgując się w ślad za nimi, jak jeden z tych dzikich Indyan, polujących na ludzi, których dziką i straszną cierpliwość, tak Cooper poetyzować lubi.
Trzymał w ręku nabitą broń.
Niejednokrotnie już broń ta, mimowoli niemal spuszczała się, szukając miejsca, w którem by ramie Elleny nie osłaniało Percy-Mortimera.
Ale palec Jermyna zatrzymywał się zawsze, nie śmiejąc pociągnąć cyngla.
Tak strasznie drżała mu ręka! Ellen była tak bliską majora!
W chwili gdy uciekająca para skryła się po za skałami, które jak olbrzymie izbice zasłaniają podmywaną wciąż podstawę przylądka, Jermyn wyszedł z gęstwiny.
Na jego wzburzonej fizyognomii odbiły się wszystkie wzruszenia tej gonitwy, podczas której każda minuta nowe mu przynosiła udręczenie. Na przedwcześnie zestarzałych jego rysach, widać byłe jeszcze więcej cierpienia niż nienawiści. Od czterech godzin patrzał jak Ellen ramieniem swem podtrzymywała chwiejne kroki jego rywala.
Prześlizgnął się też między skałami, konwulsyjnie ściskając lufę od swej fuzyi.
Dostał się na wybrzeże w chwili, gdy mundur majora zniknął w szczelinie pieczary.
Usta jego uśmiechnęły się gorzko.
— Wiedziałem dobrze, że zdradziła przed nim naszą tajemnicę! — szepnął. — to kocha, ten się oprzeć nie umie. Czyż i ja, nie zdradziłem także, za jednem słowem ust jej!
Oparł kolbę o ziemię, a ręce na lufie. Sztywny wzrok utkwił w otwór pieczary.
— Ona córka królów! — rzekł, — a on nędzny Anglik!
Dreszcz przeszedł po całem jego ciele, jednym skokiem znalazł się przy szczelinie i wślizgnął się niepostrzeżony.
Pełzając przebył wązki korytarz, wszedł po trzech naturalnych schodach wytworzonych w skale i wsunął głowę do galeryi.
W olbrzymiem podziemiu słychać było dobrze rozmowę młodych ludzi. Nie zamieniali czułych zwierzeń w tej chwili.
— Usłucham cię Perćy, — mówiła Ellen. — Za kilka godzin będziesz w Galway i daj Boże by niewinność twoja zwyciężko wyszła wśród podłych zasadzek nienawiści.
— Obecność moja już wystarczy do usprawiedliwienia mnie, — odpowiedział major, — nie lękaj się więc, jutro w południe wrócę do tej pieczary i złożę ci dzięki za poświęcenie, któreś mi okazała od dnia wczorajszego.
— Jakże godziny będą mi się wydawać długiemi, — odpowiedziała Ellen, — ale wola twoja stać się musi. Jak tylko się ściemni, pójdę między skały i przyprowadzę kucyków.
Percy dotknął ustami rękę Elleny.
Jermyn uciekł. Zaczaił się wśród skał o kilka kroków od pieczary i czekał.
We wnętrzu galeryi przestano rozmawiać. Ellen milczała, by dać majorowi czas odpocząć, a że i sama była bardzo zmęczoną, więc cisza i na nią oddziałała. Usnęła.
Mortimer nie poszedł za jej przykładem. Czuł, że siły jego wracają i tłum myśli napływał mu do głowy.
Wszystkie wypadki ostatnich dwóch dni przesuwały mu się w pamięci. Umysł jego był znowu trzeźwy, jak przed ową katastrofą, która go wykoleiła. Dokładnie zdawał sobie sprawę z grożących mu niebezpieczeństw i z środków ratunku jakie mu pozostawały.
Znał liczbę i siłę swoich przeciwników, którym ucieczka jego dawała straszną broń w rękę, ale znał także i siłę prawdy, podtrzymanej niezłomną wolą.
Można było napaść na niego, zranić go, ubezwładnić chwilowo, ale złamać, nigdy!
To przekonanie, wzrastające w nim, podniecało jego odwagę. Pilno mu było stanąć wobec przeciwników i zwalczać spiski, które knuła ich nienawiść.
Czekał niecierpliwie nadejścia nocy i zastanawiał się nad samym sobą, dla skrócenia chwili oczekiwania. Myślał znowu o tych dwóch ostatnich dniach. Wszędzie, wśród bezustannie powtarzających się niebezpieczeństw, ukazywała mu się Ellen czuwająca nad nim jak anioł opiekuńczy.
Miłość jego nie była z tych, które się zapalają nagle i pochłaniają serce jak pożar. Była to miłość głęboka, uszlachetniona szacunkiem i godna pięknej duszy Elleny.
Kochał ją, jak powinna była być kochaną, czystą miłością, którą tylko śmierć przerwać może.
I radował się Percy, że jej był winien życie. Był on młody, a aczkolwiek miał umysł poważny i pozytywny, poezya nadziei przenikała doń jednak w pewnych chwilach, odsuwając zasłonę przyszłości, pełną obietnic. Mortimer spostrzegał w dali szczęście w wymarzonym związku, dnie spokojne i pogodne.
Naraz niespokojna myśl wyrwała go z marzeń.
Ellen zwiodła go już dwa razy. Dnia poprzedniego po walce w bagniskach przyrzekła mu, że go zaprowadzi do Galway, a obudził się w nieznanej izbie. Tego samego ranka myślał, że idzie do miasta, a nieznane mu ścieżki, któremi go prowadziła Ellen, zawiodły go do tej dalekiej pieczary.
Jeżeli Ellen chce go raz jeszcze w błąd wprowadzić! Jakąż siłę, jeden dzień opóźnienia może nadać jego zawistnym wrogom.
Noc już była zupełnie zapadła. Wiatr zerwał się silny, czarne chmury pokrywały niebo. Morze z wściekłością rozbijało się o skały; burza rozszalała się wszędzie. Ciemność była tak wielką, że nawet olbrzymie kolumny schodów bazaltowych, nie odbijały się na czarnem tle nieba.
Jermyn trząsł się z zimna w swej kryjówce. Na około siebie na krok niczego widzie nie mógł.
Czekał.
Usłyszał jakiś szelest w stronie galeryi. Nastawił ucha, oko jego usiłowało przeniknąć ciemną zasłonę otaczającą go dokoła.
Ale ciemność była straszna. Jermyn niczego nie był wstanie dojrzeć.
Szelest oddalał się od otworu prowadzącego do galeryi, był to odgłos kroków słabych, postępujących niepewnie wśród nocy. Nie szły one w oznaczonym ściśle kierunku, ale zdawały się szukać drogi.
Jermyn odgadł, iż to była Ellen, idąca po konie, jak to przyrzekła majorowi.
— Nie może znaleźć drogi, — rzekł, — niejednokrotnie zabłądzi wśród skał.
Zamilkł, gdyż i głos kroków ucichł. Brwi mu się zmarszczyły. Zląkł się by Ellen, zatrwożona tą ciemną nocą, nie wróciła się napowrót do galeryi.
Ale w tej chwili wiatr silnie zawiał od morza i rozpędził trochę mgłę i chmury. Jermyn dojrzał cień jakiś, który korzystając, iż się nieco rozwidniło, puścił się dalej pomiędzy skały.
Odgłos kroków ustał. Postać Elleny zniknęła w dali.
Jermyn podsypał prochu w swym muszkiecie i skierował kroki do pieczary.
Dostawszy się do szczeliny, popełzał, jak za pierwszym razem.
Po kilku minutach podniósł się i stanął między dwiema kolumnami.
Słaba jasność panująca na zewnątrz wśród tej nocnej burzy, tutaj niknęła zupełnie. Ciemność była najzupełniejsza, tylko uchem i czuciem można się było kierować tak jak to czynią ślepi.
Jermyn wiedział gdzie się znajduje major, słyszał bowiem głosy rozmawiających, gdy się pierwszy raz wślizgnął do pieczary.
Skierował się też w tę stronę z możliwą ostrożnością. Po kilku krokach usłyszał słaby i regularnie powtarzający się dźwięk. Był to oddech śpiącej osoby.
Jermyn już nie potrzebował szukać.
Jeszcze kilka kroków, a znajdzie się tak blizko majora, że będzie mógł dotknąć go fuzyą.
Zatrzymał się. Zimny pot oblewał mu skronie. Drżącą ręką zaledwie mógł broń utrzymać.
Bóg go nie stworzył zbrodniarzem. W stanowczej chwili brakło mu odwagi.
Ścisnął ręką lufę swej broni. Twarz jego, którą w tej chwili tylko Boskie oko widzieć mogło, rozpromieniła się dzikim, tryumfującym uśmiechem.
Schylał lufę muszkietu. Broń natrafiła na nogi i posuwając się w górę dotknęła piersi....
Tam zatrzymała się. Pierś zadrżała zlekka za dotknięciem stali.
Jermyn uczuł ruch i pociągnął za cyngiel. Strzał padł. Sklepienia z trzaskiem powtórzyły echo. Długie galerye zawyły, a setki tysięcy ich kryształów, zajaśniały przez chwilę.
I znowu nastała cisza i wróciły ciemności, a wśród tej ciszy rozległ się krzyk rozpaczliwy: był to krzyk Jermyna Mac-Diarmid.
— Boże! Boże! — wołał, — pozwól by to był sen tylko. To nie ją ja zobaczyłem! To piekielne światło oszukało wzrok mój. Ja chciałem zabić Mortimera! To Mortimera zabiłem! Mortimera!
