<<< Dane tekstu >>>
Autor Theodore Roosevelt
Tytuł Pomoc obywatelska
Pochodzenie Życie wytężone
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1904
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwik Włodek
Tytuł orygin. Civic Helpfulness
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.
POMOC OBYWATELSKA.
(Artykuł w Century, w październiku 1900 r.)

W wysoce interesującej książce The Map of Life, którą cytowałem już w jednym z poprzednich artykułów, p. Lecky zwraca uwagę na stopniową zmianę, jaka zaszła w pojęciach religijnych świata skutkiem coraz większego znaczenia, nadawanego postępowaniu, w porównaniu do dogmatu. W tym kraju dawno przeszliśmy przez okres, w którym uważa się za część obowiązku państwa wzmacnianie i popieranie pewnego szczególnego dogmatu religijnego; nauczyciele rozmaitych wiar coraz bardziej zgadzają się milcząco na to, że pierwszą zasługą jakiegoś wyznania jest reguła postępowania, jakiego wymaga od swoich sekciarzy względem ich kolegów. Każdy człowiek sam tylko może rozstrzygać o tem, czy wiara, którą żywi w głębi serca, jest niezbędna do jego zbawienia; ale społeczeństwo ma prawo sądzić jego czyny wobec tych, którzy się doń zbliżają.
Sądzeni według tej reguły, nauczyciele religijni społeczeństwa muszą być postawieni bardzo wysoko. Prawdopodobnie żadna inna klasa obywateli nie robi nic zbliżonego do tej pracy bezinteresownej dla współobywateli. Dla tych, którzy są bardzo blizko ich postawieni, twierdzenie to wyda się strasznie banalnem i płaskiem. Ale istnieje w opinii publicznej grupa nie do lekceważenia, która, sądząc z mów, pism i żartów, jakie sobie upodobała, nie ma najmniejszego pojęcia o tym stanie rzeczy. Gdyby tacy ludzie chcieli sobie tylko zadać trud zbadania aż do końca istotnej treści życia duchownego, pastora, czy księdza, pracującego znojnie, sądzę, że uczuliby nieco wstydu z powodu tonu impertynenckiego, który chętnie przybierają, mówiąc o nich.
W okręgach miejskich nauczyciel ewangelii jest normalnie członkiem i naczelnikiem swojej kongregacyi i pozostaje z nią w ścisłym osobistym stosunku. Dzieli i kieruje częściowo życie intelektualne i moralne kongregacyi i zaspakaja jej potrzeby duchowe. Jeżeli gmina wyznaniowa jest uboga i składa się z ciężko pracujących, dzieli jej ubóstwo i pracuje równie ciężko. Jeżeli członkom powodzi się dobrze i on żyje w dobrobycie. Najpiękniejszą postacią, jaką mogę wywołać w moim umyśle, jest postać takiego duchownego wiejskiego w biednej gminie, złożonej z dzierżawców, położonej nieopodal stolicy stanu New-York, starego, dzielnego człowieka, który przez sześć dni w tygodniu pracuje ciężko na swojej roli, a siódmego dnia głosi z kazalnicy, zaleca to, co sam robił.
Praca na roli nie zajmuje mu całych dni, bo nie zaniedbuje ani jednej potrzeby swoich parafian. Odwiedza ich, zajmuje się nimi, kiedy są chorzy, chrzci dzieci, pociesza tych, których dotknęła niedola, i jest zawsze gotów do służenia radą i pomocą, o ile jej ktoś potrzebuje; jednem słowem, od początku do końca tygodnia jest obrazem zupełnie szczerego, gorliwego, ciężko pracującego starego chrześcijanina. Jest to może typ najzdrowszy. Wszystko trzeba brać w stosunku do środowiska, bo w okręgach wiejskich cnota samopomocy jest bardzo wysoko rozwinięta i mało się korzysta z wielkiego, zorganizowanego miłosierdzia. Sąsiedzi znają jeden drugiego. Najbiedniejsi i najbogatsi mniej lub więcej stykają się z sobą, a uczucia miłosierne znajdują proste i naturalne ujście w metodach domowych praktykowania dobrych uczynków. Nie znaczy to wcale, aby nie było miejsca na ogromną ilość pracy w społecznościach wiejskich, we wsiach i miasteczkach. Od czasu do czasu, podróżując po stanie wpada się na jakąś bibliotekę publiczną na lokal stowarzyszenia chrześcijańskiego młodych ludzi, albo na inną budowlę tego rodzaju, wzniesioną przez członka, który się urodził na miejscu, który zrobił majątek gdzieindziej i który czuje, że dobrze byłoby zostawić po sobie jakąś pamiątkę miejscu rodzinnemu. Dar taki jest błogosławieństwem bardzo szerokiego pokroju. Jeszcze lepszem jest to, co zrobiono w zakresie bibliotek ruchomych i innych podobnych rzeczy przez zjednoczone działanie tych mężczyzn i tych kobiet, które jasno zdają sobie sprawę z potrzeb intellektualnych ludzi, żyjących zdała od wielkich środowisk naszej nieco gorączkowej cywilizacyi współczesnej, bo w życiu wiejskiem trzeba się strzedz nie gorączki umysłowej, ale zaniku podniety i interesów umysłowych.