Padł na kolana obok trupa. Blask strzału, oświetlając kryształy galeryi, ukazał mu przez sekundę, jakby w świetle słonecznem Ellen, leżącą na swym czerwonym burnusie.
To o pierś Elleny oparł był lufę swego muszkietu.
Majora już nie było.
Ale Jermyn nie chciał wierzyć własnym oczom.
Drżącemi rękami dotknął trupa wyciągniętego u nóg jego. Poznał suknie i długie włosy Elleny.
Ukochane imię Elleny zamarło na ustach Jermyna, tchu mu zabrakło w piersi i żaden już dźwięk nie przerywał odwiecznej ciszy kryształowych sklepień.
Długo stała Frania na tem samem miejscu, po odejściu Morrisa Mac-Diarmida. Odgłos kroków jego ucichł już, a Frania nie ruszała się, nie myśląc nawet o otarciu łez, które napełniały jej powieki.
— Nawet mi nie podziękował! — rzekła wreszcie. — Tylko o niej myśli. Mój Bóże!
Coraz większy hałas powstający w więzieniu ocucił ją. Ocknęła się z zamyślenia i wróciła do domu.
W więzieniu powstało straszne zamięszanie; ksiądz przybył przypadkiem zaraz po odejściu Morrisa, Nickolas zaprowadził go do celi skazanego.
Ucieczka została tedy natychmiast odkrytą.
— Kto by się był tego spodziewał, — rzekł poczciwy Nickolas ze swym wiecznym uśmiechem. — Stary Mac-Diarmid wyglądał na takiego poczciwego człowieka, a przytem pijany był jak patryarcha Noe!
W sypialniach i w korytarzach rozległ się niebawem gwar straszny. Więźniowie skorzystali ze sposobności by hałasować, dozorcy robili sobie wzajemnie gorzkie wyrzuty; a srogi Allan, wszystkim bez wyjątku groził szubienicą.
Ale nikomu nie przyszło do głowy przypuszczać nawet, któremi drzwiami więzień wydostał się na wolność. Podejrzywać rodzinę zacnego Jozuego Daws podintendenta policyi londyńskiej! No to trzeba by chyba być szalonym!
Frania zamknęła drzwi od ulicy i przybrała obojętną twarz by módz wrócić do salonu swej ciotki. Gdy weszła, łzy jej już oschły i poważna fizyognomia, miała zwykły spokojny wyraz. Cierpienie swe ukryła w serce.
Jeszcze nie było bardzo późno, ale milordowa Montrath, czując się zmęczoną, prosiła o pozwolenie pójścia spać. Fenella Daws była więc sama i siedziała przed otwartym albumie i z ołówkiem w ręku.
Szukała zręcznego zwrotu stylu, by zaznaczyć w swych no tatkach wizytę milordowej Georgiany Montrath, bez nadawania jednak temu zdarzeniu zbyt wielkiego znaczenia i z tą swobodą właściwą ludziom dobrego tonu.
Fenella, we własnej opinii należała do tonu najlepszego, ale subtelny jej geniusz nie umiał się zdobyć na znalezienie owego szczęśliwego zwrotu. Napisała już i przekreśliła z pół tuzina zdań, pomiędzy niemi następujące:
„Uprzejma wizyta kochanej Georgiany (milordowej Georgiany Montrath, żony Jerzego lorda Montrath, członka izby panów połączonych królestw Wielkiej Brytanii), która zrobiła nam niespodziankę, zaprosiwszy się bez ceremonii na obiad“.
Fenella znajdowała, że zdanie to nie jest dosyć poważne. Podczas gdy szukała innego, Frania przeszła przez salon i udała się do pokoju, w którym nocowała z Georgianą.
Zastała ją dręczoną niepokojem i przygnębioną pod brzemieniem nieszczęść. Frania dobrem słowem usiłowała ją pocieszyć i dodać jej odwagi. Milordowa Montrath usnęła, Frania czuwała.
Piękna w niej była dusza. Modląc się, błagała Boga o szczęście Morrisa i ocalenie Jessy.
Morris w ciągu kilku minut przeszedł przez miasto. Puścił się znowu drogą do Kilkeran, którą już tyle razy przebył. Noc była tak czarna i mgła tak gęsta, że Morris, chociaż znał dobrze okolicę, z trudnością mógł się kierować.
Ciężka atmosfera zapowiadała burzę. Od czasu do czasu, gdy wiatr zawiał od zachodu i rozpędził mgłę na chwilę, w dali ukazywały się światełka w Galway i czerwone latarnie statków stojących na kotwicy w zatoce.
Gdy wiatr ustawał, mgła zbierała się znowu, żaden powiew nie poruszał nieruchomej atmosfery.
Wówczas Morris kierował się już tylko swoim instynktem i jakimś głuchym dźwiękiem, który słyszał przed sobą od chwili wyjścia z miasta i który zdawał się postępować także w kierunku Ranach-Head.
Morris, nie był wstanie określić zkąd pochodził ten dźwięk, trudny do wytłómaczenia o tej porze: był to jakby tętent oddziału konnicy, jadącej kłusem na jakie pół mili przed nim.
Morris gotów był przysiądz niemal, że się nie myli. Co go utwierdzało w tem przekonaniu, to, że chociaż sam biegł szybko, ten tętent dawał się słyszeć zawsze w tej samej odległości, a jeżeli się doń zbliżył, to bardzo nie wiele. Lecz z drugiej strony, jakiż mógłby być powód tej nocnej wyprawy? Regularność powtarzających się dźwięków zdradzała żołnierzy, ale jak przypuszczać, że w chwili, gdy stolica hrabstwa potrzebowała wszystkich obrońców, wysyłano wojska do małego miasteczka Kilherran, którego same odosobnione położenie, zabezpieczało zwykle od wszelkich zaburzeń politycznych?
Prawdę powiedziawszy Morris tak ściśle nie rozumował. Serce jego i umysł zanadto były przepełnione innym przedmiotem, by mógł długo myśleć o owym szumie zasłyszanym wśród ciemności. Szedł wciąż na przód, przyspieszając kroku, jakby chciał w jednej chwili przebyć przestrzeń dzielącą go od narzeczonej.
Był teraz pełen nadziei, nie wolnej jednak od ciężkiej troski. Jessy wyrzuciła swój rękopis, będący ostatnią jej skargą i błaganiem o pomoc, w chwili, gdy już jej wszystkiego brakło.
A wołanie jej przez dwa dni pozostało bez skutku.
Dwa dni, dwa długie dni od czasu, gdy pierwszy raz uczuła dotkliwe udręczenia głodu.
Jakże więc każda minuta była drogą. Morris musiał ją sobie wyobrażać już umierającą i tylko błagał Boga by o kilka chwil przedłużył konanie nieszczęśliwej ofiary.
Wszystko teraz zrozumiał, zrobiło się jasno w owym labiryncie, w którym umysł jego błąkał się jeszcze dnia poprzedniego.
Ów gwar Londynu, o którym wspomniała Jessy, był to szum morza, ów chleb rzucany codzień przez niewidzialną rękę, było to pożywienie, które Pat, w swem mniemaniu, dawał potworowi, chowanemu, według naiwnego przekonania mieszkańców okolicznych, dla zagłady katolików, ukośna strzelnica w więzieniu, wychodziła niezawodnie na sccody Olbrzyma Ranach i chleb wrzucowy przez Jessy, upadł u stóp przylądka.
Wszystko to było prawdą. Ale Morris przyspieszał biegu, bo wszelkie wyjaśnienia nie warte były tyle, ile kawałek chleba, dany w porę biednej zagłodzonej istocie.
Słyszał wciąż i coraz bliżej ów szum, który wziął za tętet oddziału konnicy. Niczego jeszcze nie mógł dojrzeć, gdyż ciemność była straszna, ale pewna okoliczność utwierdziła go w powziętem przekonaniu.
W połowie drogi do Kilkerran, jakiś głos odezwał się tuż za nim wołając: Kto idzie? Jednocześnie dał się słyszeć tętet galopującego jednego konia.
Nikt nie odpowiedział na zapytanie: Kto idzie? które powtórzono głosem silnym i groźnym.
tętet galopu zbliżał się do Morrisa. W chwili gdy zabrzmiał trzeci raz okrzyk: Kto idzie? jeździec przeleciał pędem obok niego i tak blizko, że młodziec mógł rozpoznać czerwony mundur dragonów Jej Królewskiej Mości.
Był to major Percy-Mortimer, dążący do Galway, dla zwalczenia swych przeciwników.
Korzystając ze snu Elleny, wyszedł cicho, pozostawiając ją śpiącą na burnusie.
Jego to chód, czatujący Jermyn słyszał na wybrzeżu.
Ellen nauczyła go gdzie znajdzie konia, pędząc galopem do Galway myślał sobie:
— Jutro powrócę zwycięzcą; będzie szczęśliwą i wśród radości przebaczy mi!
Biedna Ellen!
Morris nie poznał majora.
Oddział jazdy, jadący na przodzie składał się też z dragonów królewskich i był pod dowództwem pułkownika Brazera. Za przewodnika służyła mu Katti Neale, żona Owena, która chciała pomścić swego ojca, zamordowanego przez Molly-Maguires.
Grożąca burza nie pozwoliła dragonom siąść na statek, jak to pierwiastkowo radziła Katti i dla tego jechali do Kilkerran, zkąd można było spostrzed ogień na szczycie Ranach-Head.
Morris przekonawszy się, że miał przed sobą oddział wojska angielskiego, zeszedł z głównej drogi. Puścił się polem idąc w tym samym kierunku co i dragoni.
Przybył jednocześnie z nimi naprzeciwko pałacu Montrath. Burza rozpędziła już mgłę; z czarnego nieba nie spadała kropla wody, ale wiatr dął z coraz większą wściekłością, gnąc odwieczne dęby w parku, jak kłosy.
Pomiędzy drzewami przeświecało jakieś światło od strony ruin zamczyska, a gdy Morris dostał się wreszcie do jednej z długich ulic, ujrzał ogień na szczycie Ranach.
Ścisnął pas koło bioder, wstrząsnął długiemi włosami zesztywniałemi od potu, zrobił młynka swym kijem i puścił się dalej.
Niebawem wyprzedził dragonów. Nie wiedział czy pojadą oni dalej ku przylądkowi, czy też zwrócą się na lewo, wzdłuż parku w kierunku Kilkerran.
Nie wiele go to zresztą obchodziło. On szedł naprzód.
W kilka minut później przechodził koło nowego pałacu, nie rzuciwszy nawet okiem na okna, po za któremi migotały światła w różnych kierunkach.
Wreszcie, po ostatniem wysileniu stanął u stop wieży starego zamczyska. Zatrzymał się chwilę, gdyż już mu tchu nie starczyło. Jakiś głuchy szmer dochodził od strony pałacu Montrath a w powietrzu dał się czuć zapach dymu.
Morris nie odwrócił nawet głowy i wszedł do schronienia Pata.
Nora ta była oświetloną gałęzią sosnową wetkniętą w mur, Morris wchodząc usłyszał żałosną skargę:
— Ach! Mac-Diarmidzie, mój bracie, — wołał głos, — na twoje zbawienie zaklinam cię, zlituj się nad nieszczęśliwym! Związali mnie tutaj w moim domu, sznurami, które mi się w ciało wpiły. Przyprowadzą tutaj potwora.... Boże wielki! cóż ja zawiniłem, że mnie tak ciężko karzesz? To tygrys Morrisie i czuję już jak mi druzgocze kości żelaznemi zębami.
Biedny Pat był rzeczywiście związany i leżał na słomie.
— Gdzie ona? — zapytał Morris, który wciąż o jednem tylko myślał.
— Więc to lwica! — zawołał nieszczęśliwy chłopiec. Jezu Chryste! Matko Najświętsza! Aniołowie święci! zlitujcie się nademną.
Wił się na słomie jęcząc i lamentując. Zęby mu się trzęsły, włosy stawały dębem na głowie. Morris schwycił go za ramie i gwałtownie nim wstrząsnął.
— Gdzie ona? — powtórzył groźnie, — gdzie jej więzienie?
Pat wił się tylko i jęczał.
Morris miał go już schwycić za włosy, gdy nagła myśl przeszła mu przez głowę. Zerwał się szybko i schwyciwszy się obiema rękami za czoło, począł rozważać.
Ktoś widocznie uprzedził go w ruinach, kiedy Pat związany, leżał na słomie. Czy byli to Mac-Diarmidowie? czy też wróg jaki?
Imię lorda Jerzego zawisło na ustach Morrisa, straszna trwoga schwyciła go za serce.
Pochylił się znowu nad Patem, który leżał nieruchomy.
— Czy to lord Jerzy?... — począł badać.
— Ależ tak, złotko moje! — przerwał biedny chłopiec, — to milord, nasz zacny pan i jego plenipotent Crackenwell.
Morris zachwiał się na nogach.
— Gdzie oni są? — zawołał gwałtownym głosem.
— Najświętsza Pan no! alboż ja mogę wiedzieć?
— Którędy wyszli?
Pat wskazał małe drzwi, któremi widzieliśmy go wychodzącego dnia poprzedniego z trzema chlebami owsianemi i z dzbankiem wody.
Drzwi nie były zamknięte, Morris wybiegł niemi.
Morris dostał się najprzód do tego wązkiego korytarza, pełnego rumowisk, którym Pat udawał się zwykle na pierwsze piętro sąsiedniej wieży.
Przez chwilę blask gorejącej gałęzi sosnowej oświecał jeszcze drogę, którą szedł Morris, ale po pierwszym zakręcie, ujrzał się pogrążonym w zupełnej ciemności.
Szedł, kierując się tylko swoim kijem.
Ale odkąd się dostał na korytarz, czuł peryodyczne wstrząśnienia, którym towarzyszył jakiś głuchy łoskot. Liczył, że będzie mógł się nim kierować, odgadywał bowiem zkąd pochodził, ale już doszedł do końca korytarza i wszędzie kij jego natrafiał tylko na grube mury.
Stukanie słychać było teraz zaraz pod jego stopami. Już nie miał żadnej wątpliwości, to kirką robiono wyłom w ścianie.
Otwierano grób biednej Jessy.
Ale z korytarza nie było żadnego wyjścia i Morris miał się już wrócić do schronienia Pata, gdy noga jego potknęła się o jakiś otwór.
Schylił się: była to klatka zrujnowanych schodów zastąpionych obecnie drabiną.
Morris szybko i cicho zeszedł po szczeblach.
Dostawszy się na dół, ujrzał jakąś jasność o kilka kroków od siebie. Był to tylko odblask światła, które mu zasłaniał kant muru.
Stąpając ostrożnie zbliżył się aż do tego kantu, po za którym ujrzał dwóch ludzi oświeconych latarnią.
Jeden z nich wsparty na kirce ocierał pot z czoła, drugi rękami oczyszczał gruzy wyłamane z muru przez towarzysza.
Jeden za drugim zajrzeli do wnętrza, oświetlając takowe latarnią.
— Umarła, — rzekł pierwszy, którym był lord Jerzy.
Krew ścięła się Morrisowi w żyłach.
— Nie! nie! — odpowiedział Crackenwell, — widziałem, że się poruszyła. Zaprawdę milordzie, widzę, że nie wiesz o ile kobiety mają twarde życie! Wyr
ał jeszcze dwa czy trzy kamienie i wszedł do więzienia Jessy wraz z Montrathem.
Morris stanął przy otworze.
Jessy leżała na środku komnaty, biada i nieruchoma, ale jeden z chlebów owsianych napół zjedzony, dowodził, że skorzystała ze spóźnionej wspaniałomyślności Pata.
Crackenwell obrócił latarnię na cztery strony, by oświecić wszystkie części więzienia. Montrath śledził wzrokiem za światłem.
Crackenwall ruszył ramionami.
— Trudno przeczyć, — rzekł, — że ten apartament cokolwiek pozostawia do życzenia, ale przyzwyczajenie milordzie! A mała miała czas przyzwyczaić się do niego.
Morris patrzał i przysłuchiwał się. Te zimne barbarzyńskie słowa nie powiększyły gniewu jego. Jeszcze sam nie wiedział jak postąpi. Skupiał siły fizyczne i umysłowe.
Wsunął głowę tylko do otworu wyłamanego przez Crackenwella. Wzrok swój utkwił w Jessy, którą mu milord i jego wspólnik zasłaniali na wpół.
Crackenwell ukląkł i przyłożył rękę do serca uwięzionej.
— Prawdę powiedziawszy, — rzekł, — serce nie bije nazbyt silnie. Zdaje mi się żeśmy zawcześnie przybyli. Poczekawszy kilka godzin jeszcze, uniknęlibyśmy kłopotu szukania dla małej nowego schronienia.
Posunął ręką po wychudzonej piersi Jssy i doszedł aż do szyi. Głowa biednej dziewczyny była w tył wywrócona, Crackenwell długiemi swemi palcami otoczył kark jak pierścieniem. Spojrzał się lordowi Montrath prosto w oczy.
Latarnia stojąca na ziemi oświeciła twarz jego na której można było wyczytać dyabelskie pytanie.
Morris wytężył wzrok, gotów skoczyć każdej chwili.
Jessy za dotknięciem ręki plenipotenta, otworzyła oczy, lecz wnet je zamknęła przestraszona.
— Nie, nie, — szepnął lord Jerzy z przestachem, — jeżeli ją chcesz zabić Robercie, to czekaj aż ja wyjdę.
Crackenwell uśmiechnął się z pogardą. Palce jego ściskały się coraz bardziej koło szyi Jessy, która jęknęła żałośnie.
Morris dostał się do wnętrza izby i stanął przed dwoma zbrodniarzami. Nie miał innej broni prócz swego kija, a lufy dwóch pistoletów błyszczały za pasem u Montratha.
Crackenwell pierwszy usłyszał kroki Morrisa.
— Pat, nikczemny łotrze! — zawołał, — jak śmiesz szpiegować twoich panów. Strzel do niego milordzie! Zabij go jak psa, albo zostaniemy na jego łasce!
Powstał szybko puściwszy szyję Jessy, która zrobiła wysilenie by powstać i oparła obie ręce o ziemię. Skierował światło latarni na mniemanego Pata, Montrath odwiódł kurek od pistoletu.
Zamiast Pata ujrzeli obydwaj z osłupieniem wysokiego mężczyznę, który szedł z głową wzniesioną do góry i pewnym krokiem.
Crackenwell zaklął i wydobył długi nóż, który miał za pasem.
Montrath był podłym, tylko wobec wspomnienia o swej zbrodni. Groźby wspólników czyniły z niego tchórza. Wobec niebezpieczeństwa odzyskał męzką zimną krew.
A że jak każdy dżentelmen, strzelał dobrze z pistoletu, wymierzył prosto i śmiało w piersi intruza i pociągnął za cyngiel. Strzał padł, ale w chwili gdy proch zapalał się, zaświstał kij Morrisa i szybko mignął w powietrzu.