W miastach warunki życia są zgoła różne, zarówno w tem, co dotyczy potrzeb, jak i w sposobie, w jaki można iść w kierunku zaspokojenia tych potrzeb. Czuje się tam daleko mniej zasadniczą wspólność interesów, a ubóstwo fizyczne widzi się niestety w szerokich masach. Istnieją dzielnice, zaludnione aż do zduszenia, gdzie nikt prawie nie jest nad poziomem ubóstwa, choć ubóstwo to w żadnym razie nie zawsze oznacza nędzę. Tam, gdzie staje się istotnie nędzą, trzeba je zwalczać za pomocą organizacyi, a przedewszystkiem za pomocą bezinteresownej, nieskończonej pracy tych, którzy z wolnego wyboru i aby czynić dobrze, żyją pośród niego czasowo lub stale. Znaczna ilość mężczyzn i kobiet poświęca znaczną część swego życia lub spełnia część swego życiowego zadania w podobnych warunkach, a widome placówki pośród nich stanowią pastorzy i księża.
Tylko ci, którzy widzieli zblizka cokolwiek z takiej pracy, rozumieją, w jak znacznej mierze prowadzi się ją spokojnie, bez najmniejszego śladu efektów zewnętrznych i czem ona jest dla znacznej liczby żywotów, które spędzonoby inaczej w najbardziej szarej bezczynności. Nie chcę podawać nazwisk żyjących, ale mógłbym przytoczyć z własnych moich znajomych około pięćdziesięciu pastorów i księży, przedstawicieli różnych kościołów, ludzi różnego stopnia bogactwa, z których każdy pogodnie i spokojnie z roku na rok spełnia część swoją, a czasem więcej niż część dzieła, które uważa za włożone na swoje barki przez chrześcijaństwo i przez tę formę chrześcijaństwa stosowanego, jaką nazywamy dobrą obywatelskością. Możnaby przytoczyć jeszcze większą liczbę kobiet, które spełniają taką samą pracę w stowarzyszeniach wyznaniowych i po za niemi. Naturalnie, na każdą taką osobę zacytowaną przypadałaby setka lub kilka setek nieznanych. Może nie będzie źle wspomnieć o pewnym zmarłym działaczu. Zaraz na wstępie mojej karyery, jako delegowany do policyi miejskiej New-Yorku, wszedłem w stosunki z o. Cesserly, Paulinem. Kiedy się przekonał, że istotnie szczerze usiłowałem poprowadzić przyzwoicie sprawy w moim wydziale, że chcę czuwać nad tem, aby panowało prawo i porządek, a występek i zbrodnia były zwalczane środkami praktycznemi, zbliżyliśmy się bardzo, przyczem on pomagał mi wszelkiemi sposobami i nieświadomie dawał mi przeczucie swego własnego dzieła i swego charakteru. Nieustannie na tej, czy na innej drodze spotykałem to, co robił o. Casserly, wykazujący zawsze głęboką miłość do ludzi i żywe zainteresowanie się życiem otaczających. Jeżeli jeden z chłopców jakiejś rodziny był dzikim, to o. Casserly układał plan i metodę oswojenia go i uspokojenia. Jeżeli z drugiej strony, jaki chłopak przyzwoity stał się łupem nieszczęścia, stracił zajęcie lub coś podobnego, to o. Casserly szedł opowiadać o wszystkiem pracodawcy. Ojcowie Paulini zawsze zaliczali się do naj czynniejszych wrogów nadużyć i sprzedaży napojów wyskokowych. Nigdy nie wahali się mieszać do spraw szynkowni, balów ludowych i innych podobnych zakładów. Jedną z tajemnic ich wpływu w naszem biurze policyjnem było to, że ponieważ nieustannie krążyli między ludźmi i znali