Kula zgniotła się o kamienną ścianę.
Broń wypadła z ręki milorda, która strzaskana zwisła wzdłuż biodra.
— Nie bierz drugiego pistoletu milordzie, — rzekł rozkazującym tonem młodzieniec, — albo zginiesz natychmiast.
Na odgłos strzału, Jessy, zbyt osłabiona, padła znowu na ziemię, jęknąwszy głęboko. Zamglony wzrok jej nie poznał Morrisa.
Crackenwell przeciwnie, poznał go dobrze i schylił głowę, skrzyżowawszy ręce na piersi.
— Milordzie, — rzekł, widząc że Montrath mimo zakazu sięga po pistolet, — masz tylko już jedną rękę, nie próbuj stawiać oporu. Mamy do czynienia z Morrisem Mac-Diarmidem i dyabeł wie kto go tu przysłał. Najlepiej teraz jest zastosować się do jego woli.
— Jest nas dwóch przeciw jednemu! — zawołał Montrath wyciągnąwszy na pół pistolet z za pasa.
Morris trzymał kij wzniesiony.
Crackenwell rzucił się na Montratha i powstrzymał go.
— Wstrzymaj się milordzie! — rzekł, — czterech ludzi nie podoła Morrisowi Mac-Diarmid. Walka skończona, kapitulujemy.
Montrath opierał się czas jakiś, potem spuścił oczy i stał zachmurzony i nieruchomy.
Morris namyślał się przez chwilę. Ci dwaj ludzie byli na jego łasce, a głos rozsądku go uprzedzał, że jak ich wypuści, to mogą stać się bardzo niebezpiecznymi.
Ale Jessy leżała bez zmysłów na zimnej podłodze.
Blada i wychudzona twarz jej, zdradzała wycieńczenie po tak długiej męce.
Jedna chwila zwłoki mogła stać się dla niej zabójczą.
Morris odebrał bez oporu pistolet lordowi Montrath i zatknął go za swój pas. Potem, nie wyrzekłszy ani słowa, wskazał palcem otwór w murze, wykuty przez Crackenwella.
Pan plenipotent nie kazał sobie powtarzać dwa razy niemego rozkazu. Pociągnął za sobą lorda Jerzego aż do otworu, po za którym znikli niebawem.
Znalazłszy się po drugiej stronie muru odetchnął z zadowoleniem.
— Jesteśmy zgubieni, — rzekł Montrath.
— Nie jeszcze, — odrzekł Crackenwell. — Mogło to być przed chwilą, gdybyśmy byli pod maczugą tego dzikiego dyabła. Lecz teraz.... Ale wydobądźmy się ztąd przedewśzystkiem, gotów się jeszcze namyśleć i wciąż mi się zdaje, że nam następuje na pięty.
Morris został się w więzieniu obok zemdlonej Jessy. Bicie jej serca były tak słabe, że ich ręka Morrisa nadaremnie szukała. Widząc ją tak nieruchomą, zlodowaciałą i zsiniałą, sądził, że umarła i straszna rozpacz go ogarnęła.
Czyżby po to tylko przybył, by być obecnym jej konaniu?
On, który na drodze do Kilkeran wyprzedził dragonów, wyrzucał sobie gorzko, że szedł za wolno.
Na chwilę jego siły tak opadły, że nie był wstanie podnieść Jessy by ją zanieść na łóżko. Ciężar wynędzniałej istoty był jeszcze za wielki dla jego ramienia, osłabionego trwogą i zwątpieniem.
Wreszcie pod drżącą ręką położoną na piersi Jessy, uczuł słabe bicie serca.
Tchu mu zabrakło, tak wielką była jego radość, zwrócił ku niebu oczy napełnione łzami wdzięczności i błagał Boga o przebaczenie, że zwątpił o Jego miłosierdziu. Odwaga wróciła mu naraz. Uczuł się silnymi Podniósł Jessy z ostrożnością, z jaką nigdy matka nie unosiła swego niemowlęcia, złożył ją zwolna na łóżku i pobiegł umoczyć chustkę w zimnej wodzie.
Zwilżył nią skronie i czoło Jessy.
Jednocześnie, zdjąwszy swe szaty, rozgrzewał niemi zdrętwiałe ciało biednej dziewczyny. Jakże była ona zmienioną! jak cierpienie wyryło swe znamię na jej policzkach! Wieleż długich i srogich udręczeń wypisanych było na tem czole! Ale mimo to, jakże była piękną jeszcze, ile słodyczy wśród śladów męczeństwa!
Rozgrzewała się powoli. Morris pochylony nad twarzą narzeczonej, uczuł lekki powiew. Był to oddech Jessy.
Serce młodzieńca gwałtownie zabiło.
Oddech stawać się coraz silniejszy! podnosił piersi, usta się otworzyły; biedne rączęta, na których pod przezroczystą skórą, widać było niebieskie żyłki, poruszyły się zlekka. Morris był tego pewnym.
Matko Najświętsza i Chryste Jezu! ileż modlitw dziękczynnych przyrzekał, ileż obfitych motków konopi miało zostać zawieszonych u świętych sklepień w parafialnym kościele w Knockderry!
Jessy wracała do życia. Lekki rumieniec zabarwiał powoli na jej lica.
Morris przyglądał się jej, śledząc z radością za postępem powrotu znaków życia.
Ale naraz twarz uśmiechnięta zachmurzyła się. Zapomniał o milordzie i o jego plenipotencie!
Wspomnienie o nich przyszło mu nagle na myśl, odwrócił głowę ku otworowi, jakby się spodziewał, że ujrzy zjawiającą się wrogą postać.
Niczego nie zobaczył i cicho było na korytarzach.
Z ust Jessy wydobył się dźwięk jakiś. Morris odwrócił się żywo. Znowu zapomniał o swej obawie.
Radość jego była szaloną. Jessy poruszyła się na łóżku i otworzyła piękne swe oczy. Patrzała na Morrisa, jak gdyby spodziewała się ujrzeć po przebudzeniu jego twarz ukochaną. Zarzuciła mu ręce na około szyi, uśmiechnęła się i pocałowała go. Długo trzymali się w uścisku. Słów im brakło.
Morris zerwał się nagle i schwycił pistolet. Usłyszał jakiś głuchy gwar od strony, gdzie było schronienie Pata.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Montrath i Crackenwell wyszedłszy z więzienia, [wdrapali się na górę po tej drabinie, którą Morris dostał się na dół. Gdy się znaleźli w ciemnym korytarzu, Crackenwell stanął.
— Możemy teraz porozmawiać, — rzekł. — Jeżeli kto tu przepadnie, to ta dzika bestya.
— Nie rozumiem cię, — odpowiedział Montrath, któremu ból w złamanej ręce, wyrywał od czasu do czasu z piersi jęk żałosny.
Crackenwell ruszył ramionami.
— Powiadam, — rzekł, — że tak jak rozwaliliśmy mu dzisiejszej nocy, tak samo możemy założyć deskami tę klatkę schodową i zasypać je ziemią.
— Aa!... — rzekł lord.
— Wyciągniemy drabinę, — mówił dalej z zimną krwią plenipotent, — to tej dzikiej bestyi przetnie komunikacyę, a nam zostawi więcej swobodnego czasu do działania. W pół godziny zatkam otwór tak dobrze, że wszyscy Mac-Diarmidowie razem połączeni nic tu nie poradzą.
Schylił się i schwycił za oba drągi drabiny, usiłując ją podnieść. Było to jednak zadanie przechodzące jego siły, a lord Jerzy, który już tylko władał lewą ręką, nie mógł mu przyjść z pomocą.
— Wolałbym byśmy to sami we dwóch zrobili, rzekł plenipotent z pewnem nieukontentowaniem, ale wśród lokai Waszej Wielmożności znajdzie się nie jeden, który nam chętnie dopomoże. Zaopatrzymy się również w broń, gdy wszystko trzeb a przewidzieć. Teraz bowiem rzucamy na stół naszą ostatnią kartę. Chodźmy.
Skierowali kroki ku schronieniu Pata, było to bowiem jedyne wyjście z tej strony.
Na odgłos ich kroków, nieszczęśliwy chłopak ukrył głowę w słomie i odmówił De profundis na własną intencyę.
Crackenwell i Montrath przeszli, nie zwróciwszy na niego uwagi. Wyszli za próg. Ale znalazłszy się na dworze, krzyknęli obydwa i stanęli w osłupieniu.
Olbrzymia jasność oświetlała okolicę, zabarwiając na czerwono liście w parku. Całe niebo zdawało się być w ogniu.
— To pałac się pali! — rzekł Crackenwell.
Lord Jerzy nie zdążył odpowiedzieć.
Pięć czy sześć czarnych postaci ukazało się w jasnej przestrzeni znajdującej się między niemi i pałacem. Zanim nawet mogli pomyśleć o ucieczce, zostali otoczeni przez ludzi, osłoniętych płócienemi maskami.
Wśród ludzi tych rozległ się krzyk radosny.
— Trzymamy ich! trzymamy! — wołano. Teraz ruszajmy do galeryi Olbrzyma.
W mgnieniu oka Montrath i jego plenipotent, zostali silnie związani i ludzie z płócienemi maskami uprowadzili ich w kierunku gorejącego pałacu.
Było to powtórzenie na wielką skalę sceny rozpoczynającej niniejsze opowiadanie. Montrath, ów piękny pałac, był pastwą płomieni. Straszny pożar, podniecany gwałtownym wiatrem wiejącym od morza, objął jednocześnie wszystkie części pałacu.