wszystkich, a ponieważ byli bezinteresowni, więc można było wierzyć, kiedy określali, które z naszych narzędzi prawa postępuje źle, a które dobrze. Kiedy chodzi o policyantów, jedną z najdrażliwszych spraw jest badanie, czy rzucane na nich oskarżenia są prawdziwe, czy nie; niepodobna prawie stwierdzić tego, bo skoro stoją na stanowisku wrogiem względem zbrodniarzy lub rzekomych zbrodniarzy, więc ci zawsze kłamią, mówiąc o nich. Uczciwy człowiek, który spełnia swoje obowiązki, ma zawsze i napewno wrogów między łotrami, a człowiek nikczemny, który praktykuje szantaż wobec tych łotrów, ma najczęściej przeciwko sobie tylko ich świadectwa. Ale o. Casserly i reszta jego zakonu znali osobiście policyantów i uznaliśmy, że możemy im ślepo zaufać w opiniach o postępowaniu ich dobrem lub złem. Czy policyant był protestantem, katolikiem, czy żydem, jeżeli był wiernym urzędnikiem, przedstawiali go nam, jako takiego; jeżeli był złym, był tak atestowany bez względu na wyznanie. Doświadczenie to zrobiliśmy ze znaczną liczbą pastorów i księży. Pewnego razu, w jednej i tej samej gromadzie awansów z sierżanta na kapitana znajdował się protestant, na którego zwróciliśmy uwagę dzięki gorącym pochwałom oo. Casserly i Doyle i katolik, który był gorąco popierany przez biskupa Pottera.
Duchowni mieli jeszcze inne sposoby pomagania naszemu biuru policyjnemu. W pewnej chwili potrzeba nam było znacznej liczby młodych ludzi, silnych i uczciwych, do zapełnienia kadrów policyi, a nie chcieliśmy ich brać między zwykłymi typami „ward-hekler”. Znalazły się dwa niezużytkowane pola rekrutacyi w jednej z gmin katolików i w drugiej — metodystów. Rektor pierwszej dr. Wall miał liceum wstrzemięźliwości dla młodzieży męzkiej swojej parafii; pastor drugiej miał kongregacyę na kawałku starej Ameryki, pochłoniętym nagle przez wzrost wielkiego miasta: kołodzieje, cieśle okrętowi, robotnicy portowi i marynarze dali nam te same dobre typy oficerów, co mechanicy, palacze i kowale, pochodzący z liceum dra Walla. Między naszymi najbliższymi przyjaciółmi był inny kaznodzieja metodystowski, który początkowo był reporterem; ale poczuł nieprzeparte powołanie do porzucenia swego zawodu i poświęcenia swego życia dzielnicy East Side, gdzie spełniał swoje obowiązki kapłańskie względem tych, którzy nie chcieli chodzić do modnych kościołów, a nie mieli wcale innych. W związku z jego dziełem najbardziej podobał mi się sposób, w jaki wszedł w stosunki nietylko z resztą duchowieństwa protestanckiego i z pracownikami filantropijnymi dzielnicy, nie należącymi do żadnych sekt, ale i z duchowieństwem katolickiem, podając im rękę w walce ze strasznemi następstwami szynku. Jeden z jego sprzymierzeńców katolickich, niejaki brat A... robił bardzo dużo dla dzieci włoskich jego parafii. Miał dużą szkołę parafialną, do której uczęszczały początkowo dzieci Irlandczyków. Stopniowo Irlandczycy przenieśli się w górę miasta, a miejsce ich zajęli Włosi. Dziełem jego życia było prowadzenie tych małych Włochów po pierwszych i najcięższych stopniach, na drodze, która prowadzi do amerykańskiego prawa obywatelskiego.