Dzieło zniszczenia było dokonane wprawnemi rękami. Z szatańską przewrotnością przedsięwzięto wszystkie środki, nie było już w całym gmachu jednej ściany, któraby nie była okopconą i zajętą przez ogień. Olbrzymie płomienne języki wydobywały się przez okna. Już wzdłuż dymiącego dachu biegały płomyki, to gasnąc, to znów się zapalając, rzekłbyś, że zwycięzki żywioł, igra tu ze swą ofiarą.
Ale ogień wzrastał i szerzył się, pomiędzy belkami unosiły się wysokie kolumny gorącego dymu. Pałac mimo grubości swych wyniosłych ścian u egał wszędzie sile pożaru podniecanego wichrem. Był to już tylko stos olbrzymi, zachowujący jeszcze formy architekturalne, ale ogarnięty od spodu do szczytu płomieniami, które wiatr unosił, rzucając niemi na wszystkie strony ja krozpuszczonemi włosami.
Tutaj, tak jak i u Łukasza Neale, stał na około pożaru rozwinięty szereg nieruchomych widzów, którzy na to tylko tam się być zdawali, by niedopuścić wszelkiego ratunku do gorejącej budowli.
Byli to sprzysiężeni Molly-Maguires, podpisujący lordowi Jerzemu: Pokwitowanie o północy.
Od chwili gdy zmrok zapadł, palił się sygnał na szczycie Banach-Head. Wielu ze spiskowców, pozostało głuchymi na to wezwanie, wrażenie po przegranej w bagniskach, jeszcze w ich umysłach się nie zatarło, ale Molly-Maguire jest dobrą matką, która nie psuje swych dzieci, członkowie tajnych stowarzyszeń w Irlandyi, boją się niemal tyleż siebie samych, ile otwartych swych przeciwników, żołnierzy Jej Królewskiej Mości.
Niektórzy stawili się przez ciekawość, większa część przez obawę; inni wreszcie, gdyż byli równie zaślepieni jak odważni i w swem przekonaniu spełniali święty obowiązek.
Tym razem, Mac-Diarmidowie własnemi rękami zapalili ogień na szczycie Banach-Head. Rzecz chodziła o ich własną sprawę. Podpalenie pałacu miało za cel schwytanie lorda Montrath i jego wspólników i zmuszenia ich do wyjawienia gdzie ukryli Jessy O’Brien. Przed opuszczeniem Galway, synowie starego Milesa udali się na przedmieście Claddagh i porozumieli się tam z poczciwym królem Lew i jego dzielnymi majtkami.
Mieszkańcy z Corrib i z Knockderry, z Kilkerran i z Connemara, schodzili się po kolei do przylądka Banach. Olbrzym Mahony nie dał się wyprzedzić innym, chociaż tego samego wieczora zaniósł na swych plecach starego Milesa Mac-Diarcnida od drzwi więzienia w Galwaya, aż do folwarku Mamturh.
Złożył uśpionego starca na łóżku Owena i wypił dzbanek potenu. Następnie puścił się w drogę z powrotem wywijając swym ogromnym kijem.
Gdy przybył na wybrzeże, był jednak trochę zadyszany; ale namiętnie lubił swoje powołanie, jak tylko się dowiedział, że wypadnie znowu zapalić kaganiec, nabrał zaraz ochoty.
Około jedenastej wieczorem, spiskowcy przesunęli się przez krzaki sąsiadujące z pałacem i przeskoczyli przez kratę od parku. Podpalacz, odpocząwszy widocznie, wyłamał drzwi pałacu kilkoma uderzeniami siekiery. Wówczas rozpoczęła się scena gwałtu i dzikiego tryumfu, nikt już nie miał strachu, upojenie zemsty, ogarnęło najmniej śmiałych.
W mgnieniu oka, wrzeszcząca i rozkiełznana tłuszcza przebiegła cały pałac od piwnic aż do strychu. Szukano Montratha, Crackewella i Maryę Wood. Znaleziono tylko tę ostatnią, śpiącą przy butelce z arakiem. Gdy ją schwytano, nie okazała ani zdumienia ani obawy. Nie pytała nawet jakim sposobem ten tłum dostał się tutaj o tej godzinie. Tylko gdy jeden z napastników, chciał się zaznajomić z jej butelką, Marya wyskoczyła z łóżka i pięścią odepchnęła zuchwalca, butelka pozostała w jej posiadaniu, wsadziła ją pod pachę i poszła ze zwycięzcami, nie stawiając oporu.
Lord Jerzy i jego plenipotent gdzieś zniknęli. Nikt w pałacu nie wiedział dokąd się udali, a przestraszeni lokaje, którzy na pierwsze wezwanie pootwierali swoje pokoje, nie umieli objaśnić, gdzie się ich pan mógł ukryć.
— Podpalmy pałac, — zawołał Mahony, — jeżeli siedzą w jakiej dziurze, to dym ich wykurzy!
Myśl ta podobała się wszystkim i jednogłośnie zawołano:
— Podpalmy pałac!
W kilka minut później rzeźbione boazerye wiły się i trzaskały a szyby w oknach pękały za gorejącemi ubrankami. Nic nie pozostało ze wszystkich wspaniałości pałacu Montrath. Jednocześnie podpalono wszystkie piętra i wszystkie pokoje.
Z pięknych mebli francuskich pozostał tylko popiół, obrazy mistrzów ginęły w płomieniach, wszystko zgorzało, nawet elegancki romansik biednej milordowej Montrath.
Sprzysiężeni wynieśli się, uprowadziwszy z sobą Maryę Wood, jej czterech lokai i całą służbę lorda Montrath.
Jak zwykle otoczyli rzędem palący się pałac. Tym razem nie tylko dla tego, by przyglądać się swemu dziełu, ale byli przekonani, że lord Jerzy ukrył się wraz z swym plenipotentem w pałacu i czekali aż obaj wyjdą.
Przy bramie, naprzeciw alei, umieszczono więźniów pod strażą Mac-Duffa i kilkunastu włościan z Knockderry. Pomiędzy więźniami znajdował się jeden, który nie pochodził z pałacu. Według swego zwyczaju, sędziowie z Galway nie troszczyli się już o Giba, jak skoro po złożeniu świadectwa, już im nie był potrzebnym. Zaś sprzysiężeni, także według zwyczaju, czynili co tylko było w ich mocy, ażeby schwytać Giba, nie dla tego, że był krzywoprzysięzcą, ale że zdradził stowarzyszenie.
W Irlandyi panuje przekonanie, że Ciocia Molly-Maguire wszystko widzi.
Gib ukrył się jak mógł, czekając na spełnienie przyrzeczeń Jozuego Daws. Molly-Maguire znalazła go i siedział teraz związany na murawie, między dwojgiem swych dzieci.
Nie mówił ani słowa, był jakby ogłupiały z rozpaczy.
Mała Su i mały Paddy płakali przez całą drogę, teraz łzy im już oschły i spoglądali w osłupieniu na gmach w płomieniach.
Ale pewnie nie bawili się tyle co Marya Wood! Marya Wood trzęsła się z radości, klaskała i śmiała się na całe gardło. Żałowała tylko, że nie urządziła sobie wcześniej tego pociesznego widowiska.
Tymczasem Michey i jego bracia nadaremnie wyczekiwali na ukazanie się lorda Jerzego. Niepodobna było go odnaleźć i cel wyprawy był dla nich chybiony, gdyż Marya Wood badana w pierwszej chwili, ruszyła tylko ramionami, odmówiwszy wszelkiej odpowiedzi.
Pożar już był tak ogarnął cały gmach, że nie można było przypuszczać, by jakakolwiek żywa istota, w nim pozostała jeszcze.
Michey i jego bracia usunęli się na stronę i naradzali między sobą.
Wtedy to ujrzeli dwóch ludzi wychodzących z ruin zamku Diarmidów.
Michey natychmiast poznał lorda. Pobiegł naprzód a bracia za nim. Montrath i Crackenwell zostali schwytani. Wielka była radość w obozie sprzysiężonych.
— Do galeryi Olbrzyma! Do galeryi!
Wszystkim tym ludziom tak długo gnębionym nędzą, pilno było widzieć, upokorzonego i leżącego u nóg ich, owego chciwego pana, który wczoraj jeszcze ogładzał ich, w ich biednych chatach. Mieli przytem wydać sąd na zdrajcę, zgromadzenie zapowiadało się wspaniale i na długo miało pozostać w pamięci.
Sprzysiężeni, rozwinięci w łańcuch na około pałacu, zaczęli się zbierać w gromadki by odejść główną aleją. Zanim jednak ruszyli, rzucili jeszcze raz okiem na pałac.
Olbrzym Mahony wystąpił z szeregu i poszedł ku zgliszczom. Przez chwilę, olbrzymia jego postać odbijała czarno na czerwonem tle pożaru.
Działo się to w chwili, gdy Morris uszczęśliwiony, śledził na twarzy swej narzeczonej postępy powrotu do życia, a to o kilka kroków ztamtąd pod ruinami starego zamku.
W folwarku Mamturh stary Miles spał jeszcze pod wpływem opium zażytego gdy wznosił ostatni toast, podczas własnej stypy obchodzonej w więzieniu w Galway. Spał głęboko w pustem mieszkaniu. Zamiast licznej rodziny, która kwitła niedawno pod jego dachem, pozostała pod nim tylko biedna dzieweczka, w żyłach której nie było i jednej kropli królewskiej krwi Diarmidów.
Peggy czuwała drżąca w opustoszałej sali. Czekała na Ellen, swą ukochaną panią, na sześciu młodzieńców, których lubiła i na Katti, poczciwą żonę Owena, która jej w codziennej pracy dopomagała.