Pozwólcie mi jeszcze przypomnieć inną instytucyę, nie w New-Yorku, lecz w Albany, gdzie siostry pewnej organizacyi religijnej poświęcają całe swoje życie niesieniu pomocy dziewczętom, którym poślizgnęła się noga i upadłyby tak, że byłyby wdeptane nogami w najczarniejsze błoto, gdyby im nie podano deski ratunku, albo też, które siłą swego otoczenia, poślizgnęłyby się napewno, gdyby nie wyciągnięto do nich ręki pomocy. Jest to rodzaj pracy, którego spełnienie posiada nieskończone znaczenie zarówno ze względów państwowych, jak i jednostkowych; przecież jest to praca, która, aby mieć powodzenie, musi być prowadzona energicznie, a z miłością. Wielu mężczyzn i kobiet, nawet między tymi, którzy oceniają według wartości potrzeby tej pracy i którzy nie są zupełnie obojętni i nieczuli na wymagania ducha braterskiej miłości dla ludzkości, nie posiadają ani czasu, ani sposobności, ani zalet moralnych i umysłowych, koniecznych w tej pracy, a bardzo często wstręt do niej nie pozwoliłby im wykonać jej dobrze. Nie ma w niej nic pociągającego, chyba dla tych, którzy są jej całkiem oddani i bezinteresowni. Nie zdobywa się tu ani opinii, ani rozgłosu. Oczywiście ludzie, który zdają sobie sprawę, że praca taka musi być spełniona i jak niezmiernie nieprzyjemnem byłoby dla nich wziąć się do tej pracy, powinni czuć głęboko wdzięczność dla tych, którzy przystąpili do niej w całej szczerości serca i powinni popierać ich wszelkiemi siłami. Tą specyalną instytucyą zarządzają przedstawicielki wyznania, które nie jest mojem, a przecież mało rzeczy dało mi więcej przyjemności, niż podpisanie bilu, rozszerzającego jej władzę i jej użyteczność. W porównaniu z żywotną koniecznością powrócenia tych nieszczęsnych istot na łono kobiecości i zdrowego życia, nieskończenie małe znaczenie ma okoliczność, wzdłuż jakiego wyznania idą ścieżki, prowadzące do tego celu.
Niewątpliwie najlepszym typem pracy filantropijnej jest ten, który pomaga mężczyznom i kobietom posiadającym wolę i zdolność do samopomocy; bo zasadniczo tego rodzaju pomoc jest tą, którą każdy z nas powinien nieustannie dawać i przyjmować. Każdy mężczyzna i każda kobieta tego kraju powinna nad wszystkie niemal inne cnoty przenosić zdolność samopomocy, a przecież każdy mężczyzna i każda kobieta będą mieli taką chwilę w swojem życiu, kiedy boleśnie będą potrzebowali pomocy bliźniego, i będą mieli inną, kiedy będą mogli udzielić pomocy bliźniemu, nawet najmocniejszemu. Cnota samopomocy jest zaletą tak wspaniałą, że nic nie może zrównoważyć jej utraty, a jednak, jak każda cnota, może być zmieniona w grzech, a staje się grzechem, jeżeli dochodzi do tego, że staje się chłodną arogancyą, niemożliwością zrozumienia, że tu i owdzie najsilniejszy nawet może potrzebować pomocy i że dla tego jedynie powodu, jeżeli nie dla innych, mocny powinien być zawsze zadowolony, jeżeli z kolei ma sposobność udzielenia pomocy słabszemu.
Stowarzyszenia chrześcijańskie młodych ludzi i młodych kobiet, które obecnie rozpowszechniły się po całym kraju, są nieocenione, bo mogą dotrzeć do każdego. Ja np. mam im wiele do zawdzięczenia, korzystałem z nich bowiem dosyć często, jako z klubów lub czytelni, kiedy bywałem w miastach, gdzie nie miałem wcale albo miałem bardzo mało znajomych. Częściowo, rozwijają dobre pierwiastki tych, co do nich uczęszczają; częściowo robią to, co jest jeszcze cenniejszem, mianowicie dają mężczyznom i kobietom sposobność rozwijania własnych zalet. W większości wypadków dostarczają czytelni i sal gimnastycznych, a przez to dają sposobność mężczyznom, czy kobietom przepędzenia wolnego czasu z największym, zdawałoby się, pożytkiem i zabawą. Przeciętna jednostka nie poświęci godzin, w których nie pracuje, jakiejś rzeczy niezabawnej, a stanowczo jedynym środkiem oderwania przeciętnego mężczyzny, czy kobiety od zajęć i rozrywek niezdrowych dla ciała i duszy, jest dostarczyć im drugą alternatywę, którą przyjmą. Zakazywanie zabawy, a nawet stawianie na jednym poziomie zabaw niewinnych i zabaw występnych, zapewni tylko jaknajszerszy udział drugim. Stowarzyszenia chrześcijańskie młodych mężczyzn i młodych kobiet wykazałyby stokrotnie swoją wartość, gdyby nie zrobiły nic innego, prócz dostarczania czytelni, sal gimnastycznych i lokalów, w których nadewszystko po zapadnięciu nocy, ci, którzy nie potrzebują ogniska domowego, albo nie posiadają przyjemnych warunków domowych, mogą zgromadzać się bez szkody. Stwarzają one pola gromadzenia się młodych ludzi, którzy inaczej byliby może pociągnięci do szynku, albo do sklepu z tytuniem, albo do jakiegokolwiek miejsca próżniaczego przepędzania czasu, gdzie w najlepszym razie rozmowa nie byłaby zbyt podniosłą, a w najgorszym mogliby zawrzeć stosunki, które doprowadziłyby ich następnie do upadku. Ponadto stowarzyszenia te dają sposobność doskonalenia się tym, którzy chcą z nich skorzystać, i istotnie korzysta z nich liczba zadziwiająca.