Ale nikt nie wracał, ani szlachetna Ellen, ani sześciu Diarmidów, ani Katti!
Katti była w tej chwili czem innem zajętą.
Dragoni królowej, których Morris spotkał tej nocy, nie skręcili na lewo przy parku Montrath, by się przespać w małem miasteczku. Oni także spostrzegli ogień zapalony na szczycie Ranach-Head.
Nie było czasu na odpoczynek. Pułkownik Brazer kazał im poschodzić z koni i poprowadzić ich ku przylądkowi, nakazawszy milczenie w szeregach. Katti szła pomiędzy nimi, milcząca też i zasępiona. Usiłowała myśleć o swym ojcu zabitym, by sobie dodać odwagi, ale za każdym razem gdy przywoływała na myśl Łukasza Neale, to obraz Owena stawał jej przed oczy.
Dragoni przeszli o 300 kroków od pałacu Montrath, który wówczas jeszcze nie gorzał i dostali się na stromą ścieżkę, prowadzącą ze szczytu góry na wybrzeże i do pieczar Muyr. Raz już widzieliśmy Pata schodzącego po tej trudnej drodze, ale Pat zdjął swoje drewniane obuwie i był dzieckiem tych gór.
Dragoni, w swych ciężkich butach, nie jednokrotnie poślizgnęli się i darli sobie ręce o ostre skały. Nie widzieli nic wśród nocy, tylko czarną przepaść pod nogami.
Ale los im sprzyjał. Drogę, której by może nie przebyli w biały dzień, przebyli szczęśliwie wśród ciemności, kryjących im większą część niebezpieczeństwa.
Przybyli do stóp góry.
Było to w chwili, gdy sprzysiężeni, w celu zajęcia pałacu Montrath zbierali się wśród skał by pójść główną aleją. Brazer i dragoni zauważyli tylko jakiś ruch i słyszeli głuchy szmer. Ludzkie postacie przesuwały się w cieniu i wszystko zniknęło. Sprzysiężeni obeszli przylądek.
— Gdzie jest wejście do galeryi? — zapytał Brazer Katti.
Katti wskazała palcem szczelinę. Czterej dragoni poszli na zwiady i wrócili oświadczając, że nie słychać wewnątrz żadnych głosów.
Na lewo od kolumn Ranach, znajdowało się wklęśnięcie podobne do tego, jakie posłużyło Jermynowi przed kilkoma godzinami, gdy czyhał na wyjście Elleny. Brazer ukrył się w tem wklęśnięciu wraz ze swym oddziałem, gdzie był dobrze zasłoniętym, chociażby w noc jasną i księżycową.
Dragoni czekali i czekali długo.
Żywa dusza nie pokazywała się na wybrzeżu. Morze szalało o kilkaset kroków od nich a zimny wiatr ścinał im kości.
Gdy burza ustawała, zdawało im się, iż słyszą jakąś wrzawą po drugiej stronie przylądka. Wydawało im się też czasami, że niebo pokrywa się jakąś krwawą łuną ponad ich głowami, jakgdyby zorza północna zabarwiła ogniem chmury.
Nie mógł to być ogień ze szczytu Banach, który już gasł w tej chwili i tylko przyćmione rzucał blaski.
Godziny mijały, Brazer zaczynał rozpaczać.
Wreszcie na skraju przylądka zajaśniało światło wśród skał. Dragoni cofnęli się wstrzymując oddech.
Tylko Brazer i stojąca przy nim Katti wysunęli głowy ostrożnie, by się przyjrzeć przybywającym.
Na ich czele szedł olbrzym Mahony, wstrząsając zapalonym kagańcem ponad głową.
W cieniu za nim szły liczne grupy, wszystkie dążyły ku szczelinie.
Mahony zatrzymał się o trzydzieści kroków od wejścia i podniósł kaganiec jak gdyby chciał dobrze się przypatrzyć po kolei każdemu z członków stowarzyszenia.
Raz kaganiec jaśniał wznosząc do góry swój barwny płomień, to znowu wiatr nim szamotał i światło było przyćmione. Gdy płomień się podnosił, Katti, której cała dusza we wzroku utkwiła, rozpoznawała pod płócienną maską unoszoną przez wiatr, znajome twarze majątków z Claddagh i rolników z Corrib lub z Knockderry. Serce jej biło radośnie, nie widziała bowiem ani Owena, ani żadnego z jego braci.
Więc prawdę jej powiedział u stóp krzyża Ś-go Patryka na szczycie góry. Pomści zatem ojca i wróci do męża, który śpi spokojnie w domu Mac-Diamidów.
Tłum postępował wciąż. Pozostało tylko kilka grup, które przeszły z kolei obok Mahoniego. Została wreszcie tylko jedna. Składała się z czterech wysokich mężczyzn, przyodzianych w opończę.
Serce Katti zabiło silnie w piersi. Wychyliła głowę z po za skały.
Czterej mężczyźni zabierali się wejść w szczelinę, trzech z nich już weszło. Wiatr zawiał. Płócienna maska czwartego podniosła się. Z piersi Katti wyrwał się krzyk rozdzierający. Młoda kobieta wybiegła pozostawiwszy szmat ubrania w ręku Brazera, który usiłował ją zatrzymać.
— Owen! Owen! — wołała.
Katti wbiegła w szczelinę, zanim Mahony zdążył ją zatrzymać.
— Ognia! — zakomenderował Brazer swoim dragonom.
Podpalacz usłyszał komendę i podniósł kaganiec by oświecić wybrzeże. Rozległy się strzały. Olbrzym padł ciężko na ziemię, na poprzek szczeliny.
Wewnątrz powstał wrzask straszny.
Dragoni wyszli z kryjówki i ustawili się w szeregach po obydwóch stronach otworu.
Przez kilka minut jeszcze rozlegały się strzały; gdyż sprzysiężeni ukazywali się u wyjścia i próbowali ratować się ucieczką.
Szczelina niebawem zatkała się trupami.
Strzały ucichły i nastała cisza. Dragoni stali w szeregach z bronią u nogi.
Od czasu do czasu gwar wzrastał wewnątrz pieczary i cichł znowu. Nikt już nie próbował wychodzić!
Po godzinie oczekiwania jeden z żołnierzy wszedł do wnętrza i wezwał sprzysiężonych by się poddali, pod karą śmierci. Nikt nie dał odpowiedzi, tylko przez otwór wydostało się echo jakoby potężnego śmiechu.
Oblegający złożyli radę. Niepodobieństwem było zaatakować spiskowców w ich schronieniu, a czas uciekał. Ponad ponurem morzem, już zaczynało świtać.
— Trzeba raz z tem skończyć, — rzekł Brazer.
Chorąży Dickson, wezwany przez przełożonego, otrzymał od niego rozkaz na ucho.
Oddział rozdzielił się na dwie części. Dickson z jedną częścią poszedł drogą, którą przybyli sprzysiężeni i skierował się ku alei Montrath.
W pół godziny później wrócił, przynosząc wiadomość o pożarze pałacu, którego mieszkańcy musieli zapewne zginąć w płomieniach.
Każden z dragonów jego oddziału niósł kilka pęczków faszyny.
Brazer kazał oczyścić szczelinę z zawalających ją trupów. Jeden z żołnierzy stanął znowu przed otworem i wezwał oblężonych do poddania się.
Nic nie odpowiedziano, ale w ciemnym korytarzu błysnął płomień i żołnierz padł rażony kulą.
— Podpalić faszyny! — rzekł Brazer. Żołnierze spełnili rozkaz i pierwszy zapalony pęczek został rzucony w otwór.
Przeciągły śmiech rozległ się w galeryi.
Pęczek faszyny zgorzał, z zielonego drzewa wydobywał się gęsty dym, który gwałtowny wicher wiejący od morza pchał cały do jaskini.
Na dworze było coraz jaśniej. Drugi pęczek zastąpił pierwszy, a gdy raz ognisko rozpaliło się, rzucono weń pęczki za pęczkami, które się wszystkie zatliły.
Z otworu prowadzącego do pieczary, napół zatkanego gorejącym stosem, wydobywały się tylko głuche szmery, wśród których już nie było słychać wybuchów śmiechu.
Szmery niebawem zamieniły się w jęki i te rozlegały się straszne, rozpaczliwe.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Słońce weszło i ukazało się po drugiej stronie przylądka.
Stary Mac-Diarmid zbudził się ze swego długiego snu. Pod wpływem umysłowej apatyi, pozostającej zawsze czas jakiś po zażyciu opium, usiadł na łóżku, nie przyjrzawszy się nawet otaczającym go przedmiotom, jak gdyby nic nie było zaszło od dnia, gdy się poraź ostatni pod tym dachem obudził.
Ale gdy się już zabierał wstawać, wzrok jego padł na przedmiot leżący na ziemi, na widok którego cofnął się, jak gdyby nastąpił na żmiję. Przedmiot ów, który na nim wywarł takie wrażenie, był to kawał kwadratowy czarnego płótna, z dwiema tasiemkami przymocowanemi do rogów. Była to maska biednego Dana, którą bracia zapomnieli zniszczyć.
Starzec schylił się zwolna i schwycił ją konwulsyjnym ruchem. Obejrzał się z trwogą na wszystkie strony i schował ją w zanadrze.
Peggy, przygotowała jak zwykle rodzinną wieczerzę. Miles usiadł na swem miejscu. Wzrok jego obiegł na około stołu.
Nie dotknął skromnej strawy postawionej przed nim. Nie wyrzekł ani słowa. Czekał.