Powyżej wspomniałem o niektórych źródłach, zkąd braliśmy policyantów, kiedy byłem kierownikiem wydziału policyi miejskiej New-Yorku. Wielu rekrutowało się ze stowarzyszeń chrześcijańskich młodzieży. Pamiętam szczególnie jednego z nich, pochodzącego z gałęzi stowarzyszenia Bovery. Przechodziłem tamtędy pewnej nocy i sekretarz zawiadomił mnie, że mają młodego człowieka, który tylko co uratował kobietę z palącego się budynku, składając dowody wielkiej siły, zimnej krwi i odwagi. Historya zainteresowała mnie i prosiłem, aby posłano po tego młodego człowieka. Kiedy przyszedł, okazało się, że to był żyd, Otton R., który, będąc jeszcze bardzo młodym, przybył z Rosyi podczas jednej z powrotnych fal prześladowania. Widoczne było odrazu, że pod względem fizycznem jest to typ, jakiego nam potrzeba, a ponieważ uczył się czas jakiś w szkole stowarzyszenia, więc był również zdatny i pod względem umysłowym, a jego postępwanie przy ogniu świadczyło o wysokich zaletach moralnych. Wkrótce miały nastąpić egzaminy, poradziłem mu więc, aby próbował zdawać. Jak się łatwo domyśleć, zdał je i został mianowany. Był jednym z najlepszych policyantów, jakich mieliśmy wogóle. Następstwem jego nominacyi, która oznaczała potrójny zarobek i niezmierny skok w stanowisku społecznem, było to, że był w stanie zapewnić swojej matce i babce pewien komfort i pomagać swoim małym braciom i siostrzyczkom do zdobycia stanowiska; był już bowiem dobrym synem i bratem, tak więc nic dziwnego, że został dobrym policyantem.
Nie zatrzymywałem się jeszcze nad dziełem instytucyj dobroczynnych państwa, albo tych, którzy są płatni za to, aby spełniali obowiązki miłosierdzia. Ale prosta sprawiedliwość każę wyznać, że znaczna większość owych ludzi płatnych wzięła się do dzieła powodowana nie zamiłowaniem do pieniędzy, lecz zapałem do dzieła samego, chociaż zmuszeni są pobierać pewną opłatę za swoje usługi, mając tylko własne usiłowania, jako środek zarobku. Istnieje przecież klasa urzędników publicznych, nie używanych bezpośrednio w roli agentów filantropii, których dzieło jest niemniej równie szczerze i prawdziwie filantropijnem, jak dzieło pierwszego lepszego pana lub pani ze świata. Mam tu na myśli nauczycielki szkół publicznych, których zakłady znajdują się w ubogich dzielnicach miasta. Kiedy chodzi o korporacyę mężczyzn lub kobiet, to twierdzenia ogólne muszą być zawsze wygłaszane z wielką ostrożnością, i trzeba zawsze przewidywać, że istnieją liczne wyjątki. Ogólnie jednak biorąc, nauczycielki (mówię o nich, ponieważ są liczniejsze od nauczycieli), prowadząc dzieło swoje w biednych dzielnicach wielkiego miasta, tworzą ciało obywatelskie o tak podniosłych zasadach i tak pożyteczne, że nie można prawie znaleźć równego w całej społeczności i oddają sumę usług, z któremi nie mogą wchodzić w porównanie inne usługi, oddawna przez taką samą liczbę mężczyzn i kobiet. Większość kobiet, prowadzących życie czynnego poświęcenia pracy kształcenia innych, dochodzi do posiadania pewnego podniosłego i pełnego cichego zadowolenia wyrazu, który odbija się później niemal na twarzach wszystkich. Wyraz ten widać wogóle np. u najwyższych typów lekarek, pielęgniarek zawodowych i tych, które poświęcają życie swoje pracy dla ubogich; i właśnie ten wyraz spotykamy tak często na twarzach nauczycielek szkół publicznych, które doszły do tego, że uważają dobrobyt swoich pupilek za najżywotniejszy interes ich własnego życia. Nauczycielki szkół nie spełniają tylko poprostu codziennej pracy regularnej, ale zużywają ogromną sumę uwagi po za swoimi klasami; mają ogromny wpływ na kierunek