Około południa drzwi folwarku otworzyły się wreszcie. Wszedł Morris podtrzymując chwiejącą się Jessy.
— Gdzie są moi bracia? — zapytał Peggy.
Peggy nic nie odpowiedziała.
— Gdzie Katti i szlachetna Ellen?
Mała dziewczyna pokręciła głową płacząc.
Morris zbliżył się do ojca i chciał go wziąć za rękę.
Starzec usunął ją.
— Dla czego dom Mac-Diarmida jest pusty? — zapytał ponurym głosem.
— Zaraz wrócą, — wyszeptał Morris z trudnością, panując nad własnym niepokojem.
— Kto wie? — rzekł starzec, spoglądając na Morrisa dziwnym wzrokiem. — Już może wczoraj Natty, Dan i Jermyn nie żyli. Nie kłam Mac-Diarmidzie, gdyż wszystko odgadłem.
Morris otworzył usta by odpowiedzieć. Rozkazujący giest ojca wstrzymał go.
Ten zaś wyjął z zanadrza płócienną maskę, znaną dobrze sprzysiężonym.
Morris na widok tego oskarżającego dowodu, spuścił oczy.
Starzec wstał.
— Wracam do Galway, — rzekł, — gdyż biedny Gib miał słuszność: to Mac-Diarmid zabił Łukasza Neale! Krew Mac-Diarmida powinna za tę zbrodnię odpokutować!
— Ojcze! Ojcze mój! — zawołał Morris, padając na kolana.
— Jeżeli twoi bracia wrócą, — mówił dalej stary Miles, — powtórz im moje słowa. Nie mam już synów. Żywych czy umarłych, przeklinam Molly-Maguire jako wrogów Irlandyi!
Starzec skierował kroki ku drzwiom, Morris chwycił się szat jego, Jessy uklękła przed nim, usunął ją zlekka i brutalnie odepchnął Morrisa.
— Zabraniam ci iść za mną, — rzekł przechodząc przez próg.
Pewnym krokiem zeszedł z góry i udał się prosto do miasta.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Burza ucichła. Słońce u szczytu swej dziennej drogi złociło szczyty skał sterczące nad powierzchnią morza w pobliżu przylądka Ranach.
Brazer i dragoni stali wciąż na tem samem miejscu. Faszyny tliły się, a czarny dym wydobywający się z nich zakrywał wejście do pieczary jakby śmiertelnym całunem.
Przez otwór jaskini wydobywały się coraz już słabsze jęki.
Brazer był blady i siwe włosy stawały mu na czole, ale upierał się przy swem okrutnem postanowieniu, a żołnierze ze wstrętem wykonywali jego rozkazy.
Morze było jeszcze burzliwe. Fala uderzała o skały pozostawiając pas białej piany na wybrzeżu.
Stos zaczął gasnąć.
Brazer sam pchnął nogą pęczek faszyny i nastawił ucha przysłuchując się słabnącym coraz bardziej jękom wydobywającym się z pieczary.
Dickson i inni oficerowie odwrócili głowy ze wstrętem. Ruch ten zwrócił ich oczy na morze, gdzie spostrzegli rządowy statek płynący w kierunku przylądka, z rozwiniętemi żaglami.
Na pokładzie tego statku z łatwością rozpoznać było można stojącego oficera, przybranego w świetny mundur dragonów Jej Królewskiej Mości.
Statek zarzucił kotwicę w tem samem miejscu, w którem, dwoma dniami wprzódy, zatrzymał się parowiec Maryi Wood.
Spuszczono czółno do morza i oficer zajął w mem miejsce z wioślarzami.
— Albo mnie oczy mylą, — szepnął porucznik Peters, — albo widzę tam majora Percy-Mortimera.
Brazer usłyszawszy to nazwisko podniósł głowę i zwrócił oczy na szalupę zbliżającą się szybko.
— Do stu tysięcy kartaczy! — krzyknął, — czyżby ten zdrajca przybywał bronić swoich dobrych przyjaciół. Rozdmuchać ogień, niech widzi, że my czasu nie tracimy!
Czarny kłąb dymu wzniósł się wzdłuż kolumn Olbrzyma.
Na szalupie, Percy-Mortimer dawał znaki szarfą.
— Baw się! baw się! — mruknął Brazer, — zaprowadzimy cię związanego do miasta, by nam nikt nie zarzucał żeśmy z sobą więźniów nie przyprowadzili.
Szalupa przybiła do brzegu. Percy wyskoczył i poszedł naprzód podtrzymywany przez jednego z wioślarzy, gdyż z trudnością mógł się poruszać.
Gdy go już usłyszeć było można, dał rozkaz żołnierzom zgaszenia ognia.
Dragoni spojrzeniem badali pułkownika Brazera, który ruszył ramionami i uśmiechnął się wzgardliwie.
— Dorzucić faszyn do ognia! — rzekł.
Żołnierze, słuchając, acz niechętnie, przynieśli kilka pęczków.
Mortimer już był na kilka kroków od oddziału.
— Poruczniku Peters, — rzekł rozkazującym tonem, — chorąży Dickson, polecam wam dwóm specyalnie pod surową odpowiedzialnością spełnić co powiedziałem: natychmiast zgasić ogień!
Oficerowie i żołnierze wahali się. Skłonni byli słuchać, gdy litość ich brała, ale dyscyplina wojskowa nie pozwala podwładnym iść za głosem własnego sumienia.
Brazer był tam. Wola jego była dla nich prawem.
Nastała chwila milczenia, a wśród tej ciszy, usłyszano jakby ostatnie echo konania oblężonych. Zamierające ich głosy zaledwie już było można uchwycić uchem.
Mortimer zbliżył się do żołnierzy. Przeszedł mimo Brazera i powtórzył groźnie swój rozkaz. Twarz jego blada i biała jakby wykuta z marmuru, zachowywała zwykły sobie wyraz zimnej obojętności, ale pod tą maską baczne oko mogło się dopatrzeć śladów głębokiego wzruszenia.
— Dorzucić faszyn do ognia! — rzekł Brazer tonem szyderczym i wyzywającym.
— Zgasić ogień! — powtórzył po raz trzeci Mortimer, odciągając kurki od pistoletu.
Brazer przestał uśmiechać się szyderczo i wargi zadrżały mu ze złości. Wydobył szpadę.
— Majorze Mortimer, — rzekł usiłując panować nad sobą, — zapominasz, że mówisz wobec przełożonego!
— Mówię wobec równego sobie! — odpowiedział Percy. — Dzisiaj rano otrzymałem z Londynu nominacyę na pułkownika!
— Zgasić ogień! — zawołali jednocześnie Peters i Dickson.
Brazer zaklnął straszliwie i zacisnął pięści.
— I wzywam pana, — mówił dalej Percy, — byś złożył dowództwo tych żołnierzy, którzy do pana nie należą.
Brazer pieniąc się ze złości, postąpił krokiem naprzód jakby chciał ze szpadą rzucić się na niego; ale zapanował nad sobą i drżącą od gniewu ręką wsadził broń do pochwy.
W kilka minut oczyszczono wejście do galeryi, szczelina ukazała swą rozwartą paszczę, okopconą dymem.
— Zapalić pochodnie, — rzekł Mortimer.
Spełniono natychmiast ten rozkaz, kilku żołnierzy spróbowało wejść w korytarz prowadzący do galeryi.
Cofnęli się natychmiast wygnani rozpaloną atmosferą.
Trzeba było czekać. Mortimer niecierpliwił się dręczony najwyższym niepokojem. Brazer spoglądał na niego z boku i uśmiechał się.
W tej chwili, przez otwór szczeliny wydobył się jakby jęk ostatni. I nastała cisza.
Mortimer nie będąc wstanie dłużej czekać, schwycił pochodnię i wbiegł w korytarz. Żołnierze za nim.
Zaraz przy pierwszych krokach Percy potknął się o trupy. Ciężkie gorące powietrze dusiło go. Mortimer przeszedł przez próg przy wejściu galeryi. Żołnierze postępowali tuż za nim. Pochodnie oświecały tysiączne kryształy na ścianach i sklepieniach, podziemny pałac przybrał cudowną fantastyczną postać.
Wśród tych jaśniejących wspaniałości rozpostarła się śmierć zimna, okrutna. Ziemia była zasłaną trupami. Z tych wszystkich, których widzieliśmy wchodzących tam dnia poprzedniego, czy to zwycięzców, czy zwyciężonych, ani jeden nie pozostał przy życiu.
Mortimer poznał w pierwszym rzędzie lorda Jerzego Montrath i jego plenipotenta Crakenwella leżących obok siebie, strasznie zeszpeconych ostatniemi konwulsyami konania, nieopodal od nich leżała Marya Wood trzymając w ręku odkorkowaną butelkę araku. Śmierć ją schwyciła wśród pijatyki. Na ustach zachowała jeszcze swój obojętny, brutalny uśmiech.
Michey, Larry i Sam leżeli tuż przy sobie. Spokojne ich rysy świadczyły o mężnie przyjętej śmierci. O kilka kroków od nich Owen i Katti trzymali się w objęciach. Katti złożyła głowę na piersi męża, który uśmiechając się do niej zdawał się wymawiać słowa przebaczenia....
I wiele innych trupów pomięszanych z sobą; u stóp jednej z kolumn, grupa złożona ze starca i z dwojga dzieci. Su i Paddy cisnęli się do ojca, który je ściskał biedne istoty, krył pod swą opończę, jakby chciał ich bronić przeciw duszącemu zwycięzkiemu czadowi.