życia chłopców i dziewczynek, którzy się z niemi stykają; udzielają macierzyńskiej opieki najmłodszym i w sposób nieświadomy podnoszą skalę ideałów u starszych chłopców i dziewczynek, dla których najczęściej stanowią dotykalne wcielenie tego, co jest najlepszego w życiu amerykańskiem. Są one wielką siłą dla wytwarzania dobrych uczuć obywatelskich. Nadewszystko posiadają niezmierną władzę amerykanizowania i humanizowania dzieci nowo przybyłych wszelkiego stopnia, przychodzących do nas z Europy. Tam, gdzie rodzice emigranci mogą sobie przebić drogę, życia, dzieci ich nie mają, większych trudności niż dzieci urodzonych obywateli w zostaniu częścią życia amerykańskiego, dzieląc wszystkie jego przywileje i spełniając wszystkie jego obowiązki. Ale dzieci bardzo biednych obcego pochodzenia byłyby narażone na zgubę, tak samo, jak ich rodzice, gdyby nie szkoły publiczne i nadany przez nie impuls. We wszystkich tych szkołach publicznych uczą teoretycznie i praktycznie.
Zaledwie słówko powiem tu „o czerwonych, małych domkach szkolnych” naszych okręgów wiejskich, poprostu dlatego, że tam wszystkie nasze dzieci chodzą do tych samych szkół i przez to nabywają tam nieocenionego poznania solidarności naszego życia amerykańskiego. Mówiłem już o tem w jednym z poprzednich artykułów i mogę tu tylko powiedzieć jedno, że niepodobna przecenić dobra, które spełnia zawarte tam stowarzyszenie, i znakomitej pracy wychowawczej ciała nauczycielskiego. Odczuwamy zawsze, że daliśmy dzieciom niemałę korzyść przez sam fakt pozwalania im na uczęszczanie do tych małych szkół okręgowych, gdzie wszystkie są traktowane i egzaminowane według tych samych przepisów. Ale dla nas na wsi szkoła okręgowa jest filantropijna tylko w tem doskonałem znaczeniu, że wszelki wspólny wysiłek dla dobra ogólnego jest filantropijnym.
W wielkich miastach bardzo zdrowe następstwa pociągły za sobą instytucye uniwersyteckie, instytucye szkół średnich i inne podobne usiłowania, mające na celu czynienie dobra praktycznego, skupiające i zbliżające szczęśliwych i mniej szczęśliwych życia. Powodzenie ruchów tego rodzaju nie jest rzeczą, łatwą. Jeżeli instytucye te są zarządzane w duchu opiekuńczej łaskawości, albo bez znajomości życzeń, potrzeb i namiętności ludzi okolicznych, wyniknie z nich mało dobrego. Fakt, że zamiast dawać mało, dają dużo dobrych rezultatów zawdzięczamy metodom niezmiernie praktycznym i duchowi koleżeństwa, którego dowody składają najwybitniejsi kierownicy tych organizacyj. Cechą charakterystyczną ich, szczególnie dobrą, była tendencya do brania udziału w życiu politycznem. Naturalnie ma to i swoje złe strony, ale dobre przeważają na szali. Wyraźna polityka jest tylko formą zastosowania dobrych uczuć obywatelskich. Żaden człowiek nie może być istotnie dobrym obywatelem, jeżeli nie bierze żywego udziału w polityce z wysokiego stanowiska. Prócz tego, z chwilą, kiedy w polityce tworzy się pewien ruch, ludzie, którym pomagają, i ci, którzy mogliby im pomódz, dochodzą do poczucia interesu wspólnego, pochłaniającego ich, a nie sztucznego w jakimkolwiekbądź stopniu, a to ich połączy tak, jak nic innego nie byłoby w stanie. Część dobra, które wynika z takiej wspólności uczucia jest zupełnie podobna do dobra, które wynika ze wspólności uczucia w klubie, w oddziale foot-ballu, albo dziewiątce base-ballu. I to już ma w sobie dobrą stronę, ale jest strona lepsza jeszcze, polegająca na tem, że oparciem są tu motywy bezinteresowne i że daje się ludziom uczuć, iż pracują dla innych, dla społeczności, branej jako całość, również jak i dla siebie samych.
Pozostaje armia pracowników filantropijnych, którzy nie mogą, być pomieszczeni w żadnej z wyżej wymienionych klas. Ci czynią najwięcej dobra, o ile są w zetknięciu z jaką organizacyą, jednakże najmocniejsi powinni zachować część swego wolnego czasu, aby pracować na liniach indywidualnych, aby odpowiadać wypadkom, gdzie żaden ratunek zorganizowany nie mógłby dać rezultatów. Niewątpliwie filantropia została nieco zdyskredytowana przez różne osoby niezmiernie szkodliwe, które ostentacyjnie biorą się do niej, aby zdobyć sobie rozgłos, jak i przez ludzi mniej szkodliwych, którzy są głupimi i nieszanowanymi ofiarodawcami. Wszystko, co zachęca do pauperyzmu, co osłabia struny męzkości i obniża poszanowanie siebie samego jest bez wyjątku złem. Rodzaj filantropii p. n. „zupy popularne” jest równie absolutnie demoralizującym, jak większość form występku i ucisku, i naturalnie jest szczególnie oburzającem, jeżeli przedsiębierze coś podobnego korporacya lub osoba prywatna, powodowana nie szalonem miłosierdziem, ale pobudkami reklamy osobistej. W wypadkach nagłej i olbrzymiej klęski, spowodowanej przez powódź, orkan, trzęsienie ziemi albo epidemię, istnieją dość poważne powody do rozszerzenia granic miłosierdzia na bardzo wielką skalę, o ile ktokolwiek go tylko potrzebuje. Ale wypadki te są najzupełniej wyjątkowe, i metody ratunku, używane wówczas, powinny być też uważane za zupełnie wyjątkowe. W dobroczynności trzeba tylko pamiętać zawsze o jednej rzeczy, a mianowicie, że jeżeli każdy człowiek może się poślizgnąć i powinien być natychmiast postawiony na nogi, to natomiast żaden człowiek nie może być noszony, ani ze względu na korzyść społeczności, ani tez ze względu na korzyść własną. Możliwie największe dobro można uczynić, wyciągając rękę pomocną w chwili właściwej, ale usiłowanie stałego noszenia kogokolwiek może mieć tylko smutny koniec. Filantropi, pracujący rzeczywiście ciężko, przepędzający cało życie na czynieniu dobra bliźnim, nie należą wogóle do klasy wrzących i rozumieją dokładnie niewłaściwość darów głupich i bez wyróżniania, oraz dzikich i surowych planów reformy społecznej.
Młody entuzyasta, który po raz pierwszy styka się ze strasznem cierpieniem i niszczącym upadkiem, tak wyraźnemi w niektórych częściach naszych wielkich miast, może na widok ich zblednąć i stracić głowę. Jeżeli ma skrzywienie w swojem ukształtowaniu moralnem, czy umysłowem, to nigdy już nie wróci do równowagi, ale jeżeli jest zdrowy i czysty, to wkrótce zda sobie sprawę, że skoro rzeczy stoją źle, to nie usprawiedliwia nikogo, aby je robił jeszcze gorszemi, i że jedyną wierną regułą dla każego człowieka jest pełnienie obowiązku w duchu zdrowego i czystego rozsądku. Żaden z nas nie może bardzo daleko posunąć świata, ale świat posuwa się naprzód tylko wtedy, kiedy każda jednostka wielkiej liczby spełnia swój obowiązek.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Theodore Roosevelt i tłumacza: Ludwik Włodek.