Percy Mortimer szedł dalej. Nie tych ludzi on szukał. Szedł badając wzrokiem ponure cmentarzysko.
Naraz krzyknął rozpaczliwie.
W wklęśnięciu pieczary spostrzegł Ellen, leżącą na czerwonym burnusie, piękną i białą jak święta, a u nóg jej Jermyn zakrywał sobie jeszcze czoło zesztywniałem rękami.
Umarł na klęczkach.
Percy zajął miejsce, które był opuścił dnia poprzedniego i przytulił głowę szlachetnej dziewicy do serca.
Żołnierze przeglądali dalej galerye, a w miarę jak pochodnie przesuwały się po tym olbrzymim grobie, kolumny i sklepienia jaśniały milionami olśniewających iskier. Smugi światła przebiegały po ziemi. A wszyscy ci umarli zdawali się poruszać, wszystkie te blade twarze zdawały się ożywiać i zagasłe na wieki źrenice, rozpłomieniały się na chwilę.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W kilka miesięcy po tej katastrofie, wielki był gwar i wielka radość w mieście Galway. Tłoczono się w szynkach, śpiewano, pito, trzask kijów, bez których nie ma prawdziwej zabawy w Irlandi, mięszał się z ogólną wesołą wrzawą.
Całe miasto szalało i zapał by ogromny, powiewano zielonemi palmami na ulicach i od Claddagh, aż do trybunału, rozlegały się wiwaty.
Walka bowiem rozpoczęta jeszcze w czerwcu, została rozstrzygniętą, zapasy wyborcze doczekały się rozwiązania. Sulliwan, święty wobec Pana i Wilhelm Derry, stawali znowu przed wyborcami i mimo wysileń oranżystów, popartych rozumem Jozuego Daws, kandydat katolicki przeszedł ogromną większością.
O’Connell przybył sam walczyć w celu zapewnienia zwycięztwa swemu protegowanemu i u podnóża gór Mamturk, odbył się olbrzymi meeting. Oswobodziciel przywdział swą togę przyozdobioną haftami srebrnemi i ze zwykłą stereotypową wymową, zmiażdżył przeciwników.
Pomiędzy tym potężnym umysłem, a ludem irlandzkim, istniał jakby prąd magnetyczny. Poczciwi ludziska z hrabstwa Connaught opanowali całe miasto, Sulliwan musiał uciekać, podczas gdy oranżyści kryli się, pokonani i zawstydzeni.
Wilhelm Perry, członek parlamentu był obnoszony w tryumfie od szynku do szynku i zaniesiony do łóżka, tak przepełniony piwem i potenem, że ten pierwszy dzień jego politycznej karyery, o mało co nie został ostatnim.
Jesteśmy nazajutrz po wyborach i katolicy święcą swój tryumf.
W porcie jeden z parowców grzał już parę w kotle i przygotowywał się do odpłynięcia.
Na grobli, na bulwarkach nadbrzeżnych i we wszystkich nadmorskich ulicach, cisnął się lud niezmierny, a wśród szumu powstałego z ludzkich głosów, powracało wciąż nazwisko O’Connella.
Na prawo od debarkaderu i wprost parowca, stała grupa poważna i milcząca, przyglądająca się z pogardą objawom ogólnego zapału. Wśród tej grupy znajdował się stary nasz znajomy król Lew, trzech czy czterech jego majtków, oraz kilku sprzysiężonych ocalałych po katastrofie w galeryi Olbrzyma.
Przed nim, wysoki mężczyzna, z piękną i szlachetną fizyognomią, stał z założonemi rękami. Śliczna kobieta, wspierała się na jego ramieniu. Oboje mieli wyraz smutku na twarzy, oboje byli w żałobie, ale uśmiechali się do siebie.
Z drugiej strony debarkaderu, naprzeciw nielicznej grupy sprzysiężonych, stał oddział dragonów.
Oficer dowodzący oddziałem miał na sobie mundur pułkownika. Był to człowiek młody jeszcze, twarz jego regularnie piękna, była dziwnie blada i gdyby nie gorzki melancholijny jej uśmiech, rzekłbyś, że jest wykutą z marmuru.
Był to pułkownik Percy-Mortimer, zaś mężczyzną w żałobie był Morris Mac-Diarmid i prowadził pod rękę Jessy O’Brien, swoją narzeczoną, którą śmierć Montratha uczyniła wolną.
Przestrzeń między Morrisem i pułkownikiem była zapełnioną tłumem, przyglądającym się ciekawie parowcowi przygotowującemu się do odpłynięcia. Dyskutowano głośno. Jedni twierdzili, że oswobodziciel jest już na pokładzie parowca, drudzy protestowali energicznie, twierdząc, że stary Dan jest zanadto dobrym Irlandczykiem, by miał tak opuszczać cichaczem i bez uprzedzenia nikogo, swoich stronników z Galway.
Wrzawa, jaka powstała w dali od strony miasta, zdawała się przyznawać słuszność tym ostatnim: fala kudłatych czupryn poruszyła się ze wszech stron.
— To on! to on! — wołano.
Mylono się jednak. Poruszenie w tłumie zostało spowodowane przybyciem poważnego Jozuego Daws i jego towarzyszki Fenelli. Zacna para już nie miała nic do czynienie w Galway. Portfel Fenelli był pełen, a pan podintendent policyi spełnił swoje zadanie. Odpływał na tym samym parowcu co oswobodziciel, a dragoni stali tam, by czuwać n ad jego bezpieczeństwem.
Dzięki ich opiece, mógł dostać się do debarkaderu, wśród świstań, wrzasków i pogróżek, które się jednak w czyn nie zamieniły. Frania idąc za ciotką, przechodziła koło Morrisa, spuściła woalkę. Nogi jej się chwiały, gdy schodziła po stopniach, debarkaderu.
— Ta młoda panienka spojrzała na ciebie Mac-Diarmidzie, — rzekła Jessy, — czy ją znasz?
— Znam ją, — odpowiedział Morris głosem drżącym od wzruszenia.
— Kto ona?
Morris milczał kilka sekund, zanim odpowiedział.
— Bóg, Jessy, zesłał anioła w chwili gdy śmierć ci groziła; to ta młoda osoba wskazała mi twoje więzienie.
Jessy odwróciła się szybko ku szalupie unoszącej Jozuego Daws i ruszyła się, jakby chciała pobiedz naprzód; ale wioślarze już pracowali wiosłami i czółno pruło spokojne wody w porcie.
Jednocześnie wrzawa się wzmogła od strony miasta. Tym razem nie cichła, ani się nie zamieniła w szydercze świstanie, ale rosła wciąż i rozszerzała się, wreszcie wybuchła z siłą grzmotu.
Tłum rozstępywał się na dwie strony z głębokiem uszanowaniem. Nastała cisza, wszystkie głowy odsłoniły się, jak w owe dnie uroczyste, gdy księża katoliccy obnoszą po ulicach Najświętszy Sakrament.
Daniel O’Connell ukazał się, otoczony swoim historycznym sztabem. Szedł z odkrytą głową, a w ręku trzymał słynną swą togę, wyhaftowaną przez damy irlandzkie. Gdy się kłaniał na prawo i na lewo, ziemia się trzęsła od głośnych wiwatów, gdy szedł naprzód, depcząc zielone palmy i wieńce, któremi mu usłano drogę, nastawała wśród tłumu uroczysta, religijna cisza.
Przez chwilę, O’Connell, gdy już miał schodzić do szalupy, znalazł się między dragonami Jej Królewskiej Mości i milczącą grupą sprzysiężonych.
Było to jakby materyalne uosobienie jego posłannictwa w tem życiu.
Gdy przeszedł, Percy Mortimer i Morris, zamienili przeciągłe spojrzenie. Rzekłbyś, dwaj atleci mierzący swe siły przed walką.
Anglia stała naprzeciw Irlandyi.
Przedstawiali obydwaj dwie przeciwne sobie zasady, równie silne i wieczne, gdyż obie zarówno absolutne; jeden z nich trzymał w górze sztandar zdobyczy, drugi podnosił w cieniu sztandar narodowości.
A między nimi stał ten człowiek, ten król! ten tryumfator, którego zwycięztwo oddalało walkę.
Ale oni mogli czekać. Młodzi oboje, widzieli, że pół-bożek już się chwiać zaczyna pod brzemieniem starości.
Szalupa dopłynęła do parowca, którego koła poczęły się kręcić w powietrzu, jak gdyby potężny motor nie wiedział jeszcze, w jaką stronę skierować ich działanie. Trwało to minutę, wreszcie zawarczały jednocześnie pozostawiając za sobą na powierzchni wody, szerokie smugi białej piany.
Tłum krzyknął ostatni raz hura! Oswobodziciel zdala kłaniał się swą togą. Przedstawienie było skończone.
Wkrótce, oprócz majtków zajętych manewrami, pozostała na pokładzie tylko młoda dziewczyna, ubrana biało, która stała smutna, wsparta o galeryę. Wzrok swój utkwiła w Morrisa i jego narzeczoną.
Miasto już ginęło w dali, a ona jeszcze stała, usiłując ich dojrzeć. A gdy już zupełnie znikli jej z oczów, przyłożyła rękę do serca i wzniosła zwilżone łzami oczy ku niebu.
— Mój Boże! — rzekła, — spraw niech będą szczęśliwi i niech go ona zawsze kocha.
Kilka dziesiątków lat upłynęło od tej pory. Irlandya jeszcze cierpi.
Ale Europa ze zdziwieniem przygląda się postępom zgrzybiałości, której stara Anglia codziennie składa dowody!